czwartek, 24 grudnia 2015

Czas na ciszę...

Święta Bożego Narodzenia kojarzą mi się przede wszystkim z radosnym gwarem rodziny i bliskich, z krzątaniem się po kuchni do późnych godzin nocnych, z zapachem świerku roznoszącym się po pokoju, i odrobinę nerwową atmosferą przed rozpoczęciem wieczerzy (czy wszystko zdążę, czy będzie smakowało, czy o niczym nie zapomniałam?). Święta kojarzą mi się jeszcze z ciszą... a może nawet wyciszeniem? Ze stanem, kiedy ostatni goście już wyjdą, kiedy posprzątam już po biesiadowaniu, kiedy w przyjemnym półmroku i blasku lampek choinkowych mogę w końcu odetchnąć, odpocząć, zaznać spokoju i wewnętrznego wyciszenia, ale przede wszystkim spotkać siebie, a może nawet.. Boga?

W dzisiejszych czasach bardzo trudno jest doświadczyć ciszy. Cały ten zgiełk, hałas, ruch, pośpiech służą jednemu celowi - jej zagłuszeniu. A przecież tylko w ciszy można usłyszeć siebie. Tylko w ciszy można pobyć ze sobą sam na sam. Tylko w ciszy mogą dojść do głosu emocje i pragnienia, choć... prawda o sobie może być niemiła i niekomfortowa, a zmierzenie się z nią - trudne i bolesne. W hałaśliwym trybie życia można zagłuszyć gniew, poczucie winy, kompleksy, ambicje, lęki, urazy, strach, poczucie krzywdy, wstyd, żal, sumienie... Można uciec, zamrozić uczucia, zignorować je, by nie przeszkadzały. Człowiek, by zagłuszyć ciszę stającą się nie do wytrzymania, zaczyna się czymś zajmować - włącza telewizor, radio,  nerwowo szuka czegoś, czym mógłby zająć głowę i myśli. Jego nadmierna aktywność staje się formą ucieczki. Tylko... jak długo można tak uciekać?
 
Nie mając kontaktu ze sobą, trudno jest nawiązać satysfakcjonujące relację z innymi ludźmi. Ile razy zdarza się, że słuchasz, ale tak naprawdę nie słyszysz? Ile razy zdarza się, że patrzysz, ale nie widzisz?
Lubię ciszę. Lubię zanurzyć się w niej i trwać. Tylko w ciszy mam szansę spotkać... siebie. Tylko w ciszy mam szansę usłyszeć, co On ma mi do powiedzenia...
 

Zdrowych i radosnych Świąt Bożego Narodzenia,

oraz wszelkiej pomyślności w Nowym Roku! :-)

 
 
 

czwartek, 17 grudnia 2015

Daj przykład, nie wykład!

Ostatnio, na tablicy pewnego portalu społecznościowego mojej znajomej przeczytałam, że kiedy była mała, rodzice dawali jej klapsy, gdy coś narozrabiała i dzięki temu cierpi teraz na rzadki syndrom zwany szacunkiem do innych. Kilka osób nawet to "polubiło"! Dziś usłyszałam od znajomego, że chcąc dać nauczkę swojemu rocznemu synkowi, wymierza mu razy po rączkach, gdy ten zrobi coś, czego nie może. Halo! Co to za bzdury?! Jak można wyrobić w dziecku szacunek do innych, skoro sami jego nie szanujemy? Można godzinami kłaść mu coś do głowy, można je na każdym kroku umoralniać i strofować, ale jeśli sama, własnym staraniem i zachowaniem, nie dam przykładu, jak należy, a jak pod żadnym pozorem nie należy postępować, to nawet lata prawionych kazań nie przyniosą oczekiwanych skutków. Daj przykład, a nie wykład! I nade wszystko... pamiętaj, żeby nie stosować przemocy wobec tych, których kochasz! Albo przynajmniej nie kłam, że darzysz ich takim właśnie uczuciem.
 
Dokładnie tak samo jest z systemem wartości, który chcielibyśmy dziecku wpoić. Jak młody człowiek ma wiedzieć, że kłamstwo jest niedopuszczalne, skoro nam samym zdarza się często, że jak ktoś telefonuje udajemy, że nie ma nas w domu? Jakim sposobem ma wiedzieć, że używanie słów powszechnie uznawanych za wulgarne jest niekulturalne, skoro największe autorytety w jego życiu (ojciec i matka) "rzucają mięsem" na prawo i lewo? Jak ma wiedzieć, że krzyki i kłótnie, zamiast rzeczowej i spokojnej wymiany argumentów, są naganne, skoro samym nam zdarzają się takie awantury dość często? Jak ma się nauczyć komunikowania z drugim człowiekiem, kiedy pierwsze co robimy wchodząc do domu, to włączenie telewizora? Jak często zdarza się, że dziecko wychowywane w "rodzinie alkoholowej", pomimo wielu deklaracji, że samo na pewno takie nie będzie, uzależnia się, albo współuzależnia? Zdecydowanie za często. 
 
Warto czasami zastanowić się nad własnym zachowaniem, bo dzieci chłoną, jak gąbeczki nasze nawyki, sposoby radzenia sobie z otaczającą nas rzeczywistością, postępowanie i zaniechania.

czwartek, 10 grudnia 2015

O miłości i przyjaźni

Miłość i przyjaźń rozumiane, jako moja postawa, wybory i decyzje, coś, czym mogę i chcę drugiego człowieka obdarować, są dla mnie najważniejszymi wartościami w życiu. Tuż za nimi jest jeszcze kilka bardzo ważnych, ale nie na nich teraz chciałabym się skupić.
 
Czas jakiś temu, na nowo musiałam wyrobić sobie opinię, zdefiniować na własny użytek, czym tak naprawdę jest miłość. To był czas, w którym w ręce moje trafiła "Droga rzadziej wędrowana" Morgana Scotta Pecka. Szczególnie ujęły mnie dwa z niej cytaty: "Miłość jest aktem woli, a dokładnie - zarówno zamiarem, jak i działaniem. Wola wiąże się z możliwością wyboru." oraz "Kolejnym powszechnym nieporozumieniem związanym z miłością jest mylenie jej z uzależnieniem. (...) Jeśli potrzebujesz innej osoby, by przeżyć, to znaczy, że na niej pasożytujesz. W waszych wzajemnych stosunkach nie ma miejsca na wybór, nie ma wolności. Są one kwestią konieczności, a nie miłości". Muszę przyznać, iż ta książka wywróciła do góry nogami moje postrzeganie miłości. Przez bardzo długi czas myliła mi się ona z poświęceniem i wyrzeczeniami oraz uzależnieniem od drugiego człowieka.

Czy miłość wymaga poświęcenia? Na tak zadane pytanie, należałoby wpierw doprecyzować, czym jest poświęcenie, czym się charakteryzuje? Bo jeśli uznać, że własną krzywdą, niezadowoleniem, sfrustrowaniem wynikającym z jakichś tam okoliczności, to odpowiedź jest jedna - zdecydowanie nie. Miłość nie wymaga poświęceń. Wymaga, co najwyżej, kompromisów, czyli porozumienia osiągniętego w wyniku wzajemnych ustępstw. Kompromisu, czyli wyznaczenia granicy, co mogę lub gotowa jestem coś zrobić, bądź czego zaniechać żeby nie spowodowało to we mnie poczucia straty. Jeśli miłość nie wiąże się z jednostronnym poświęceniem, to może już takie dwustronne załatwiłoby sprawę? Ano... zastanówmy się. Czy moja rezygnacja z doktoratu, przy jednoczesnej odmowie przyjęcia propozycji zagranicznego stypendium przez mojego partnera, mogłyby zostać utożsamione z miłością? Ależ skądże! Kochając, pragnę rozwoju drugiego człowieka, pragnę, by realizował swoje pasje i marzenia. Jeśli natomiast ktoś jest mi niezbędny do życia, to raczej... żeruję na nim, niż kocham. To ja czegoś od niego chcę, a tam, gdzie zaczynaja się moje chciejstwa, kończy się miłość.  Oczywiście, wzajemność w takich stosunkach jest zdecydowanie pożądana, ale czy konieczna? Miłość to dar i jak każdy prezent może zostać odrzucona, tylko... czy to umniejsza jej wartości? Czy to dyskwalifikuje moje z niej czerpanie? Zero oczekiwań rodzi zero rozczarowań.
 

"Przyjaciel o Tobie wszystko wie, on jest zawsze blisko Ciebie, kiedy czujesz się źle. Kiedy świat odwraca do nas się plecami, kiedy czujemy, że jesteśmy całkiem sami, on zawsze poda Ci dłoń, pomoże, kiedy kłopotów masz sto, da Ci swój uśmiech, kiedy minę masz złą, pomysłów dobrych ma zawsze sto..." - [StarGuardMuffin "Przyjaciel"] Z całą pewnością warto takiego mieć, ale czy to w ogóle jest możliwe? Słownik Języka Polskiego nie przez przypadek definiuje przyjaciela, jako osobę okazującą komuś lub czemuś swoją sympatię, sprzyjającą czemuś. Wskazuje bowiem kierunek tych stosunków. Ja komuś, bo w drugą stronę to już nie jest takie oczywiste. Dokładnie tak samo, jak w przypadku miłości. Za swoje uczucia, postawy i zachowania, drogą własnych decyzji i wyborów odpowiadam. Jeśli żyję w przeświadczeniu, iż od kogoś należy mi się bezwzględna życzliwość, bezgraniczne zaufanie i absolutna serdeczność - bo... przecież jest moim przyjacielem! - to może się to skończyć rozczarowaniem, bo nierealistyczne oczekiwania rodzą te właśnie, oraz zawody, urazy i żal. Przyjaźnić się, to wyrażać w słowach i czynach własne uczucia. A to oznacza, iż mogę sobie być czyjąś przyjaciółką, mogę wyrażać taką chęć i postawę, a ta osoba może mnie mieć permanentnie w poważaniu. Oczywiście, najprawdopodobniej nie wybiorę sobie za obiekt przyjaźni takiego właśnie człowieka, ale to nie zmienia postaci rzeczy.

W miłości nie ma miejsca na poświęcenie, a w przyjaźni? Wydaje mi się, że znowu nie. Jeśli bowiem osoba mi bliska jest chora, to wstanę nawet w środku nocy, by jej pomóc i to nie będzie poświęcenie. Pomimo tego, że zarwę noc, nie wyśpię się, będę zmęczona, nie poświęcam siebie, gdyż chcę to dla niej zrobić. Gotowa jestem nie spać, bo jest dla mnie ważna i ważniejsza niż sen. Oczywiście potrzeby mają swoją gradację. Sen, wypoczynek jest jedną z ważniejszych, więc podejrzewam, że trudno byłoby mi nie spać na przykład pięć nocy z rzędu, ale znowu... najprawdopodobniej nie będę chciała być przyjaciółką kogoś, kto mnie wykorzystuje, czy wręcz na mnie żeruje.

Kochać i być przyjaciółką - to moje zadanie. :-)

 

piątek, 4 grudnia 2015

Plastikowy worek...

Dwa razy w moim życiu dzierżyłam w dłoni plastikowy worek z ubraniami osoby bardzo mi bliskiej. Dwa razy było to zdarzenie koszmarnie bolesne.

Pierwszy raz miał miejsce, gdy wyrzucałam męża z domu. Było to w afekcie, a więc nawet mowy nie było o jakimś tam pakowaniu do walizek. Wściekła i rozżalona, z łzami cieknącymi ciurkiem po policzkach, zanosząc się od płaczu, po prostu wrzuciłam "dobytek" męża do worków na śmieci i zawiozłam pod dom teściów. Jednak jego szafek nie zapełniłam jeszcze przez blisko dwa lata... Półki czekały, aż mąż wróci. Przecież innego scenariusza nawet nie brałam pod uwagę. Jak układałam w nich swoje ubrania, znowu płakałam. Bo to było takie... ostateczne. Na męża nie było już miejsca. Ani w szafie. Ani w moim życiu. A przecież w sercu jeszcze był...

Drugi raz miał miejsce, gdy odbierałam rzeczy Dziadka ze szpitala. Cztery godziny po Jego śmierci. Było to przytłaczające o tyle, że po oczach wręcz biła kruchość życia ludzkiego. Jednego dnia jesteś, żyjesz, rozmawiasz, uśmiechasz się, boisz, cierpisz, jesz, pijesz, machasz na do widzenia, a drugiego... tylko zielony, okropny, zawiązany na supeł, stulitrowy worek opisany twoim nazwiskiem. Ciężki. Ale lepiej, że bolały mięśnie, niż... serce. Przecież podobno boleć może tylko jedna część ciała... Tyle tylko, że to nieprawda. Do tego momentu trzymałam się dzielnie. Po nim, nawet nie próbowałam przełykać własnych łez. I to pomimo wlepionego we mnie, pełnego współczucia, wzroku pielęgniarki w windzie. Tylko ona, zdaje się, dostrzegła ogrom tragedii, który wydarzył się właśnie w moim życiu...

Te dwa razy coś we mnie umarło. Uszło wraz z łzami. Nie chciałabym, by jeszcze kiedykolwiek przyszło mi dzierżyć w dłoni taki worek...

środa, 2 grudnia 2015

Dzielenie się sobą, czyli sposób na satysfakcjonujące życie

Każdy człowiek zaspokaja przede wszystkim swoje potrzeby. Potrzeby, czyli motor aktywności istot żywych. To właśnie ich realizacja niweluje frustracje i uzupełnia braki. Oczywiście mają one swoją gradację. W pierwszej kolejności realizowane są potrzeby związane z zachowaniem funkcji życiowych - fizjologiczne, następnie dopiero bezpieczeństwa, przynależności i miłości, szacunku i uznania, aż do potrzeby samorealizacji. Co nas - ludzi - odróżnia od zwierząt? Wartości. Wartości, które są istotne dla społeczeństwa ludzkiego, dla jego więzi, relacji i struktur. Wartości takie jak miłość, współczucie, bezinteresowność, przyjaźń, współpraca, odpowiedzialność, poczucie bezpieczeństwa itp. itd. Wartości, które dzieląc z innymi - mnożysz.
 
Brytyjski antropolog M.C. Turnbull w swojej książce "Ikowie. Ludzie gór"* wykazał, iż ukierunkowanie na indywidualizm jednostki może doprowadzić do zaniku wszelkich zasad moralnych. Jego badania zdemaskowały niewidoczne na pierwszy rzut oka prawdziwe intencje ludzi oraz to, iż etyka nie jest nam wrodzona, lecz tworzy się w społeczeństwie. Że człowiek rodząc się ma w sobie tylko instynkt samozachowawczy, a wystarczą tylko krańcowo trudne warunki, by powszechny wyzysk i wynaturzone zachowania stały się codziennością.
 
Jeśli każdy człowiek zaspokaja przede wszystkim swoje potrzeby, to co z bezinteresownością? Ano... bezinteresownie można zrobić coś najwyżej nieświadomie. Przecież nawet pomoc udzielona komuś w potrzebie powoduje, że sama ze sobą czuję się lepiej, więc jednak jakiś interes w tym mam. I dobrze! Dzisiejszy świat goni za samowystarczalnością, a przecież z dzielenia się i udzielania pomocy korzystają obie strony. Pierwsza czerpie satysfakcję z czynionego dobra, druga zaś, oprócz podanej ręki, otrzymuje powód do bycia wdzięcznym.
 
Natknęłam się niedawno na hasło: "Zabiegana, starasz się zadowolić wszystkich, zapominając o sobie? Sprawdź jak zdrowy egoizm może polepszyć Twoje samopoczucie!" Polepszyć?! Wydaje mi się, że jest wręcz odwrotnie! Egoizm, bez względu na to, jaki przymiotnik go określa, wiąże się z krzywdą drugiego człowieka. W jaki sposób taka postawa może cokolwiek polepszać? Jeśli nie jestem socjopatą powinnam starać się przystosować do życia wśród ludzi, bo „Wielcy ludzie przychodzą, by służyć, a nie oczekując, by służono im. (…) Dopóki - i jeśli - nie oddasz swojego życia innym, nie przeżyjesz go raczej na głębszym poziomie. „ [Richard Rohr – „Spadać w górę”]
Egoizm, egocentryzm, koncentracja na samej sobie może stać się źródłem moich problemów. Usłyszałam ostatnio hasło, które bardzo mi się spodobało. Zarówno na poziomie ideologicznym, jak i pragmatycznym - jeśli jest Ci źle we własnym życiu, to idź i komuś pomóż.
 
Czy możliwym jest, że życie zostało mi dane, bym je przeżyła tylko i wyłącznie dla siebie? Po co otrzymałam talenty, zdrowie, inteligencję, szanse, po co mi wiedza, doświadczenie, po co się uczyć, jeśli nie po to, by się tym podzielić z innymi, jeśli te wszystkie zasoby nie służyłyby drugiemu człowiekowi? Po co otrzymałeś to… Ty? 
 


---
* O książce "Ikowie. Ludzie gór" pisałam więcej w eseju:
 Egzamin z człowieczeństwa dla społeczeństwa

poniedziałek, 16 listopada 2015

Odpowiednia wymówka

"Większość ludzi twierdzi, iż pragnie jak najszybciej opuścić przedszkole. Ale nie wierz im. Nie mówią prawdy. Jedyne, czego naprawdę chcą, to by naprawić im popsute zabawki. „Oddaj mi moją żonę”. „Przyjmij mnie znowu do pracy”. „Oddaj mi moje pieniądze”. „Zwróć mi moją wcześniejszą reputację”. Tego właśnie naprawdę chcą. Pragną, aby zwrócić im dotychczasowe zabawki (życie). Tylko tego, niczego więcej. Psychologowie twierdzą, że ludzie chorzy w istocie rzeczy nie chcą naprawdę wyzdrowieć. W chorobie jest im dobrze. Oczekują ulgi, ale nie powrotu do zdrowia. Leczenie bowiem jest bolesne i wymaga pracy, wyrzeczeń." – pisze Anthony de Mello w „Przebudzeniu”... o mnie. Dziś to do mnie dotarło. Puzzle zaczęły do siebie w końcu pasować, rozsypana układanka przybrała właściwy kształt.

Chorując na depresję, najgorsze, co możesz dla siebie zrobić, to przestać walczyć i się poddać. Ja, nauczona w teorii i praktyce, wiem to doskonale, więc świadomie sobie na to nie pozwalam. Zauważyłam natomiast, że podświadomie kombinuję, by znaleźć sobie jakąś wymówkę do tego, bym mogła czuć się źle. Że gdybym była chora, przeziębiona, po nieprzespanej nocy, że gdyby wystąpiły jakieś realne, zewnętrzne i obiektywne okoliczności, czy też przyczyny mojego złego samopoczucia, pozwoliłabym sobie na położenie się do łóżka.  Zauważyłam, iż odrobinę rozczarowana jestem, gdy pogoda jest piękna i słoneczna, bo nawet na nią pozłorzeczyć nie można, bo nawet ona nie jest winna. Zauważyłam, iż czasem szukam usprawiedliwienia, jakiegoś argumentu, dzięki któremu mogłabym sobie pofolgować trochę i odpuścić.  Bo wówczas wiedziałabym, że ten stan minie, że nie jest wynikiem moich własnych poczynań i niedługo się skończy.

Niechętnie i na przekór sobie wybieram zdrowienie, choć... Bóg mi świadkiem, iż czasami taryfa ulgowa byłaby uzasadniona. I jeśli jest coś, z czego się cieszę, to to, że już potrafię być uczciwa wobec samej siebie i przyznać, że tak jest, bo wówczas to ja decyduję, to ja wybieram, co z tą wiedzą zrobię.

sobota, 14 listopada 2015

Ludzie ludziom zgotowali ten los...

Jest kilka wartości w życiu, które są dla mnie szczególnie ważne. Są to: prawdomówność, odpowiedzialność, równość, miłość, tolerancja, pokój i uczciwość. Ta ostatnia, szczególnie wobec samej siebie, czyli zdolność do odkrycia prawdziwych motywów, intencji własnych postaw i zachowań.

Ryszard Kapuściński w Imperium pisał, iż "Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy. Pierwsza – to plaga nacjonalizmu. Druga – to plaga rasizmu.  Trzecia – to plaga religijnego fundamentalizmu. (...) Umysł tknięty taką zarazą to umysł zamknięty, jednowymiarowy, monotematyczny, obracający się wyłącznie wokół jednego wątku – swojego wroga. Myśl o wrogu żywi nas, pozwala nam istnieć. Dlatego wróg jest zawsze obecny, jest zawsze z nami."
 
Szczególnie dziś wydaje się to bardzo prawdziwe. Przecież wszyscy ludzie są wobec siebie równi. Skąd w nas tyle żądzy, agresji i nienawiści? Dlaczego powstają ideologie, według których interes jakiegoś konkretnego narodu ma wartość wyższą od innego? Fanatyzm niszczy! Jak można żyć w przekonaniu, że człowiek odmienny ode mnie kulturowo, religijnie, biologicznie, czy intelektualnie jest gorszy? Wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi. Jak można z religii stworzyć narzędzie zbrodni? Przecież Bóg jest dobry, miłosierny i sprawiedliwy. Jest też - niestety - mocą własnego postanowienia... bezsilny wobec ludzkiej samowoli. Smuci mnie ostatnio wiele spraw, ale to... jakoś wyjątkowo bardzo...
 
 

piątek, 30 października 2015

Czy myślenie może wpływać na jakość życia?

Fakt, że myśli mają znaczący wpływ na nasze samopoczucie, jest dla większości ludzi mniej lub bardziej oczywisty. To one stanowią w dużej mierze o sukcesie lub porażce. Natomiast już nie każdy wie, że ma to swoje podłoże w sferze zarówno fizycznej, jak i… metafizycznej. 

Fizyczna dotyczy anatomii i sposobu działania mózgu. Ewolucja wykształciła w organizmie człowieka szereg mechanizmów ułatwiających mu funkcjonowanie. Między innymi automatyzm, czyli odruchy i czynności bez świadomego w nich udziału. Nasz mózg nieustannie szuka sposobów na ograniczanie wysiłku, próbuje więc przekształcać każdą rutynową czynność w nawyki, ponieważ to właśnie one pozwalają mu trochę odpocząć. Jeśli wielokrotnie coś powtarzasz (na poziomie myśli, działań, reakcji i innych), wykształcają się ścieżki neuronowe. Im częściej Twoje myśli biegną tymi samymi, utartymi szlakami, tym wyraźniejsze się stają. Jeśli zatem uświadomisz sobie, że nawyki kształtują Twoje życie w stopniu zdecydowanie większym, niż mogłoby się wydawać, to otrzymasz odpowiedź na pytanie, jak bardzo pozytywne myślenie może wpłynąć na jakość Twojego życia!

Metafizyczne podłoże walorów pozytywnego myślenia odzwierciedla się (moim skromnym zdaniem)w zdefiniowanej przez Carla Gustawa Junga zasadzie synchroniczności. Ta stanowi, że jeśli zaczniesz o czymś myśleć, zaczniesz poświęcać temu czas i energię, to szybko zorientujesz się, że układanka zaczyna przypominać całość, że Los (Bóg, Matka Natura...) zaczyna Ci sprzyjać. I choć pozytywne myślenie nie umniejsza samego problemu, to powoduje, że koncentrujesz się na znalezieniu rozwiązania, a nie na samym problemie. Czarnowidztwo, zamartwianie się, snucie czarnych scenariuszy, narzekanie, po pierwsze skutecznie deprecjonują jakość życia, a po drugie nie prowadzą do niczego dobrego!

Chciałabym/chciałbym... coś tam, to zupełnie co innego, niż chcę. Niektórzy ludzie myślą o pozytywnych zmianach, chcieliby je w życiu wprowadzić, jednak trzymają się utartej drogi, nie zmieniają nic, a tym samym pozostają w starym planie gry w „tak, ale…”. A rozwiązanie jest banalnie proste! Stań, zastanów się, rozejrzyj, odpowiedz sobie na pytania: czy coś mogę w tym kierunku zrobić, jakie środki przedsięwziąć, jakie mam możliwości, by ten cel osiągnąć, czy mam na to bezpośredni, pośredni, czy żaden wpływ? A jak już sobie odpowiesz, to działaj! Zmieniaj to, co możesz i nie zaprzątaj sobie głowy niemożliwym, ale pamiętaj, że samo myślenie to za mało.

To, co myślisz lub słyszysz o sobie (szczególnie w dzieciństwie) definiuje Twoją tożsamość. A ona przekłada się bezpośrednio na Twoje przekonania, zachowania, umiejętności, skłonności do ryzyka, środowisko, jakie wybierasz, wzorce, zasady postępowania, intuicyjne reakcje – słowem, jakość życia.

"Uważaj, co do siebie mówisz, bo może się okazać, że słuchasz".


Pamiętaj, to Ty wybierasz!
 

środa, 28 października 2015

Czyżby dojrzałość?

Przez ostatnie dwa lata dojrzałam bardziej, niż kiedykolwiek wydawało mi się, że można. Widzę, czuję, słyszę i dostrzegam więcej, wyraźniej, pełniej. Trudno to nawet opisać słowami...
 
Na nowo wyrobiłam sobie opinię, zdefiniowałam na własny użytek pojęcia takie, jak miłość, szacunek, akceptacja, Bóg, przyjaźń, odpowiedzialność, uczciwość, relacja, tolerancja... I nawet jeśli nie wszystko już ubrałam w słowa, nie wszystko spisałam, nie wszystko wiem, to pozwalam sobie na to, bo wiem, że rozwój jest przecież nieskończony, że co dzień mogę się nauczyć, dowiedzieć, zasmakować, poznać coś innego i nowego.
 
Z odrobiną rozbawienia obserwuję męsko-damskie gierki i zakrywki, w których kiedyś brałam udział ochoczo i radośnie. I od razu przypomina mi się jeden z moich ulubionych filmów. Generalnie nie lubię i nie oglądam komedii romantycznych, ale w "Czego pragną kobiety" po pierwsze gra Mel Gibson, a po drugie ścieżka dźwiękowa to kawałki Franka Sinatry, więc... od czasu do czasu do niego wracam. Za każdym razem, kiedy słyszę, czytam, albo rozmawiam z kimś o relacjach damsko-męskich, oczami wyobraźni widzę scenę, w której główni bohaterowie wymyślają hasło reklamowe dla marki Nike dla kobiet i wpadają na: "Nike - no games, just sport"*. Tak sobie myślę, że dobrze byłoby odpuścić te całe gierki, niedomówienia, testowanie i zakamuflowane intencje, bo... szkoda na to czasu. Postawą, fundamentem zdrowego związku jest szczerość i akceptacja drugiego człowieka. Jego wad i zalet, potrzeb, pragnień, zainteresowań, pasji i... fisiów (oczywiście przy założeniu, że powyższe nikogo nie krzywdzą). A związek to przecież tylko jeden z rodzajów relacji łączących ludzi, zaś powyższe można zastosować do wszystkich.
 
Od zawsze byłam dość pewna siebie. Choć... może lepszym określeniem byłoby zadufana w sobie, bo maskowanie swoich kompleksów (czasami wykreowanych przez perfekcjonizm) fanfaronadą, z wysokim poczuciem własnej wartości mało ma wspólnego. Oczywiście sama przed sobą nie chciałam się do tego przyznać, więc... się stawiałam. Kiedyś pewne sprawy powodowały, że się gniewałam, złościłam, obrażałam, ekscytowałam... na ludzi, albo na Boga. Teraz (pomijając - niestety - niektóre wyjątki), staram się raczej znaleźć to, co łączy, niż dzieli. Staram się nie udowadniać i nie przekonywać. Staram się zrozumieć i uszanować odmienność.
 
I z tego cieszę się najbardziej, bo pycha... chyba najbardziej oddala od tego, co Najważniejsze.
 
Wdzięczna jestem za ludzi, którzy każdego dnia stają na mojej drodze i mnie inspirują, bo to w dużej mierze ich zasługa. Od nich się uczyłam, do nich uczę się nadal. Jak widać, chyba wszystko w życiu ma swoje miejsce i czas, bo w przypadki już od jakiegoś czasu nie wierzę. Życie jest takie proste. Wystarczy tylko... zacząć żyć. Dziś. Bo wczoraj jest historią, jutro tajemnicą, a każdego dnia podejmuję decyzje, które mają moc sprawczą, by odmienić całe moje życie.




---
Nike - żadnych gierek , tylko sport.

wtorek, 27 października 2015

Rzeczywistość jaka jest każdy widzi

Parafrazując definicję konia* z pierwszej polskiej encyklopedii powszechnej autorstwa Benedykta Chmielowskiego - rzeczywistość jaka jest każdy widzi. Czyżby?

Przykład pierwszy. Olga jest nauczycielką języka polskiego w szkole podstawowej. Swoją pracę lubi umiarkowanie. Na domiar złego czuje się niedoceniana, gdyż z ust dyrektora nigdy nie padły w stosunku do niej słowa uznania, ani raz nie uczestniczył też w lekcjach, które prowadziła. Ma w związku z tym fatalne samopoczucie. W końcu zbiera się na odwagę i idzie porozmawiać z przełożonym. Wyznaje mu swoje obawy, na co ten odpowiada, że nie chwali jej, ani nie przeprowadza wizytacji, bo jest zadowolony z wyników jej pracy, darzy ją zaufaniem, a brak komunikatów negatywnych jest informacją pozytywną. Po rozmowie Olga czuje się wspaniale, jest podniesiona na duchu i pewna siebie. Prawda natomiast jest taka, że dyrektor w ciągu roku - dwóch ma zamiar ją zwolnić, gdyż w jego opinii nie nadaje się na to stanowisko. Natomiast nie chce jej o tym mówić już dziś, ze względu na dobrze pojmowany interes uczniów, a także by pomóc jej przetrwać ten okres.

Jakie wnioski można wysnuć z tej historyjki? Biedna Olga! Sądzi, że dostała wsparcie, a tak naprawdę jest całkiem inaczej. Tyle tylko, czy rzeczywistość uległa zmianie na skutek informacji, które powzięła bohaterka? Ależ skądże! To Olga postrzega ją inaczej. Uczucia i myśli bohaterki są bowiem zdeterminowane przez jej umysł. To one nadają jej życiu barw.

Przykład drugi. Karolina jest współuzależnioną żoną alkoholika. Jest również - jak twierdzi - ofiarą mobbingu w pracy. Choruje na depresję i w związku z tym trafia na psychoterapię współuzależnienia. Po dwóch latach leczenia i ciężkiej pracy nad własnym rozwojem staje się innym człowiekiem. Potrafi być asertywna w pracy, a jej życie osobiste nie jest już serią porażek. Nie zajmuje się uzależnieniem męża, tylko cieszy z okresów, kiedy jest dobrze. Rozwija swoje pasje i realizuje się w spełnianiu własnych marzeń. 

Czy warunki, w jakich żyje Karolina uległy zmianie? Nie! Zmiany zaszły w niej samej. Realia jej życia były i są jedne - Karolina ma męża alkoholika. Różnica polega na tym, iż wcześniej interpretowała fakty według własnych schematów myślowych i poglądów, a później nauczyła się dostrzegać prawdę, uchwyciła kontakt z rzeczywistością i wzięła odpowiedzialność za swoje życie.

Oczywiście nie chodzi mi o to, by się okłamywać, że jest cudownie, jeśli wcale nie jest, ale o fakt, że bez względu na okoliczności, sytuacje, czy warunki, w których ktoś żyje, to on sam w dużej mierze decyduje, jak się będzie czuł.

Przecież żaden człowiek nie posiada absolutnej wiedzy na temat całego spektrum czasu, nie zna rzeczywistości. Nie wie z całą pewnością, czy zdarzenia rozpatrywane dzisiaj w charakterze porażki, nie zostaną przekute na sukces w przyszłości. To, że interpretuję rzeczywistość w jakiś sposób, nie jest równoznaczne z tym, że ona taka właśnie jest. Od dawna wiadomo, że inna jest prawda ofiary wypadku, inna sprawcy, a jeszcze inna świadka tego samego zdarzenia. A niektóre wydarzenia z perspektywy czasu pojmujemy i postrzegamy inaczej. Trzeba po prostu przyjąć do wiadomości, że jedyne co wiem, to to, że nic nie wiem, bo zbyt często mylimy prawdę (rzeczywistość) z racją.

Z niektórymi moimi "prawdami", przekonaniami i poglądami wygłaszanymi kiedyś bardzo autorytatywnie, czas nie obszedł się zbyt łaskawie. I dobrze! Cieszę się, że w końcu zdołałam to dostrzec. Rzeczywistość zna tylko... Bóg. W końcu to On jest Reżyserem tego zamieszania. A ja? Ja muszę tylko przestać walczyć, domagać się, grać przeciw innym ludziom, światu, ale przede wszystkim przeciwko sobie. I mam prawo zmienić poglądy, bo podobno tylko krowa tego nie robi.



---

* Ciekawostka. Uważa się, że Benedykt Chmielowski - autor pierwszej polskiej encyklopedii powszechnej - uznał konia za zbyt oczywiste zwierzę, aby je definiować, czy opisywać bardziej, niż słowami: koń jaki jest każdy widzi.

piątek, 16 października 2015

Uciekaj albo walcz!


Mam świadomość, iż ostatnimi czasy moje blogowe wpisy mniej dotyczą rozwoju osobistego, a bardziej kwestii nerwicowo - depresyjnych i z góry przepraszam Czytelników znudzonych, ale... już tak mam, że myśli moje zaprząta to, co się dookoła mnie dzieje. Zatem skoro raz jeszcze zostało mi dane - ku pamięci! - doświadczyć tych wszystkich dolegliwości (wszystko w życiu ma cel...), łącznie z napadami paniki i całym arsenałem doznań psychosomatycznych w trakcie, postanowiłam zająć się i tym tematem. 

Ewolucja wykształciła w organizmie człowieka szereg automatycznych reakcji. Na przykład, gdy nasz mózg zidentyfikuje jakieś niepokojące informacje płynące ze środowiska, w ułamku sekundy je analizuje. Jeśli wyniki wskazują, że sytuacja jest niegroźna, pobudzenie organizmu nie zwiększa się i stopniowo wycisza, natomiast jeśli ciało migdałowate "wykryje" zagrożenie życia, wówczas uruchamia mechanizmy przygotowujące do wzmożonego wysiłku - uciekaj, albo walcz. Do krwiobiegu "wstrzyknięte" zostają hormony stresu – kortyzol, adrenalina i noradrenalina - a te z kolei powodują szereg w sumie bardzo nieprzyjemnych doznań fizycznych i uczuć. Co konkretnie się dzieje? Ano... pojawia się szybszy oddech celem lepszego dotlenienia mięśni, co można interpretować, jako duszności, jak gdyby brakowało powietrza, a to tylko przyspiesza oddychanie. Zwiększa się ilość uderzeń serca, by krew szybciej dostarczała organizmowi niezbędnych substancji. Mięśnie napinają się i drżą, są gotowe do sprintu. Następuje odpływ krwi z kończyn i skóry do organów zabezpieczających funkcje życiowe, stąd poczucie zimnych stóp i dłoni oraz blada skóra. Występuje pocenie się i uderzenia gorąca - w ten sposób organizm chłodzi się przygotowując do wzmożonego wysiłku. Źrenice rozszerzają się, by szybciej rozpoznać zagrożenie. Organizm próbuje pozbyć się zbędnego balastu w postaci wcześniej przyjętych pokarmów i napojów. Żołądek zaciska się, a metabolizm przyspiesza, by wyposażyć nas w dodatkową energię. Zmysły uwrażliwiają się, a umysł jest silnie skoncentrowany wokół zagrożenia.

Ogólnie rzecz ujmując reakcja stresowa sprawia, że nie jesteśmy w stanie spać, trawić, jeść, że o prokreacji nie wspomnę.  Co ważne - jest ona zupełnie naturalna i niegroźna. Do momentu, kiedy nie wpadniemy w pętlę strachu, czyli lek przed napadami lęku, bowiem ów mechanizm zakorzeniony jest w nas bardzo głęboko i funkcjonuje poza nasza kontrolą. Jeżeli sytuacja zagrożenia jest realna, jeżeli rzeczywiście naszemu życiu zagraża niebezpieczeństwo, wybieramy jedną z opcji - uciekaj, albo walcz. Wówczas następuje wysiłek, który rozładowuje zgromadzone napięcie, a organizm wraca do równowagi. Co się natomiast dzieje, kiedy przeciwnika brakuje? Kiedy żadne żądne krwi zwierzę nie rzuca się nam do gardła (no... chyba, że własnego szefa można za takie stworzenie uznać...)? Co się dzieje, kiedy zagrożenie istnieje tylko i wyłącznie w naszej głowie? Ano... rozluźnienie nie następuje. A przynajmniej nie do momentu, w którym organizm posiada zasoby "paliwa". Te na szczęście się jednak kiedyś kończą, więc człowiek pada z wycieńczenia. I tak... do następnego razu... W ten sposób powstaje nerwica. Strach przed kolejnym atakiem paniki powala, przytłacza i paraliżuje. A to tylko napędza rozwój choroby.

Co wówczas robi chory? Klasyfikuje ten stan, jako nieuchronnie zbliżający się zawał serca i zgon, raka mózgu, chorobę wściekłych krów lub inne (dowolne!) schorzenie. Rozpoznaje we własnym ciele wszelkie istniejące na świecie objawy. A jeśli dodatkowo jest na tyle nieroztropny, by swoje dolegliwości wpisać w wyszukiwarkę internetową, to... jest bardzo źle. Taki człowiek robi wszelkie badania, na które dostanie skierowanie. Udaje się do specjalistów takich, jak neurolog, kardiolog, endokrynolog, ginekolog, onkolog i wszystkich innych, do których się dostanie. Coś mu przecież jest! Musi być! Nie wymyślił sobie tego! Aż w końcu przychodzi taki moment, w którym zostaje już tylko... psycholog i psychiatra. To jest jego szansa.

Zainteresowanych tym tematem odsyłam do książki "Pokonałem nerwicę. Historia mojego zmagania" Grzegorza Szaffera. Autor w przystępny sposób opisuje wyżej wymienione zjawiska, jak również, a może przede wszystkim, sposoby sobie z nimi radzenia.

środa, 14 października 2015

Podróż prawdziwa i absolutna

Podróże mogą kształcić, rozwijać, umożliwiać poznawanie ciekawych ludzi i przekraczanie własnych granic. Dzięki podróżom można wyrwać się z codziennej rutyny i zdystansować od codziennych spraw. Ale... jest jeden warunek. Tam gdzie się wybieram przywiozę nie tylko samą siebie, czyli to, co już znam, co widziałam, czego się nauczyłam. Wówczas mam szansę na nowe. Jeśli tylko będę wystarczająco uważna, jeśli wyostrzę zmysły, będę mogła doświadczyć i dostrzec. Podobno z każdej podróży można czerpać radość. Albo, że jeszcze trwa, albo że już się skończyła. Bo czasami się po prostu nie chce. Bo wygodnie jest w tym ciepłym, przytulnym i bezpiecznym... bezruchu.

Oczywiście przenosząc się z jednego miejsca na drugie nie można uciec od samego siebie, a "przed wszystkimi podróżami: w Bieszczady, na Jukatan, do Patagonii, dookoła świata, na biegun północny, południowy, na Księżyc, na Marsa, na Wenus, dokądkolwiek, przed wszystkimi tymi podróżami – jest jedna prawdziwa podróż i absolutna: w głąb siebie." - [Edward Stachura].

Dlatego też, od jakiegoś czasu moje życie to taka właśnie podróż w najskrytsze zakamarki mojej duszy. Każdego dnia wyruszam w drogę. Każdego dnia dźwigam mój bagaż doświadczeń. Każdego dnia pędzę tą neuronową autostradą myśli i uczuć. A gdyby tak… świadomie zwolnić, pozbyć się zbędnego balastu, wywalić to, co już mi nie służy? Przyzwyczajenia, przekonania, schematy zachowań niszczą moją wyobraźnię i kreatywność, zamieniają w rutynę... samo życie. A przecież każdy dzień jest darem. To tylko ludziom wydaje się, że coś im się należy. A może nie ludziom? Może tylko mnie przez czas jakiś tak się wydawało? Zdrowie, pieniądze, relacje, praca, dom, stabilizacja, poczucie harmonii, spełnienia, pogoda ducha…

Co gdyby uznać, iż wszystko, co mam, nie jest tak naprawdę moje, a tylko użyczone mi do korzystania? Czy nie sprawiłoby to, że bardziej doceniałabym i szanowała? Stare przysłowie mówi, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Chcę coraz więcej, coraz bardziej, coraz pełniej. I tylko czasami zapominam, że posiadanie to również odpowiedzialność. Jeżeli uświadomię sobie, ze stan posiadania wiąże się z odpowiedzialnością, to czy w dalszym ciągu będę chciała? A to tylko odpowiedzialność za rzeczy. A co z odpowiedzialnością za wiedzę, doświadczenie, za... ludzi?

Daleką drogę mam do przejścia. Ale przecież nawet podróż tysiąca mil zaczyna się od jednego kroku... A moim zadaniem jest, by tobołek za bardzo nie ciążył.


poniedziałek, 5 października 2015

Nakarmiłeś dziś swoje ego?

Media społecznościowe spełniają wiele funkcji. Można podzielić się z innymi wiedzą, ciekawostkami, informacjami, konkretnymi treściami, zaprezentować własne opinie, zarabiać ogromne pieniądze, komunikować się z innymi użytkownikami, otrzymywać informacje o urodzinach znajomych, i wiele, wiele innych. Ludzie uwielbiają rozmawiać, omawiać, obmawiać, plotkować, podpatrywać. Dzięki serwisom społecznościowym można zobaczyć na fotografiach dawnych znajomych, dowiedzieć się co się u nich dzieje, odświeżyć kontakty, ale można też zagubić się w tym wirtualnym i potencjalnie niebezpiecznym świecie lajków, komentarzy, udostępnień, osiągnięć sportowych, pięknych fotografii, niesamowitych imprez, milionów autoportretów, fantastycznych chwil, wzruszających cytatów, dziesiątek życzeń urodzinowych, setek, albo tysięcy znajomych. 
 
Nie tak dawno dostałam e-mail o tytule: S. J. Imbeh chce dołączyć do grona Twoich znajomych na Facebooku. Czy powinnam była jego propozycję zaakceptować? Zupełnie nie znam człowieka, więc tego nie zrobiłam, ale przecież w tym cudacznym, wirtualnym świecie on mógł realnie poczuć się skrzywdzony. Wielu ludzi traktuje odmowę, jak atak.

Na facebookowej tablicy wszystko wygląda cudownie. Ciekawe tylko, dlaczego skoro jest tak dobrze, to jest tak źle? Czemu tak wielu ludzi cierpi z powodu samotności? Ano dlatego, że czasami życie tam kreowane zupełnie nie współgra z tym prawdziwym, codziennym i powszednim. Że czasami wizerunek i tożsamość stworzone na potrzeby publiczności diametralnie różnią się od tej realnej. Dlatego, że tysiące powierzchownych, byle jakich, wirtualnych kontaktów nie zastąpi jednego spotkania twarzą w twarz...  

Spróbuj odpowiedzieć sobie na pytania: jak wygląda moja tablica na portalu społecznościowym? Jakie są prawdziwe intencje mojego "dzielenia się"? Czy robię to dla kogoś, czy dla siebie? Czy chcę coś komuś, czy sobie udowodnić? Czy oby nie kreuję się na kogoś, kogo by lubili, szanowali, podziwiali, komu by zazdrościli?

Zakłamywanie rzeczywistości nie sprawi, że będzie inna...

To jak, nakarmiłeś już dziś swoje ego?




Tekst inspirowany tym filmem.

środa, 23 września 2015

Depresja

Człowiek został fantastycznie zaprojektowany. Nawet nie próbuję zrozumieć tych wszystkich procesów w nas zachodzących, bo to jest zdecydowanie za dużo, jak na mnie. Niesamowicie skomplikowana, a przy tym (zazwyczaj) samoregulująca się machina, z tymi wszystkimi cudami, jak zmysły węchu, słuchu, smaku, wzroku, dotyku, możliwość utrzymywania równowagi, metabolizm, układ hormonalny, krwionośny, oddechowy i wiele, wiele innych, ale przede wszystkim mózg. Nasze działania, zaniechania, marzenia, plany, rozterki, problemy – wszystko to rozgrywa się przede wszystkim w wewnętrznym, neuronalnym świecie...

Problem pojawia się, jak coś w tej genialnej maszynie przestaje funkcjonować, jak jakaś śrubka się obluzuje, zamortyzuje się jakaś część, coś tam odpadnie, a coś się wyeksploatuje. Najgorsze jednak, jak ingerujemy weń fizycznie i chemicznie i nagle zaprzestaniemy, bo wpierw przejmujemy kontrolę, a później puszczamy stery i... się sypie.

Zaburzona biochemia mózgu... niesamowite, jak z dnia na dzień potrafi wyssać życiową energię, do cna, odebrać siły witalne, radość życia, pogodę ducha, stabilność emocjonalną. Sprawić, że umycie zębów staje się problemem nie do przejścia, że zjedzenie kanapki jest ponad ludzkie siły, że wyć się chce bez większego powodu, że wstanie z łóżka urasta do rangi wspięcia się na Mount Everest, że każdy ostry dźwięk drażni, że światło dzienne oślepia zwężone źrenice, że nadchodzący wieczór paraliżuje strachem, że roześmiane twarze innych powodują większy ból, że zapachy dochodzące z kuchni stają się smrodem nie do zniesienia, że widok osób spożywających posiłek napawa obrzydzeniem, że roześmiane, płonące dotąd czerwienią usta nie składają się nawet w grymas uśmiechu, że w sekundę po otwarciu oczu rzeczywistość przygniata i pojawia się ból egzystencji, że świat staje się mroczny i niebezpieczny, że przejście kilku kroków powoduje zadyszkę, że ulubiona książka to zwykła kupa makulatury leżącą na półce, że dźwięk esemesa lub e-maila od przyjaciela nie cieszy, że obolałe, wykręcone i poturbowane ciało odmawia posłuszeństwa, że każda minuta ciągnie się w nieskończoność, że chciałoby się tylko usnąć i tak po prostu być i w końcu nie czuć...


Depresja... tej pani już dziękuję. Mogę być hipokrytką. Mogę być lekomanką. Nie mogę być chora, bo tak funkcjonować się nie da. Ego boli... niesamowicie. Teraz będzie tylko lepiej...


czwartek, 17 września 2015

O mój Boże! Mam nawrót!

Leki z grupy selektywnych inhibitorów zwrotnego wychwytu serotoniny (SSRI) potocznie zwane antydepresantami, przyjmowałam w życiu (w procesie leczenia farmakologicznego i psychoterapeutycznego jednocześnie) trzykrotnie. Wiedziałam więc, że by uniknąć wystąpienia poważnych, przykrych, a czasami wręcz zagrażających życiu objawów, nie należy odstawiać ich zbyt szybko. Tylko że... ja jestem raptusem i zrobiłam to w tempie przyspieszonym. Bardzo przyspieszonym. Oczywiście skonsultowałam mój pomysł z lekarzem, bo w życiu nie zrealizowałabym go sama, ale to wcale nie zdejmuje z moich barków odpowiedzialności za taki wybór. Skróciłam ten okres z kilku tygodni do... kilku dni (stara, a głupia!). Jaki jest tego rezultat? Wróciły mi bardzo nieprzyjemne dolegliwości, których powody mogą być dwa. Zespół odstawienny, czyli w przypadku leków z grupy SSRI tak zwany zespół dyskontynuacji, albo nawrót depresji. Pierwszy występuje na skutek gwałtownego odstawienia, bądź zredukowania dawki leku. Wówczas reakcja organizmu pojawia się błyskawicznie. Już w ciągu 24-72 h od ostatniej dawki leku wracają (lub z różnym nasileniem mogą wrócić) wszystkie objawy choroby: zaburzenia emocjonalne, płaczliwość, lęki, niepokój, drażliwość, bezsenność, zaburzenia żołądkowo-jelitowe, drżenia mięśniowe oraz objawy grypopodobne takie, jak bóle mięśni i osłabienie. Charakterystyczne jest jednak, że nie nasilają się, a słabną z czasem. Natomiast nawrót depresji rozwija się raczej tygodniami i w odwrotny sposób - od mniej uciążliwych objawów, po te bardziej dokuczliwe. Nie mniej depresja jest chorobą, na którą pożywką jest strach, lęk i stres, one ją po prostu napędzają, więc snucie ponurych wizji, pisanie czarnych scenariuszy i rojenia na temat koszmarnych konsekwencji objawów, które w tym momencie władają moim ciałem i moim umysłem, a które "radośnie" i "ochoczo" uprawiam, zdecydowanie nie jest wskazane.

Zdroworozsądkowo staram się nie dowierzać projekcjom, które tworzy mój mózg - To znowu depresja! Ratuj się kto może! Mam też cały czas na uwadze to, że moja głowa może mnie oszukiwać, więc zaczęłam robić to, na czym się znam - analizować. W tym wypadku fakty i okoliczności. Zaczęłam się zastanawiać, z czego może wynikać mój obecny stan, czego potrzebuję, a w efekcie, jak sobie pomóc? A fakty są takie: rzeczywistość się nie zmieniła, problemów/spraw do załatwienia mi raczej nie przybyło, w pracy - bez większych zmian, w relacjach damsko-męskich - bez zmian, w finansach - bez zmian. Zmieniła się pogoda, pora roku i... na skutek odstawienia leków chemia w mózgu. A ta, po jakimś czasie (oby niedługim!), sama powinna wrócić do równowagi. Możliwe, że dozgonnie muszą brać antydepresanty ludzie, u których depresja jest endogenna (pochodząca "z wewnątrz" organizmu, biologiczna), natomiast moja była wyraźnie egzogenna, wynikała z konkretnej sytuacji, konkretnych wydarzeń.

Jakie są zatem wyniki mojej autoanalizy? Ja się "tylko" boję powrotu depresji. Że znowu zawładnie moim życiem, że pojawi się nie wiadomo skąd. Coś jak... i nawet nie wiem, jak znalazłem się w knajpie (żeby od tematyki bloga nie odbiegać zbytnio). Trudno mi w obecnym stanie psychofizycznym przyjąć do wiadomości i zaakceptować, że to, co było do poukładania - ułożyłam, że nie ma powodu, by choroba wróciła. Więc... boję się. Wskakuję w stare buty, gdy czuję zapach suszonych prawdziwków z kuchni, gdy na dworze jest zimno i ciemno, gdy muszę się mobilizować, by robić to, co do tej pory robiłam z przyjemnością, gdy nie bawi mnie (jak dotychczas) czytanie, odpoczywanie, zakupy, rozmowy. Przypominają mi się nerwicowo-depresyjne czasy i wraca lęk przed tym, co było. A raczej przed tym, czego już nigdy nie życzyłabym sobie doświadczyć. Gdy łykałam leki byłam "oficjalnie" chora. Nawet, gdy mi się pogarszało, WIEDZIAŁAM, że się poprawi. Teraz... "oficjalnie" chora już nie jestem, a więc i wymówek nie mam. Gorsze samopoczucie automatycznie interpretuję - O mój Boże! Mam nawrót! - a przecież... nie mam! Chyba... Choć, jak będę się nakręcać, to zdecydowanie zwiększam swoje szanse "powodzenia".

Dlaczego godzę się na to cierpienie? Dlaczego próbuję pomimo lęku, bólu i cierpienia? Bo ja chcę być obecna w swoim życiu. Bez środków zmieniających świadomość. A przynajmniej tak długo, jak będzie to tylko możliwie. Jeśli wspólnie z lekarzem poweźmiemy decyzję, iż powrót do leczenia jest mniejszym złem - trudno, przełknę tę gorzką pigułkę. Ostatecznie ważne są intencje. A moje są takie, że ja nie chcę łykać tych leków, ale nie chcę też zrobić sobie krzywdy. Nie chcę, by za dwa miesiące okazało się, że w wyniku jakichś tam okoliczności wdepnęłam raz jeszcze w to g... i pomimo dwuletniej farmakoterapii od początku będę się przyzwyczajać do lekarstw (w moim przypadku to proces około 2 miesięcy), bo nie dam rady bez nich. Unikanie cierpienia? Tak. Ale raczej przyszłego i długotrwałego, niż obecnego. Choć teraz czuję się źle. Obiektywnie, bez jakiegoś szczególnego użalania się. Wiem, że na wyciągnięcie ręki mam znieczulacz i gdyby w życiu chodziło mi o krótkotrwałe zyski, a nie długofalowe efekty moje pragnienie szybkiej ulgi wzięłoby górę. Tylko... czy to już by nie zakrawało na lekomanię? Nie chcę takiej etykietki. Nie godzę się na nią. 

Początkowo chciałam opublikować ten post dopiero, jak sytuacja się wyklaruje i z prawdopodobieństwem bliskim pewności, zarówno na poziomie odczuć i myśli, będę mogła orzec, co jest/było przyczyną mojego stanu, ale... nie po to robię, co robię, by na końcu okazało się, że jestem obłudną hipokrytką, która pisze, jak to jest wspaniale, kiedy... czasami wcale nie jest.

piątek, 11 września 2015

All That Jazz

Dzisiejszy świat to miejsce dla człowieka dość niebezpieczne. Nie mam tu na myśli wojen, terroryzmu, polityki, wszędobylskiej inwigilacji i całej tej... mafii sprawującej władzę (na których nota bene się nie znam, więc i wypowiadać nie zwykłam), choć dzisiejsza data - 11 września - niezmiennie kojarzyć mi się będzie z zamachami na WTC, ale tempo życia, które rośnie od czasu rewolucji przemysłowej. Przecież czas to pieniądz! Szybka kasa, szybkie jedzenie, szybki seks, szybkie odchudzanie, szybkie rozmowy, szybkie pożyczki. Tempo, bo nie można wypaść ze stawki, a przyspieszyć nie da się już więcej. Powszechna presja na rywalizację i autoprezentację, wyścig szczurów korporacyjnych - liczę się tylko ja, muszę być najlepszy - i to już od czasów szkolnych; dodatkowy angielski, hiszpański i chiński, judo, tenis i pływanie, lekcje śpiewu i gry na fortepianie. A to wszystko często kosztem zdrowia, rodziny, przyjaciół, relacji, więzi... miłości. Mam wrażenie, że to, co miało ludziom służyć, dziś zdecydowanie bardziej szkodzi. I jakoś przestaje dziwić, że nasze życie jest w proszku i jakością przypomina zupkę błyskawiczną.

Rośnie liczba cierpiących na zaburzenia psychiczne, depresje, napady lęku, bezsenność i uzależnienia. Przeczytałam gdzieś ostatnio, że w Polsce mamy niemal dwa razy więcej samobójców, niż ofiar wypadków drogowych i zabójstw! Przyznam szczerze, że ta informacja mnie poraziła. Z czegoś to do cholery wynika. I zapewne nie z tego, że Polaków nie stać na samochody. To, co dziś dla mnie może być mało istotne, dla kogoś innego może oznaczać koniec świata. Egocentryczne postrzeganie ludzi uniemożliwia mi realną im pomoc. Inaczej przecież przeżywa niepowodzenia szkolne, czy zwykłą kartkówkę młody człowiek, a inaczej dorosły z perspektywy swojego życia i doświadczeń. Tylko później płacz, zgrzytanie zębów i pytanie pozostające bez odpowiedzi - dlaczego to się musiało tak skończyć? 

Jestem dość wrażliwą osobą. Mam też bardzo ograniczoną odporność na stres. Te cechy sprawiają, że niektóre sprawy emocjonują mnie za bardzo i jakby automatycznie, są poza mną i moją kontrolą. Przeprowadzka, lot samolotem, ślub, rozmowa kwalifikacyjna, nowa praca, rozwód, kłótnie, nieporozumienia, choroby bliskich, urazy i złośliwości kosztują mnie za każdym razem bardzo dużo. Zdarza się, że kilka dni dochodzę do równowagi. A przecież tak naprawdę to kwestie tak mało istotne w życiu, że szkoda sobie nimi nawet myśli zaprzątać. Już dawno za mną. Przeżyłam. Mam się dobrze. To, co dziś spędza mi sen z powiek za kilka lat będzie tylko wspomnieniem, epizodem, ułamkiem mojego świata, a co dopiero za lat kilkanaście, czy kilkadziesiąt?  Niektóre wydarzenia traktujemy w kategoriach tragedii, bądź sukcesu, ale tak naprawdę kto zna całe spektrum czasu? Kto wie, co przyniesie jutro i jak wydarzenia z dziś ukształtują moją przyszłość? Cały ten zgiełk, hałas, pośpiech, harmider i ruch panujący dookoła mnie sprawia, że niektóre moje reakcje zdecydowanie przekraczają ważność albo znaczenie ich przyczyny. 


Jaki jest na to sposób? Zmienić perspektywę, przesunąć horyzont, spojrzeć szerzej i dalej. Przecież nijak się to ma do wieczności. Sprawy, zdarzenia, ludzie... wszystko to tylko proch i pył - choć dziś wydają się ważne i absorbujące. 

Milczenie świata - to rzeczywistość. Nasz hałas, nasze interesy, nasze zamiary i wszystkie pełne pretensji opowiadania o naszym zgiełku, naszych interesach i zamiarach - to iluzje. [Thomas Merton - Nikt nie jest samotną wyspą].

wtorek, 1 września 2015

Wierząca niepraktykująca?

Piątek wieczór. Zgraną paczką, w wyśmienitych humorach idziemy wzdłuż sopockiej Monte Cassino na clubbing. Mijając znajdującą się tam jezuicką świątynię ktoś żartobliwie rzuca:

- Mamy jeszcze trochę czasu. Może pójdziemy do kościoła?

- Nie chodzę do kościoła - odpowiadam równie wesoło, choć w moim przypadku zupełnie prawdziwie.

- Nie wierzysz w Boga?

- Wierzę.

- A... czyli jesteś wierząca niepraktykująca - skwitowała i zanim zdążyłam zaprotestować temat uległ zmianie.

Może i dobrze, bo to nie był ani czas, ani miejsce na takie rozważania. Ale to mi dało do myślenia... dnia następnego. 

Ano zastanówmy się, co znaczy "praktykować", w tym konkretnym przypadku wiarę w Boga, którą rozumiem, jako poddanie się Jego woli. Jestem chrześcijanką. Trudno uznać, iż samo to, że wierzę jest praktykowaniem, wcielaniem w życie, stosowaniem w praktyce czegokolwiek. Przecież wiara to łaska, niezasłużony przeze mnie dar, który od Niego otrzymałam. Jeśli zatem w jakiś sposób mogę ją praktykować, to raczej stosując się do Jego zaleceń. To jest moje zadanie. Przecież po owcach ich poznacie. Wierzę, że Pan Bóg zostawił mi (nam) wskazówki w postaci przykazania miłości i Dekalogu. Wierzę, że do świętości, na drodze własnej pracy i starania, pielęgnowania i rozwijania cnót, powołuje każdego z nas. I wcale nie chodzi o coś nadzwyczajnego, tylko właśnie codziennego, normalnego i powszedniego. Czy potrafię kochać innych ludzi, stawiając ich na pierwszym miejscu? Czy nie marnotrawię czasu mi tu danego? Czy potrafię być uczciwa wobec siebie i innych? Czy nie krzywdzę swoimi czynami, bądź zaniechaniami bliźnich? Czy nie okradam ich realizując swoje zachcianki? Czy nie targa mną zazdrość, żądza i zawiść?
  
Czy wyrazem wiary w Boga jest cotygodniowe, bezrefleksyjne uczestnictwo w liturgii, po której ochoczo i radośnie wracam na gapę autobusem do domu, bo przecież to tylko dwa przystanki  (Nie kradnij!), po czym z papierosem w dłoni (Nie zabijaj!) przystępuję do złorzeczenia na sąsiadkę (Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu!), bo szlag mnie trafia, że ona nie zasługuje na takiego fajnego męża, a na dodatek kupili sobie nowy samochód (Nie pożądaj żony bliźniego swego! Ani żadnej rzeczy, która jego jest!)? Z całą pewnością jest to praktyka, tyle tylko, czy oby na pewno o to chodziło?

Mam świadomość, iż powyższe zdanie jest przerysowane i głęboko wierzę w to, że są katolicy, którzy potrafią łączyć obrzędowość z wcielaniem w czyny wiary w Boga. Nawet takich znam. Po to jesteśmy ludźmi, by wybierać, co nam służy, ale również po to, by ponosić konsekwencje tych wyborów. Tyle tylko, że żeby wybrać trzeba mieć świadomość różnych dróg, czyli poświęcić trochę czasu by się zastanowić, w co ja tak naprawdę wierzę, czemu i Komu chcę i jestem skłonna się podporządkować? Moim zadaniem jest działać, a nie oczekiwać, że ceremoniały odprawiane co niedzielę na klęczkach zapewnią mi nagrodę w postaci zbawienia.

Ostatnio miałam niekłamaną przyjemność rozmawiać z sześciolatkiem o Bogu. Takie oto między innymi pytania mi zadawał: Kim jest Bóg? Jak wygląda? Gdzie jest? Czy ma skórę i krew? A co się dzieje z krwią po śmierci? Skąd się wziął Bóg Ojciec? Jak się urodził? Jak on będzie widział Boga, gdy będzie w trumnie? Dlaczego Adam i Ewa się wstydzili nagości, jak zjedli jabłko? Czy Bóg też był nagi? Czy byli tam inni ludzie? A co to jest cierpienie? A można robić psikusy, żeby Bóg nie był zły? Czy Jezus umiał stworzyć kwiatki na trawie? Od razu, czy się tego nauczył? A czemu on nie potrafi tego wszystkiego, co jego tatuś? Jak Bóg do niego mówi? itp. itd.

Czy kiedykolwiek, Czytelniku, zadałeś sobie trud, by na takie lub podobne odpowiedzieć? Nawet tylko na własny użytek? Dopiero gdy pozbędziemy się pewności właścicieli prawdy, gdy uświadomimy sobie, że jesteśmy w drodze, a nie u celu, nasza droga przestanie być błądzeniem w zaczarowanym kręgu beznadziejnego powtarzania. (Tomáš Halík „Hurra, nie jestem Bogiem!”)

Nie. Nie jestem niepraktykująca. Śmiem twierdzić, ze praktykuję nawet bardziej niż niektórzy ludzie. Ale... staram się również pamiętać, by nie osądzać innych tylko dlatego, że grzeszą w inny sposób.

Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? (Mt 7, 1-3)

czwartek, 27 sierpnia 2015

Komfort niewiedzy

Na pewne treści, nazwy, terminy, powiedzenia od jakiegoś czasu jestem wyczulona.  Kiedyś zapewne nie zwróciłabym na nie uwagi, ale teraz... To nawet nic specjalnie dziwnego. Słowa, zdarzenia, książki, inni ludzie są naszym lustrem, widzimy w nich wyraźniej to, co już mamy w sobie, więc kiedy podczas jednej z ostatnich rozmów (z osobą spoza branży alkoholowej, w której funkcjonuje ono często) usłyszałam zdanie, że ludzie są skazani na rozwój i szacuje się, że tylko 5% populacji tak żyje, od razu przykuło to moją uwagę. Nie wiem, kto szacował, takich statystyk nie widziałam; nie wiem też kto twierdzi, że tak powinno być, ale w moim przypadku się zgadza. I nie jestem do końca pewna, czy to mi się podoba. Bo im mniej człowiek wie, tym łatwiej i wygodniej jest mu żyć.

Zawsze byłam dobrą uczennicą, posłuszną, niestwarzającą problemów, z wzorowym zachowaniem. Te cechy sprawiły, że gdy przechodziłam pierwszą (i każda kolejną) w życiu psychoterapię behawioralno-poznawczą umiałam się stosować do zaleceń. Wykonywałam je z zaangażowaniem i determinacją, pomimo lęku. Wyzdrowiałam. Problem w tym, że wówczas przestałam dbać o higienę psychiczną i emocjonalną. Wróciły stare schematy myślowe. Przecież to ja wiedziałam lepiej, co jest dla mnie dobre, więc zignorowałam zalecenia, które nota bene wydawały mi się czasami po prostu śmieszne (moja ignorancja i arogancja sięgały zenitu). Była jeszcze jedna kwestia. Podporządkować się zaleceniom osoby, której ufałam, którą ceniłam, która mnie z nich rozliczała - potrafiłam doskonale, natomiast gdy sama miałam się do czegoś zmusić, czy zmobilizować, było... delikatnie to ujmując, różnie. Lęki wróciły. Abstrahuję teraz zupełnie od faktu, że najprawdopodobniej leczyłam objawy, nie przyczynę, ale gdybym tylko kontynuowała wskazówki terapeutki, nasilenie moich dolegliwości z całą pewnością nie wzrastałoby w tempie lawinowym.

Stąd wnioskuję, że jestem skazana na rozwój. Po prostu nie umiem, nie potrafię żyć w monotonii dnia codziennego - dom, praca, zakupy, obiad, dzieci, jakieś rozrywki/obowiązki, sen, sprzątanie, praca, zakupy... i tak w kółko. Pewne indywidualne predyspozycje, skłonność do automatyzacji i upraszczania niektórych czynności do granic możliwości powodują, że z czasem działam schematycznie i bezrefleksyjnie, frustruje mnie to, a wówczas moje myśli zaczynają wirować tworząc pod czaszką sieć poplątanych przewodów, których rozsupłanie z każdym dniem staje się trudniejsze. Czy to źle, że moją drogą najwyraźniej jest ścieżka wiedzy, rozwoju i nowych doświadczeń? Ależ skądże! Tylko... taka właśnie bywa niekomfortowa, a czasami wręcz niebezpieczna. Przede wszystkim dlatego, że wiedza zobowiązuje. Od ludzi światłych oczekuje się po prostu więcej i trudniej zakamuflować zwyczajne lenistwo. Niebezpieczna zaś bywa dlatego, że intelekt, umiejętności i doświadczenie, które nie służą drugiemu człowiekowi, mogą stać się przyczyną poczucia wyższości, a nawet pychy. Cały czas muszę pilnować, by stawać się lepszą dla kogoś, a nie od kogoś. Bo pycha najbardziej ze wszystkiego oddala nas od Boga.

Jest jeszcze jedna kwestia, której przeoczenie byłoby dużym błędem. Chyba najtrudniejsza i nie do końca przeze mnie opanowana. Mianowicie przyznanie, iż wiem, że nic nie wiem. A to jest trudne, no... bo ja przecież wiem, prawda? I to najlepiej! Hm..."Czym różnią się geniusze od osób zwyczajnych, przeciętnych? Wszyscy normalni ludzie wiedzą, że coś jest niemożliwe, że nie da się zrobić, a geniusz to ktoś kto o tym nie wie, więc zaczyna robić i odkrywa sposób, metodę, rozwiązanie. Dzieci są geniuszami. Zanim rodzice, opiekunowie, system wychowawczy i edukacyjny nie wyrwą ich z rzeczywistości i nie przeniosą w krainę własnych przekonań, stadnie akceptowanych prawd i innych iluzji, które z rzeczywistością mają niewiele wspólnego."*

Tylko wtedy, kiedy pozbędę się pewności właściciela prawdy, kiedy będę mogła zostawić na boku moje przekonania, doświadczenia, poglądy i opinie  przyjęte przeze mnie dawno temu, ale nigdy później nie weryfikowane w praktyce, tylko wtedy będę mogła mieć otwarty na poznawanie rzeczywistości umysł i szansę na obecność we własnym życiu. Funkcjonowanie na autopilocie mnie nie interesuje. Już nie.

Należy strzec się ludzi, którzy są pewni tego, że mają rację, bo...
tylko Bóg wie wszystko, ale oni i tak wiedzą lepiej...


---
* Meszuge, "Przebudzenie. Droga do świadomego życia", Wyd. IPS, 2014, str.49

sobota, 15 sierpnia 2015

Aurea mediocritas

Nie tak dawno temu pisałam, że sposobem na szczęśliwe życie jest wdzięczność. Jakiś czas po tym - co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu - natknęłam się na cytat z  Melody Beattie: "Wdzięczność otwiera pełnię życia. Sprawia, że to, co mamy, wystarcza. Zamienia opór w akceptację, chaos w porządek, konfuzję w klarowność. Może zamienić posiłek w ucztę, mieszkanie w dom, obcego w przyjaciela. Wdzięczność nadaje sens przeszłości, przynosi pokój dzisiaj i tworzy wizję jutra". W dalszym ciągu zgadzam się z powyższymi tezami, choć mam pewne wątpliwości, co do... doboru powodów wdzięczności i tego, czy wynajdując ciągle nowe, nie zamykam sobie drzwi do rozwoju.

Niewątpliwie, każdego dnia mogę znaleźć coś, za co będę mogła podziękować (na przykład za rodzinę, przyjaciół, dach nad głową, zdrowie, pokarm, pracę...), a w efekcie, z czego będę mogła się cieszyć. Problem pojawia się w momencie, kiedy mam potrzebę posiadania czegoś bardziej i pełniej, że wewnętrznie czuję, iż zasługuję na coś lepszego, że stać mnie na więcej, ale próbuję przekonać się do czegoś zupełnie innego. Ileż mogę dziękować za nieźle płatną  pracę, choć ta mnie nie satysfakcjonuje, albo za męża, co prawda pijaka, ale który nie bije? Mogę sobie codziennie powtarzać, że zawsze może być gorzej i w związku z tym być wdzięczną za to,co mam, ale czy to oby na pewno będzie z korzyścią dla mnie? Jeśli wmawiam sobie, że się cieszę, że jestem szczęśliwa, spełniona i niczego mi nie brakuje, to niewątpliwie na krótką metę dostaję to, czego potrzebuję, czyli ulgę. Nie muszę nic robić, nic zmieniać, wysilać się. W pewnym sensie marnuję, bo nie pomnażam talentów, które od Niego otrzymałam. A przecież już wiem, że zmiany są konieczne, a tylko cierpienie mnie do nich mobilizuje, to ono determinuje podjęcie określonego działania i popycha do wkroczenia na wyższy poziom rozwoju, a tym samym do coraz lepszego poznawania siebie i stawania się lepszym człowiekiem. Jak często zdarza się, że zmieniamy coś, co doskonale funkcjonuje?

Wymyśliłam kiedyś (było to zapewne pokłosie terapii behawioralno-poznawczej), że moim największym wrogiem jestem ja sama i moje postrzeganie świata. Że jeśli postawię sobie poprzeczkę za wysoko, to będę cierpiała, ale wystarczy ją trochę obniżyć, by móc żyć w pełni szczęścia.  Pomimo że z prawdziwymi pragnieniami i potrzebami nie miało to dużo wspólnego, pozornie działało, bo krótkofalowo zmniejszało mi dyskomfort psychiczny, poprawiało bilans emocjonalny. Zawsze byłam ambitna i perfekcyjna, ale perspektywa zmian generowała we mnie lęki, a powrotu do nerwicowego stanu się bałam, więc wmawiałam sobie, że jest dobrze, choć... nie zawsze było. Dokładnie taki sam komfort daje poczucie wdzięczności. I, o ile czasami jest to dobra metoda, to czasami usypia, sabotuje pożądany kierunek, w którym powinnam zmierzać. Człowiek powinien dążyć do coraz lepszego poznawania siebie, do przekraczania własnych granic, a nie obniżania lotów.

Stare przysłowie mówi, że jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Przecież to jest bzdura! Jak się nie ma co się lubi, to się ma co się nie lubi. Po prostu. Zakłamywanie rzeczywistości i manipulowanie swoimi uczuciami nie jest dobrym rozwiązaniem i pomysłem na całe życie. Takim jest rozwój osobisty. Poznając siebie zmierzam do harmonii ciała, duszy i umysłu, do osiągnięcia wewnętrznej integralności. Do stanu, w którym to co mówię jest spójne z tym, co czuję i co myślę. To rozwój osobisty zbliża mnie do doświadczenia poczucia spełnienia i satysfakcji.

W związku z powyższym nie wiem, gdzie leży złoty środek między tymi dwiema drogami? Między wdzięcznością za zasoby, którymi zostałam obdarzona, a dążeniem do zmian? Nie da się jednocześnie unikać cierpienia, to jest cieszyć z tego, co mam oraz go zaznawać, by zacząć coś zmieniać. Może odpowiedzią jest... pokora? Czyli zgoda na to, na co wpływu nie mam, odwaga, by zmieniać, co jest w zasięgu moich możliwości i mądrość, by umiała odróżnić jedno od drugiego?

niedziela, 2 sierpnia 2015

Wspólnota AA... czyli jak pijacy uratowali mi życie

Psychoterapia współuzależnienia, szczególnie spotkania grupy terapeutycznej, była dla mnie dobrym początkiem w procesie zdrowienia z koalkoholizmu. Pozwoliła mi stanąć oko w oko z problemem, przejrzeć się jak w lustrze w życiorysach współtowarzyszek niedoli. Wdzięczna jestem bardzo - i do końca życia będę - mojej terapeutce, bo to ona okazała mi ciepło i zrozumienie, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. Nie mniej jednak dla mnie, sama terapia to było za mało. Potrzebowałam czegoś więcej. Wówczas na mojej drodze stanął człowiek - trzeźwy od kilkunastu lat anonimowy alkoholik, który wypełnił tę lukę. W kwestii choroby alkoholowej i możliwości zdrowienia, dowiedziałam się od niego więcej, niżeli usłyszałam na terapii przez blisko rok. To on uświadomił mi, że abstynencja nie jest kwestią silnej woli, a nadużywanie alkoholu to tylko symptom choroby. Bez tej wiedzy żyłam w poczuciu krzywdy i żalu nie rozumiejąc, dlaczego mąż - człowiek, którego kochałam i który twierdził, że kocha mnie, zachowuje się w sposób, który rani nas oboje. Dopiero ten AAowiec pomógł mi zrozumieć, że czerpałam pożytki z męża alkoholika, a na dodatek byłam pożywką na jego chorobę. Że współuzależnione kobiety bardzo często nie chcą wziąć odpowiedzialności za swoje życie, że stawiają się w roli ofiary i użalają  nad sobą, twierdząc, iż to partner zmarnował im całe życie. A przecież to nie jest prawdą! Każdy dorosły człowiek ma prawo podejmować decyzje i  dokonywać wyborów, ale również obowiązek ponosić konsekwencje tychże. Odpowiedzialność! Nikt mi przecież pistoletu do skroni nie przystawiał. Wybierałam tak, a nie inaczej.

Wiedza na temat uzależnienia, zrozumienie jego mechanizmów i poznanie istoty było dla mnie podstawą, fundamentem, punktem wyjścia do wydostania się ze szponów współuzależnienia. Pomogła zrzucić z barków odpowiedzialność za drugiego człowieka i pozbyć się przygniatających wyrzutów sumienia, że może gdybym ja... a może spróbować tego... Jeszcze wówczas roiłam sobie, że pomagam, wspieram, że to ja jestem lekarstwem i że mąż nie poradzi sobie beze mnie. Oczywiście to, że wiedziałam, nie oznaczało wcale, że miałam, więc następnym i niezbędnym punktem w procesie zdrowienia było poznanie praktycznych rozwiązań oraz zastosowanie ich we własnym życiu - i to nastąpiło znacznie później - ale to właśnie był punkt zwrotny. Tutaj jestem zobowiązana przyznać się do czegoś. Początkowo chłonęłam tę wiedzę, jak gąbka by uświadomić męża, robiłam to dla niego. Moje wysiłki polegały na tym, by odpowiedzieć na pytanie: Co zrobić, żeby on?, dopiero później zamieniło się to w: Co zrobić, żebym ja? To dla niego kupiłam "Alkoholika. Autobiograficzną opowieść o życiu, piciu, uzależnieniu i wyzwoleniu" Meszuge. Na szczęście, zanim mu ją sprezentowałam, przeczytałam sama. A że mam taką... przypadłość, iż lubię czytać wszystko "w serii" i to w kolejności - kupiłam wszystkie książki Meszuge, a później Miki Dunin, Wiktora Osiatyńskiego. Oni powoływali się na jakieś jeszcze i tak trafił w moje ręce Morgan Scott Peck, Richard Rohr, Eric Berne i... William Griffith Willson. Martwił mnie trochę fakt, iż w AA mają tam jakieś swoje Tradycje, szczególnie problematyczna była ta o wyłączności celu, bo stanowiła, iż Program, który pomaga im nie jest dla mnie, ale... przekorna i butna z natury postanowiłam inaczej. Wtedy też trafił w moje ręce "Alkoholizm zobowiązuje". Szczególnie zainteresował mnie jej podtytuł "Nie tylko dla alkoholików gawędy o trzeźwym myśleniu, odpowiedzialności i rozwoju duchowym". Tak! To było to, czego potrzebowałam. Nie tylko dla alkoholików, czyli dla mnie! "Program powrotu do zdrowia Anonimowych Alkoholików, w ogromnym skrócie i uproszczeniu, zawarty jest w Dwunastu Krokach AA. Alkoholu i picia dotyczy tylko niewielki fragment pierwszego z nich. Reszta to sposób na dobre, satysfakcjonujące, pogodne, spełnione życie."* Hura! Byłam uratowana! Przynajmniej teoretycznie... Odrobinę później, w połowie 2014  roku na rynek wyszło "Przebudzenie. Droga do świadomego życia" Meszuge, a w nim dostałam gotowe wskazówki, praktyczne rady. Trzeba było tylko się do niech zastosować. Wówczas wszystko potoczyło się lawinowo. Zaraziłam się skutecznie i z pożytkiem dla siebie duchowością (nie religijnością!) AA.

W międzyczasie trafiłam na mój pierwszy w życiu mityng Anonimowych Alkoholików. Wiąże się z tym nawet dość zabawna historia. Na początku spotkania prowadzący spytał, czy ktoś jest pierwszy raz; ja, zgodnie zresztą z prawdą, nieśmiało podniosłam rękę i... gromkimi brawami zostałam przyjęta do Wspólnoty Anonimowych Alkoholików! :-) Dopiero w trakcie przerwy udało mi się sprostować to nieporozumienie. Był to mityng, na którym pewien alkoholik miał swoją pierwszą w życiu spikerkę. Nie opowiadał o pijackich wybrykach, a o tym, jak u niego się zaczęło i co po drodze musiało się zdarzyć, ale przede wszystkim, jak Program 12 Kroków Anonimowych Alkoholików wyprowadza go na ludzi. Było to bardzo budujące, nawet dla mnie - nieuzależnionej. Natomiast po spikerce, gdy przyszła kolej na zadawanie pytań, jeden z alkoholików powiedział, że przechodził już kilka razy terapię uzależnień, chadza na mityngi AA i nic mu nie pomaga, ale dzięki temu, co właśnie usłyszał, pewne rzeczy zrozumiał i choć nie do końca wierzy, spróbuje i poprosi kogoś o pomoc. To było niesamowite. Tak po prostu, po ludzku wzruszające.

Wystarczyły mi trzy miesiące kontaktu, nieskończona ilość dobrej woli i cierpliwości mojego... hm... nauczyciela, a także zintensyfikowana, łapczywa, a nawet obsesyjna wręcz lektura tych wszystkich tekstów, bym otworzyła oczy na wiele rzeczy. Rzeczy, których początkowo nie byłam w stanie zrozumieć, których nie byłam w stanie zobaczyć, do których bałam się zaglądać, bagatelizowałam, a przy tym rzeczy tak zwyczajnych, normalnych,  oczywistych i codziennych! W końcu, powolutku coś do mnie zaczęło docierać. Zaczęłam dostrzegać, że nie można sobie rościć od drugiego człowieka miłości, przyjaźni, zainteresowania. Przestałam tupać nóżkami i upierać się, że ja chcę być z mężem, bo... bo tak! Zrozumiałam, że miłość to decyzje i wybory, a nie nastolatkowe egzaltacje. Pojęłam że do tanga trzeba dwojga - nie ma kata bez ofiary. A skoro ja celowo (choć może nieświadomie) stawiam się w roli ofiary, to coś muszę z tego mieć. Tak wybieram.  A skoro wybieram, to może przestanę wreszcie marudzić i się użalać nad sobą. Wzięłam odpowiedzialność za swoje życie. Przestałam naiwnie wierzyć, że coś się jakoś samo stanie. Że się w końcu zacznie. Wcześniej, ja po prostu nie chciałam wielu rzeczy robić. Było mi to nie na rękę. Wymagało podjęcia wysiłku i zmian, których się bałam. Wymagało odpowiedzi na pytania: "Jakie mam wartości, co jest dla mnie najważniejsze w życiu, ile czasu temu poświęcam, w co wierzę, a w co nie? Dobra, a teraz w co naprawdę wierzę, a w co absolutnie nie? Co składa się na prawdziwą kobiecość? A na męskość? I czy jest jakiś stabilny wzorzec? Jak sobie wyobrażam idealną matkę, ojca, dziecko? Czy mój ideał ma oparcie w rzeczywistości? Jest realny? Co znaczy być uczciwym człowiekiem? Być porządnym człowiekiem? Być człowiekiem honoru? Co oznaczają te wszystkie pojęcia, których z lubością używam na co dzień? Jak ich używam? Co znaczą przyjaźń, odpowiedzialność, szacunek, uczciwość? Co naprawdę dla mnie znaczą? I jakie mają przełożenie na moje życie, na konkretne zachowania?**  Wówczas zrozumiałam, czym jest gotowość i zaczęłam zmieniać siebie i swój stosunek do życia i ludzi. I to było to! Moja terapeutka kilkakrotnie powtarzała, że moje zmiany zaczęły się po kontakcie ze środowiskiem AA. Zaleciła nawet wszystkim uczestnikom grupy, by na mityng otwarty się wybrali. By posłuchali, co trzeźwi alkoholicy mają do powiedzenia, bo skoro to pomogło mi, to może jest w stanie pomóc i innym? W najnowszej książce Meszuge "12 Kroków od dna. Sponsorowanie" oprócz szczegółowego i bardzo konkretnego opisu, jak w praktyce wygląda, czy może wyglądać realizacja Programu 12 Kroków AA, znajduje się również interpretacja Tradycji AAowskich, a pod każdą z nich króciutki opis, jak ich wdrożenie może wyglądać poza Wspólnotą Anonimowych Alkoholików - w domu, w pracy, w relacjach i to z pożytkiem dla wszystkich. Super! Tutaj chciałam przytoczyć kilka perełek, ale... musiałabym pół książki przepisać, więc... pozostawię ten niedosyt, by każdy zainteresowany książkę nabył i sam się przekonał.

Na świecie jest jedna osoba zobowiązana do przestrzegania zasad - ta, która sama tak postanowi. „Gdy ktokolwiek gdziekolwiek potrzebuje pomocy, chcę by napotkał wyciągniętą ku niemu pomocną dłoń AA. I za to jestem odpowiedzialny”. To słowa Deklaracji Odpowiedzialności Anonimowych Alkoholików z 1965 roku. Wiem, że dotyczą alkoholików, którzy wciąż cierpią, ale... ja też tą pomocną dłoń otrzymałam i cieszę się, że są ludzie, którzy postanowili się do tej zasady stosować. Wdzięczna jestem również Bogu, za moje doświadczenia życiowe, łącznie z mężem alkoholikiem, gdyż bez nich (może) nie poznałabym nowego sposobu na życie. Anonimowi Alkoholicy dali mi wiarę i nadzieję na lepsze i pełniejsze życie z moim alkoholikiem lub bez… Paradoksalne może wydawać się, że jeden, a nawet dwóch, czy kilku alkoholików doprowadziło mnie w pewnym sensie do depresji, a kilku innych pokazało drogę do lepszego życia, ale... pewnie tak miało być, bo skoro Bóg jest w niebiosach, to na ziemi wszystko jest w porządku.

Dziękuję!



---
* Meszuge, "Alkoholizm zobowiązuje", Wyd. WAM, 2013 r., str. 6
**  Mika Dunin, "Alkoholiczka", Wyd. WAM, 2014 r., str. 261-262

czwartek, 30 lipca 2015

Zaślepiona

Rozprawa o rozwód z orzeczeniem winy męża. Zeznaje moja siostra, później zeznaję ja i sędzia pyta - Czy od początku waszego małżeństwa tak było? - a mnie jakby ktoś obuchem w łeb trzasnął. Automatycznie odpowiadam - Oczywiście, że nie! Na początku było inaczej! - ale za chwilę, po raz pierwszy w życiu zastanawiam się, jak było naprawdę. Nie, jak chciałam by było, nie jak mi się wydawało, że było, tylko jaka była rzeczywistość. I odpowiadam - Tak... w zasadzie od początku małżeństwa tak było, tylko ja byłam jakaś zaślepiona miłością, planami i marzeniami, że jakoś to będzie, gdy tylko on...

Nasze wspólne życie dopiero się miało zacząć. Ja miałam 25 lat, a on na początku nie pił dużo. Gdy się poznaliśmy piwo o pojemności 0,33 l było dla niego wystarczające. Dopiero później, gdy zauważyłam ze pije więcej, niż przeciętny człowiek, zdarzało mi się obrazić (jakby to cokolwiek pomagało!), ale generalnie mi to nie przeszkadzało. Nie chciałam być, jak inne kobiety w mojej rodzinie, które swoich facetów strofowały za picie. Moje przekonania i wzorce były takie, że mężczyźni upijają się i już. Mnie przeszkadzało coś innego. To,  że nie mogłam na nim polegać, kłamał, oszukiwał i nie miał porządnej pracy. Przy czym przez porządną pracę nie mam na myśli jakiegoś super fajnego stanowiska i wysokiej pensji. Mam na myśli normalną umowę o pracę, z wynagrodzeniem wypłacanym terminowo, miesięcznie, na rachunek bankowy, z przysługującymi świadczeniami w postaci urlopu wypoczynkowego, itp. Tak, żeby można było zaplanować wydatki i zastanowić się, co zrobić z resztą. Po prostu, jak w życiu. Mąż takiej pracy nie miał w zasadzie przez cały okres naszego małżeństwa. Oczywiście to nie jest tak, że on zupełnie nie pracował. Czasami udawało mu się gdzieś zahaczyć. Wówczas dawał z siebie wszystko i był bardzo chwalony, ale jak tylko ta praca się kończyła, to... coś nie pozwalało mu znaleźć innej. Widać było, że ta sytuacja bardzo go frustruje, chciał mi dać gwiazdkę z nieba, popisać się, zadowolić, kupić coś ładnego, ale nie mógł, więc zamiast zrobić coś konstruktywnego wikłał się w różne pożyczki. A ja... starałam się go wspierać i nie mając świadomości, że robię mu krzywdę, ciągnęłam sama ten nasz wózek i jak tylko się o jakiejś dowiadywałam, natychmiast ją spłacałam. Kiedyś, za moją namową, mąż wpadł na pomysł, żeby pójść na jakiś kurs podnoszący kwalifikacje zawodowe, by łatwiej byłoby mu znaleźć pracę. Taki kosztował około 2.500 zł. Uznałam, że to rewelacyjny pomysł i dałam mu pieniądze, ale on na kurs nie poszedł, tylko skutecznie wmówił mi, że zapłacił, ale termin przegapił i klops... Potrafił zmanipulować mnie tak, bym uwierzyła, że brudny śpi na podłodze, nie dlatego, że jest pijany, tylko zmęczony i bolą go plecy, a w nocy wstaje i maszeruje po piwnicy, by je rozchodzić, nie w poszukiwaniu szczęścia,  że butelki po wódce pochowane wszędzie nie należą do niego, tylko do innych, że... Alkohol wyczuwałam od każdego, ale od niego nie. Gdy rodzina próbowała mi mówić, że coś jest nie tak, ja go broniłam, jak lwica. To był przecież mój mąż! Pamiętam, jak prosiłam siostrę, by go powąchała, bo jakoś "dziwnie" wyglądał śpiąc... Pewnego razu przyniósł do domu butelkę szampana i umowę o pracę, którą... sam wydrukował i podpisał za obie strony! Ja się tego domyślałam, ale chciałam mu wierzyć... więc wierzyłam. W tak zwanym międzyczasie wyrzucałam go z domu kilkakrotnie. A on wracał, przepraszał, błagał i obiecywał. Było mi łatwiej w to wierzyć, więc ufałam, iż tym razem będzie inaczej. Później dopadły mnie koszmarne stany depresyjne, zaczęłam się leczyć i tak minęło lat 3, kiedy to w czwartą rocznicę ślubu mąż nie przyszedł na noc do domu, bo obiecał wcześniej jakiś prezent i niespodziankę, a nie udało mu się zorganizować pieniędzy, więc się upił. Dałam nam jeszcze rok. Ten skończył się kolejnym dołkiem (moim!), a u niego nie zmieniło się nic... Wówczas trafiłam na terapię współuzależnienia. 

Od tamtego czasu minęły dwa lata i jestem tu. Dziś, gdy przypominam sobie te sytuacje, gdy czytam napisany  przed momentem tekst, wydaje mi się to wręcz nierealne, ale wówczas stanowiło najnormalniejszą w świecie normalność. I pomimo, że widzę, że to wszystko może wyglądać paskudnie, doskonale pamiętam, że nam naprawdę było razem dobrze... 

Kiedy cierpi dusza, krzyczy ciało. Gdyby moje nie zamanifestowało, iż źle się dzieje, pewnie bylibyśmy z mężem nadal razem. Tylko nie wiem, w jakim stanie  byłabym ja, bo tak naprawdę... co to był za związek?

Meandry myśli osoby współuzależnionej są naprawdę niesamowite...


wtorek, 21 lipca 2015

Tu zaszły zmiany

W komentarzu pod postem Czas robi swoje. A ty, człowieku? zostałam wywołana do odpowiedzi na pytanie, jak konkretnie, w praktyce wyglądają moje poczynania i działania? Z szacunku do Czytelnika, jak również czystej ciekawości siebie, postanowiłam pochylić się nad tematem zmian, które zaszły w moim życiu i myśleniu przez ostatnie dwa i pół roku. Wydaje mi się, że to odrobinę za krótki czas na podsumowania, ale... niech będzie. Wpis podzielę na konkretne, poparte datami, wymierne zmiany oraz takie... wewnętrzne, niematerialne, duchowe, mentalne, emocjonalne...
Fakty są takie. W pierwszej połowie 2013 roku, bardzo niechętnie i z ogromnym sceptycyzmem, podjęłam terapię współuzależnienia. Moim celem było wyzbycie się depresji i znalezienie sposobu na to, by małżonek zaprzestał picia, a docelowo, bym przed 31. urodzinami zaszła w ciążę. Takie... dziecięce tupanie nóżkami - bo ja chcę i już! Sprawy poukładały się inaczej, niż planowałam, dlatego w październiku tegoż roku spisaliśmy przed notariuszem rozdzielność majątkową. Na rozwód nie byłam gotowa, poza tym jeszcze wówczas głęboko wierzyłam w obietnice zmian męża i... nie wyobrażałam sobie życia bez niego. W marcu 2014 r., z wielkim bólem w sercu i pomimo wielu obiekcji złożyłam pozew rozwodowy myśląc, iż to będzie ostatnia próba ratowania związku. W listopadzie miała miejsce pierwsza rozprawa, natomiast z końcem roku 2014 ukończyłam psychoterapię współuzależnienia. Na tę okoliczność powstał mój pierwszy artykuł. Byłam z siebie niezwykle dumna. W styczniu 2015 r., bogatsza o sporą wiedzę w zakresie współuzależnienia i alkoholizmu, pomimo egocentrycznego lęku, postanowiłam założyć ten blog, by stał się formą przekazywania dalej tego, co sama otrzymałam, dzieleniem się z innymi własnymi przemyśleniami, doświadczeniem i wiedzą, z nadzieją, że będzie użyteczny i pomocny. Mniej więcej w tym samym czasie podjęłam funkcję moderatora forum o współuzależnieniu i alkoholizmie, by bardziej bezpośrednio móc służyć radą, pomocą, wsparciem, a czasami nawet tylko dobrym słowem. W marcu 2015 r. zapadł wyrok z orzeczeniem rozwodu z winy męża.
Zaprzestałam oglądać telewizora. Tak - telewizora, to nie błąd stylistyczny, bo nie mam tu na myśli oglądania raz na jakiś czas ulubionych lub nowych filmów, a bezsensowne marnowanie czasu na przerzucanie kanałów. Kiedyś, razem z otwarciem oczu włączałam TVN24 (nie, to nie jest lokowanie produktu), a po powrocie z pracy "relaksowałam się" przerzucając kanały, jeden po drugim, jeden po drugim i tak w kółko. Zrezygnowałam również z czynnego, frustrującego mnie, uczestnictwa w Kościele katolickim. Teraz szukam kontaktu z Bogiem w inny sposób. Tyle faktów.

Mentalnie... zmieniłam przede wszystkim magiczne myślenie, że jakoś to będzie, gdy tylko mąż... bez mojego zaangażowania. Przyznałam sama przed sobą, że to ja mam problem, bo to ja godziłam się na takie traktowanie. Zrozumiałam, że czerpałam profity z życia z alkoholikiem, a próbując mu nieudolnie pomagać, przyczyniałam się do rozwoju jego choroby. Zdałam sobie sprawę z tego, że mój chory umysł poszukiwał argumentów za toksycznym związkiem, bo mi tak było łatwiej i bezpieczniej, wybierałam krótkofalowe zyski, zamiast długookresowych efektów. Uznałam swoją bezsilność wobec picia męża. Wcześniej wydawało mi się, że jestem w stanie sprawić, że on przestanie pić, że to zależy ode mnie, że gdy tylko wystarczająco mocno się obrażę, albo poproszę, albo wymuszę, natłukę do głowy, albo... to tak będzie. W końcu dotarło do mnie, że jeśli alkoholik nic konstruktywnego ze swoją chorobą i życiem nie robi, należy uciekać, by nie zmarnować sobie reszty swojego... pomimo bólu.

Psychoterapia współuzależnienia wniosła w moje życie ogromne zmiany, ale myślę, że poprzestanie tylko na niej, byłoby niewystarczające. Owszem, to był bardzo dobry początek, ale na całe życie chyba trochę za mało. Ważny jest bowiem rozwój osobisty, zmiana nastawienia do świata i... miłość bliźniego. Świadoma. Między innymi dlatego przeczytałam tysiące stron literatury psychologiczno - alkoholowo - rozwojowej. Przecież żeby coś zrobić muszę wiedzieć, jak! Co dzień poświęcam choć trochę czasu na rozważania o moich prawdziwych intencjach, na lekturę ambitnych tekstów, na  weryfikowanie przekonań i poglądów. Już nie marnuję energii na próbę dostosowywania świata do moich oczekiwań i do mojego widzimisię. Zamieniłam roszczenia na wdzięczność. Liczy się właściwie tylko to, jak mogę lepiej służyć innym ludziom, czyli tak naprawdę, jak wypełniać wolę Reżysera, jak z dnia na dzień stawać się lepszą wersją samej siebie. A dowodem na to mogą być tylko moje relacje i stosunki z innymi ludźmi, z rodziną, bliskimi, znajomymi, przyjaciółmi. Przecież po owocach ich poznacie.
Kończąc moją terapię dostałam od przyjaciółki dyplom. Bardzo się ucieszyłam i wzruszyłam. Brzmiał on następująco:

Oto Twoja nowa droga życia! :-)
Aby obyczajom prastarym zadość uczynić
tudzież pospólstwu wszelkiemu
jako wiadomym oznajmić, iż
waszmościna [tu było moje imię i nazwisko]
niewiasta cnót wszelakich pełna
kompan niezrównany i w niejednej
życiowej przygodzie sprawdzony,
czcigodna i szanowana,
której przewagi niezwykłe wzorem być mogą dla wszystkich,
dwa lata już prawie na kursa chodzi,
mądrości życiowe sobie przyswaja,
nad swoja kondycyją pracuje,
za co dumni niezwykle z niej jesteśmy,
a co na wieczną rzeczy pamiątkę na onej wołowej
skórze spisać kazaliśmy i wszystkim
do wiadomości podajemy. 


Dnia 29 grudnia Roku Pańskiego 2014


Czy już wiem dokąd zmierzam, czy już wiem, czego On ode mnie oczekuje? Ależ skądże! Daleko mi jeszcze do poznania właściwej drogi, ale każdego dnia się o to staram i jestem ciut bliżej celu. Mam też poczucie, że nie marnuję danego mi tutaj czasu i... chyba o to chodzi.

Nie wiem, Szanowny Czytelniku, czy takiej odpowiedzi oczekiwałeś, ale bardziej konkretnie (może na razie) nie potrafię.

Z pozdrowieniami,
Pelagia M. :-)

poniedziałek, 20 lipca 2015

Czas robi swoje. A ty, człowieku?

Rocznik 1982 - ja. Wiosen na karku niby niewiele, ale już całkiem sporo. Na pewne sprawy już za późno, na niektóre pewnie jeszcze za wcześnie. Ale jedno jest dla mnie szczególnie ważne - świadomość upływu czasu, jako pierwszy krok do tego, by coś sensownego z nim zrobić. Mniej więcej do 30 urodzin, życie upływało mi na czekaniu. Czekaniu na to, by w końcu zacząć żyć i ruszyć z kopyta w dorosłość. Co prawda, pomijając kotłujące się w głowie obrazki ślicznego, uśmiechniętego i zawsze grzecznego bobaska (bo przecież nie rozkapryszonego bachora), pięknego domu (zapominając o gigantycznej racie kredytowej) i wspaniałego męża przy boku (nie alkoholika - rzecz jasna!), nie bardzo wiedziałam, jak chciałabym by wyglądało, jaka miałaby być jego treść, a tym bardziej, co ja mogę w tym kierunku zrobić. Czekałam żeby się już zaczęło. Samo. To się nie udawało, bo i udać nie mogło, przecież wpływ na innych ludzi mam dość ograniczony, a frustracja rosła, rosła i rosła... Aż nastąpiło apogeum moich stanów lękowych, a w efekcie psychoterapia współuzależnienia i rozwód, czyli ogromne cierpienie, które stało się przyczyną rewizji przekonań, poglądów i rozpoczęcia porządkowania świata własnych wartości. I dzięki Bogu za ten ból, bo to on umożliwił mi wyrwanie się z tego chocholego tańca i uchwycenie - cóż z tego, że na razie koniuszkiem palców - kontaktu z rzeczywistością. Bo ślizgania się po jej powierzchni do właściwego bytu nie zaliczam. W ten sposób można życie przeżyć i nawet nie wiedzieć kiedy, a tym samym je przegrać.
 
Często słyszę tłumaczenia i pełne złości użalanie się innych (sama już staram się tak nie mówić, ani nawet nie myśleć): Doba ma za mało godzin, nie mam na nic czasu! Stop! Nie masz na nic czasu? Hm... czyżby ktoś ci go ukradł? Inni go mają, a ty nie? Ludzie sami sobie narzucają pewien tryb i tempo życia, a potem marudzą, że nie mają czasu. Każdy człowiek (nie licząc dnia urodzin i śmierci) ma go co dzień tyle samo.  Ważne tylko, co z nim robi, jakie decyzje podejmuje, na co go przeznacza. Czy na to, co rzeczywiście dla niego ważne, czy nie? "Nie mam czasu jest uproszczoną do granic możliwości odpowiedzią, albo myślą, która w wyjątkowo szerokim zakresie świadczy o naszych priorytetach w wielu różnych dziedzinach życia. Nie mam czasu to jeden z ważniejszych kluczy do duchowego świata wartości człowieka, ściśle związany z inną wartością, o której już była mowa, z uczciwością wobec samego siebie."*

Od jakiegoś czasu staram się żyć świadomie i zastanawiać się nad gradacją  potrzeb i hierarchizacją celów. Tu pomocna może się okazać historia Jak napełnić dzban? Bo czy w dniu śmierci będę sobie wyrzucać, że za mało czasu poświęciłam na oglądanie telewizji, że za mało pracowałam, dorobiłam się za małego domu i nie dość dobrego samochodu, czy może raczej, że za mało kochałam, byłam za mało użyteczna dla innych? Czas jest ograniczony, a skoro tak, to najpierw rzeczy / sprawy najważniejsze. Przecież na bezsensowne chwile zawsze będzie jeszcze czas. A jeśli nie... mała strata.

Moje (i zapewne nie tylko) myśli wyraził Gabriel García Márquez w "Stu latach samotności": Co mnie najbardziej martwi to cały ten czas, który straciliśmy. Ale czy jest sens rozmyślać nad utraconym czasem? Żałować i marzyć, co by było, gdyby udało mi się go cofnąć i przeżyć raz jeszcze te lata, tyle że tym razem inaczej, rozsądniej i mądrzej? Czy może jednak lepiej zrobić coś już dziś, by za pięć lat nie powtarzać tego samego?

Czas jest wszystkim, co mam, a pewnego dnia okaże się, że mam go mniej, niż sądziłam. Chciałabym bardzo, bym tego dnia mogła spojrzeć wstecz i nie żałować. Bo pomimo tego, że doświadczenie pokazuje, że widocznie jestem nieśmiertelna - przecież wkoło wszyscy umierają, ale ja jeszcze nigdy - to jednak jedna doba będzie kiedyś miała dla mnie mniej niż 24 godziny. Żyjemy i umieramy według czasu. Jedynie jego upływ jest pewny (no i podatki, ale to inna kwestia). Warto wykorzystać go na naszą korzyść, bo Czas robi swoje. A ty, człowieku? [Stanisław Jerzy Lec].



---
* Meszuge, "Przebudzenie. Droga do świadomego życia", Wyd. IPS, 2014, str. 81