czwartek, 27 sierpnia 2015

Komfort niewiedzy

Na pewne treści, nazwy, terminy, powiedzenia od jakiegoś czasu jestem wyczulona.  Kiedyś zapewne nie zwróciłabym na nie uwagi, ale teraz... To nawet nic specjalnie dziwnego. Słowa, zdarzenia, książki, inni ludzie są naszym lustrem, widzimy w nich wyraźniej to, co już mamy w sobie, więc kiedy podczas jednej z ostatnich rozmów (z osobą spoza branży alkoholowej, w której funkcjonuje ono często) usłyszałam zdanie, że ludzie są skazani na rozwój i szacuje się, że tylko 5% populacji tak żyje, od razu przykuło to moją uwagę. Nie wiem, kto szacował, takich statystyk nie widziałam; nie wiem też kto twierdzi, że tak powinno być, ale w moim przypadku się zgadza. I nie jestem do końca pewna, czy to mi się podoba. Bo im mniej człowiek wie, tym łatwiej i wygodniej jest mu żyć.

Zawsze byłam dobrą uczennicą, posłuszną, niestwarzającą problemów, z wzorowym zachowaniem. Te cechy sprawiły, że gdy przechodziłam pierwszą (i każda kolejną) w życiu psychoterapię behawioralno-poznawczą umiałam się stosować do zaleceń. Wykonywałam je z zaangażowaniem i determinacją, pomimo lęku. Wyzdrowiałam. Problem w tym, że wówczas przestałam dbać o higienę psychiczną i emocjonalną. Wróciły stare schematy myślowe. Przecież to ja wiedziałam lepiej, co jest dla mnie dobre, więc zignorowałam zalecenia, które nota bene wydawały mi się czasami po prostu śmieszne (moja ignorancja i arogancja sięgały zenitu). Była jeszcze jedna kwestia. Podporządkować się zaleceniom osoby, której ufałam, którą ceniłam, która mnie z nich rozliczała - potrafiłam doskonale, natomiast gdy sama miałam się do czegoś zmusić, czy zmobilizować, było... delikatnie to ujmując, różnie. Lęki wróciły. Abstrahuję teraz zupełnie od faktu, że najprawdopodobniej leczyłam objawy, nie przyczynę, ale gdybym tylko kontynuowała wskazówki terapeutki, nasilenie moich dolegliwości z całą pewnością nie wzrastałoby w tempie lawinowym.

Stąd wnioskuję, że jestem skazana na rozwój. Po prostu nie umiem, nie potrafię żyć w monotonii dnia codziennego - dom, praca, zakupy, obiad, dzieci, jakieś rozrywki/obowiązki, sen, sprzątanie, praca, zakupy... i tak w kółko. Pewne indywidualne predyspozycje, skłonność do automatyzacji i upraszczania niektórych czynności do granic możliwości powodują, że z czasem działam schematycznie i bezrefleksyjnie, frustruje mnie to, a wówczas moje myśli zaczynają wirować tworząc pod czaszką sieć poplątanych przewodów, których rozsupłanie z każdym dniem staje się trudniejsze. Czy to źle, że moją drogą najwyraźniej jest ścieżka wiedzy, rozwoju i nowych doświadczeń? Ależ skądże! Tylko... taka właśnie bywa niekomfortowa, a czasami wręcz niebezpieczna. Przede wszystkim dlatego, że wiedza zobowiązuje. Od ludzi światłych oczekuje się po prostu więcej i trudniej zakamuflować zwyczajne lenistwo. Niebezpieczna zaś bywa dlatego, że intelekt, umiejętności i doświadczenie, które nie służą drugiemu człowiekowi, mogą stać się przyczyną poczucia wyższości, a nawet pychy. Cały czas muszę pilnować, by stawać się lepszą dla kogoś, a nie od kogoś. Bo pycha najbardziej ze wszystkiego oddala nas od Boga.

Jest jeszcze jedna kwestia, której przeoczenie byłoby dużym błędem. Chyba najtrudniejsza i nie do końca przeze mnie opanowana. Mianowicie przyznanie, iż wiem, że nic nie wiem. A to jest trudne, no... bo ja przecież wiem, prawda? I to najlepiej! Hm..."Czym różnią się geniusze od osób zwyczajnych, przeciętnych? Wszyscy normalni ludzie wiedzą, że coś jest niemożliwe, że nie da się zrobić, a geniusz to ktoś kto o tym nie wie, więc zaczyna robić i odkrywa sposób, metodę, rozwiązanie. Dzieci są geniuszami. Zanim rodzice, opiekunowie, system wychowawczy i edukacyjny nie wyrwą ich z rzeczywistości i nie przeniosą w krainę własnych przekonań, stadnie akceptowanych prawd i innych iluzji, które z rzeczywistością mają niewiele wspólnego."*

Tylko wtedy, kiedy pozbędę się pewności właściciela prawdy, kiedy będę mogła zostawić na boku moje przekonania, doświadczenia, poglądy i opinie  przyjęte przeze mnie dawno temu, ale nigdy później nie weryfikowane w praktyce, tylko wtedy będę mogła mieć otwarty na poznawanie rzeczywistości umysł i szansę na obecność we własnym życiu. Funkcjonowanie na autopilocie mnie nie interesuje. Już nie.

Należy strzec się ludzi, którzy są pewni tego, że mają rację, bo...
tylko Bóg wie wszystko, ale oni i tak wiedzą lepiej...


---
* Meszuge, "Przebudzenie. Droga do świadomego życia", Wyd. IPS, 2014, str.49

sobota, 15 sierpnia 2015

Aurea mediocritas

Nie tak dawno temu pisałam, że sposobem na szczęśliwe życie jest wdzięczność. Jakiś czas po tym - co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu - natknęłam się na cytat z  Melody Beattie: "Wdzięczność otwiera pełnię życia. Sprawia, że to, co mamy, wystarcza. Zamienia opór w akceptację, chaos w porządek, konfuzję w klarowność. Może zamienić posiłek w ucztę, mieszkanie w dom, obcego w przyjaciela. Wdzięczność nadaje sens przeszłości, przynosi pokój dzisiaj i tworzy wizję jutra". W dalszym ciągu zgadzam się z powyższymi tezami, choć mam pewne wątpliwości, co do... doboru powodów wdzięczności i tego, czy wynajdując ciągle nowe, nie zamykam sobie drzwi do rozwoju.

Niewątpliwie, każdego dnia mogę znaleźć coś, za co będę mogła podziękować (na przykład za rodzinę, przyjaciół, dach nad głową, zdrowie, pokarm, pracę...), a w efekcie, z czego będę mogła się cieszyć. Problem pojawia się w momencie, kiedy mam potrzebę posiadania czegoś bardziej i pełniej, że wewnętrznie czuję, iż zasługuję na coś lepszego, że stać mnie na więcej, ale próbuję przekonać się do czegoś zupełnie innego. Ileż mogę dziękować za nieźle płatną  pracę, choć ta mnie nie satysfakcjonuje, albo za męża, co prawda pijaka, ale który nie bije? Mogę sobie codziennie powtarzać, że zawsze może być gorzej i w związku z tym być wdzięczną za to,co mam, ale czy to oby na pewno będzie z korzyścią dla mnie? Jeśli wmawiam sobie, że się cieszę, że jestem szczęśliwa, spełniona i niczego mi nie brakuje, to niewątpliwie na krótką metę dostaję to, czego potrzebuję, czyli ulgę. Nie muszę nic robić, nic zmieniać, wysilać się. W pewnym sensie marnuję, bo nie pomnażam talentów, które od Niego otrzymałam. A przecież już wiem, że zmiany są konieczne, a tylko cierpienie mnie do nich mobilizuje, to ono determinuje podjęcie określonego działania i popycha do wkroczenia na wyższy poziom rozwoju, a tym samym do coraz lepszego poznawania siebie i stawania się lepszym człowiekiem. Jak często zdarza się, że zmieniamy coś, co doskonale funkcjonuje?

Wymyśliłam kiedyś (było to zapewne pokłosie terapii behawioralno-poznawczej), że moim największym wrogiem jestem ja sama i moje postrzeganie świata. Że jeśli postawię sobie poprzeczkę za wysoko, to będę cierpiała, ale wystarczy ją trochę obniżyć, by móc żyć w pełni szczęścia.  Pomimo że z prawdziwymi pragnieniami i potrzebami nie miało to dużo wspólnego, pozornie działało, bo krótkofalowo zmniejszało mi dyskomfort psychiczny, poprawiało bilans emocjonalny. Zawsze byłam ambitna i perfekcyjna, ale perspektywa zmian generowała we mnie lęki, a powrotu do nerwicowego stanu się bałam, więc wmawiałam sobie, że jest dobrze, choć... nie zawsze było. Dokładnie taki sam komfort daje poczucie wdzięczności. I, o ile czasami jest to dobra metoda, to czasami usypia, sabotuje pożądany kierunek, w którym powinnam zmierzać. Człowiek powinien dążyć do coraz lepszego poznawania siebie, do przekraczania własnych granic, a nie obniżania lotów.

Stare przysłowie mówi, że jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Przecież to jest bzdura! Jak się nie ma co się lubi, to się ma co się nie lubi. Po prostu. Zakłamywanie rzeczywistości i manipulowanie swoimi uczuciami nie jest dobrym rozwiązaniem i pomysłem na całe życie. Takim jest rozwój osobisty. Poznając siebie zmierzam do harmonii ciała, duszy i umysłu, do osiągnięcia wewnętrznej integralności. Do stanu, w którym to co mówię jest spójne z tym, co czuję i co myślę. To rozwój osobisty zbliża mnie do doświadczenia poczucia spełnienia i satysfakcji.

W związku z powyższym nie wiem, gdzie leży złoty środek między tymi dwiema drogami? Między wdzięcznością za zasoby, którymi zostałam obdarzona, a dążeniem do zmian? Nie da się jednocześnie unikać cierpienia, to jest cieszyć z tego, co mam oraz go zaznawać, by zacząć coś zmieniać. Może odpowiedzią jest... pokora? Czyli zgoda na to, na co wpływu nie mam, odwaga, by zmieniać, co jest w zasięgu moich możliwości i mądrość, by umiała odróżnić jedno od drugiego?

niedziela, 2 sierpnia 2015

Wspólnota AA... czyli jak pijacy uratowali mi życie

Psychoterapia współuzależnienia, szczególnie spotkania grupy terapeutycznej, była dla mnie dobrym początkiem w procesie zdrowienia z koalkoholizmu. Pozwoliła mi stanąć oko w oko z problemem, przejrzeć się jak w lustrze w życiorysach współtowarzyszek niedoli. Wdzięczna jestem bardzo - i do końca życia będę - mojej terapeutce, bo to ona okazała mi ciepło i zrozumienie, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. Nie mniej jednak dla mnie, sama terapia to było za mało. Potrzebowałam czegoś więcej. Wówczas na mojej drodze stanął człowiek - trzeźwy od kilkunastu lat anonimowy alkoholik, który wypełnił tę lukę. W kwestii choroby alkoholowej i możliwości zdrowienia, dowiedziałam się od niego więcej, niżeli usłyszałam na terapii przez blisko rok. To on uświadomił mi, że abstynencja nie jest kwestią silnej woli, a nadużywanie alkoholu to tylko symptom choroby. Bez tej wiedzy żyłam w poczuciu krzywdy i żalu nie rozumiejąc, dlaczego mąż - człowiek, którego kochałam i który twierdził, że kocha mnie, zachowuje się w sposób, który rani nas oboje. Dopiero ten AAowiec pomógł mi zrozumieć, że czerpałam pożytki z męża alkoholika, a na dodatek byłam pożywką na jego chorobę. Że współuzależnione kobiety bardzo często nie chcą wziąć odpowiedzialności za swoje życie, że stawiają się w roli ofiary i użalają  nad sobą, twierdząc, iż to partner zmarnował im całe życie. A przecież to nie jest prawdą! Każdy dorosły człowiek ma prawo podejmować decyzje i  dokonywać wyborów, ale również obowiązek ponosić konsekwencje tychże. Odpowiedzialność! Nikt mi przecież pistoletu do skroni nie przystawiał. Wybierałam tak, a nie inaczej.

Wiedza na temat uzależnienia, zrozumienie jego mechanizmów i poznanie istoty było dla mnie podstawą, fundamentem, punktem wyjścia do wydostania się ze szponów współuzależnienia. Pomogła zrzucić z barków odpowiedzialność za drugiego człowieka i pozbyć się przygniatających wyrzutów sumienia, że może gdybym ja... a może spróbować tego... Jeszcze wówczas roiłam sobie, że pomagam, wspieram, że to ja jestem lekarstwem i że mąż nie poradzi sobie beze mnie. Oczywiście to, że wiedziałam, nie oznaczało wcale, że miałam, więc następnym i niezbędnym punktem w procesie zdrowienia było poznanie praktycznych rozwiązań oraz zastosowanie ich we własnym życiu - i to nastąpiło znacznie później - ale to właśnie był punkt zwrotny. Tutaj jestem zobowiązana przyznać się do czegoś. Początkowo chłonęłam tę wiedzę, jak gąbka by uświadomić męża, robiłam to dla niego. Moje wysiłki polegały na tym, by odpowiedzieć na pytanie: Co zrobić, żeby on?, dopiero później zamieniło się to w: Co zrobić, żebym ja? To dla niego kupiłam "Alkoholika. Autobiograficzną opowieść o życiu, piciu, uzależnieniu i wyzwoleniu" Meszuge. Na szczęście, zanim mu ją sprezentowałam, przeczytałam sama. A że mam taką... przypadłość, iż lubię czytać wszystko "w serii" i to w kolejności - kupiłam wszystkie książki Meszuge, a później Miki Dunin, Wiktora Osiatyńskiego. Oni powoływali się na jakieś jeszcze i tak trafił w moje ręce Morgan Scott Peck, Richard Rohr, Eric Berne i... William Griffith Willson. Martwił mnie trochę fakt, iż w AA mają tam jakieś swoje Tradycje, szczególnie problematyczna była ta o wyłączności celu, bo stanowiła, iż Program, który pomaga im nie jest dla mnie, ale... przekorna i butna z natury postanowiłam inaczej. Wtedy też trafił w moje ręce "Alkoholizm zobowiązuje". Szczególnie zainteresował mnie jej podtytuł "Nie tylko dla alkoholików gawędy o trzeźwym myśleniu, odpowiedzialności i rozwoju duchowym". Tak! To było to, czego potrzebowałam. Nie tylko dla alkoholików, czyli dla mnie! "Program powrotu do zdrowia Anonimowych Alkoholików, w ogromnym skrócie i uproszczeniu, zawarty jest w Dwunastu Krokach AA. Alkoholu i picia dotyczy tylko niewielki fragment pierwszego z nich. Reszta to sposób na dobre, satysfakcjonujące, pogodne, spełnione życie."* Hura! Byłam uratowana! Przynajmniej teoretycznie... Odrobinę później, w połowie 2014  roku na rynek wyszło "Przebudzenie. Droga do świadomego życia" Meszuge, a w nim dostałam gotowe wskazówki, praktyczne rady. Trzeba było tylko się do niech zastosować. Wówczas wszystko potoczyło się lawinowo. Zaraziłam się skutecznie i z pożytkiem dla siebie duchowością (nie religijnością!) AA.

W międzyczasie trafiłam na mój pierwszy w życiu mityng Anonimowych Alkoholików. Wiąże się z tym nawet dość zabawna historia. Na początku spotkania prowadzący spytał, czy ktoś jest pierwszy raz; ja, zgodnie zresztą z prawdą, nieśmiało podniosłam rękę i... gromkimi brawami zostałam przyjęta do Wspólnoty Anonimowych Alkoholików! :-) Dopiero w trakcie przerwy udało mi się sprostować to nieporozumienie. Był to mityng, na którym pewien alkoholik miał swoją pierwszą w życiu spikerkę. Nie opowiadał o pijackich wybrykach, a o tym, jak u niego się zaczęło i co po drodze musiało się zdarzyć, ale przede wszystkim, jak Program 12 Kroków Anonimowych Alkoholików wyprowadza go na ludzi. Było to bardzo budujące, nawet dla mnie - nieuzależnionej. Natomiast po spikerce, gdy przyszła kolej na zadawanie pytań, jeden z alkoholików powiedział, że przechodził już kilka razy terapię uzależnień, chadza na mityngi AA i nic mu nie pomaga, ale dzięki temu, co właśnie usłyszał, pewne rzeczy zrozumiał i choć nie do końca wierzy, spróbuje i poprosi kogoś o pomoc. To było niesamowite. Tak po prostu, po ludzku wzruszające.

Wystarczyły mi trzy miesiące kontaktu, nieskończona ilość dobrej woli i cierpliwości mojego... hm... nauczyciela, a także zintensyfikowana, łapczywa, a nawet obsesyjna wręcz lektura tych wszystkich tekstów, bym otworzyła oczy na wiele rzeczy. Rzeczy, których początkowo nie byłam w stanie zrozumieć, których nie byłam w stanie zobaczyć, do których bałam się zaglądać, bagatelizowałam, a przy tym rzeczy tak zwyczajnych, normalnych,  oczywistych i codziennych! W końcu, powolutku coś do mnie zaczęło docierać. Zaczęłam dostrzegać, że nie można sobie rościć od drugiego człowieka miłości, przyjaźni, zainteresowania. Przestałam tupać nóżkami i upierać się, że ja chcę być z mężem, bo... bo tak! Zrozumiałam, że miłość to decyzje i wybory, a nie nastolatkowe egzaltacje. Pojęłam że do tanga trzeba dwojga - nie ma kata bez ofiary. A skoro ja celowo (choć może nieświadomie) stawiam się w roli ofiary, to coś muszę z tego mieć. Tak wybieram.  A skoro wybieram, to może przestanę wreszcie marudzić i się użalać nad sobą. Wzięłam odpowiedzialność za swoje życie. Przestałam naiwnie wierzyć, że coś się jakoś samo stanie. Że się w końcu zacznie. Wcześniej, ja po prostu nie chciałam wielu rzeczy robić. Było mi to nie na rękę. Wymagało podjęcia wysiłku i zmian, których się bałam. Wymagało odpowiedzi na pytania: "Jakie mam wartości, co jest dla mnie najważniejsze w życiu, ile czasu temu poświęcam, w co wierzę, a w co nie? Dobra, a teraz w co naprawdę wierzę, a w co absolutnie nie? Co składa się na prawdziwą kobiecość? A na męskość? I czy jest jakiś stabilny wzorzec? Jak sobie wyobrażam idealną matkę, ojca, dziecko? Czy mój ideał ma oparcie w rzeczywistości? Jest realny? Co znaczy być uczciwym człowiekiem? Być porządnym człowiekiem? Być człowiekiem honoru? Co oznaczają te wszystkie pojęcia, których z lubością używam na co dzień? Jak ich używam? Co znaczą przyjaźń, odpowiedzialność, szacunek, uczciwość? Co naprawdę dla mnie znaczą? I jakie mają przełożenie na moje życie, na konkretne zachowania?**  Wówczas zrozumiałam, czym jest gotowość i zaczęłam zmieniać siebie i swój stosunek do życia i ludzi. I to było to! Moja terapeutka kilkakrotnie powtarzała, że moje zmiany zaczęły się po kontakcie ze środowiskiem AA. Zaleciła nawet wszystkim uczestnikom grupy, by na mityng otwarty się wybrali. By posłuchali, co trzeźwi alkoholicy mają do powiedzenia, bo skoro to pomogło mi, to może jest w stanie pomóc i innym? W najnowszej książce Meszuge "12 Kroków od dna. Sponsorowanie" oprócz szczegółowego i bardzo konkretnego opisu, jak w praktyce wygląda, czy może wyglądać realizacja Programu 12 Kroków AA, znajduje się również interpretacja Tradycji AAowskich, a pod każdą z nich króciutki opis, jak ich wdrożenie może wyglądać poza Wspólnotą Anonimowych Alkoholików - w domu, w pracy, w relacjach i to z pożytkiem dla wszystkich. Super! Tutaj chciałam przytoczyć kilka perełek, ale... musiałabym pół książki przepisać, więc... pozostawię ten niedosyt, by każdy zainteresowany książkę nabył i sam się przekonał.

Na świecie jest jedna osoba zobowiązana do przestrzegania zasad - ta, która sama tak postanowi. „Gdy ktokolwiek gdziekolwiek potrzebuje pomocy, chcę by napotkał wyciągniętą ku niemu pomocną dłoń AA. I za to jestem odpowiedzialny”. To słowa Deklaracji Odpowiedzialności Anonimowych Alkoholików z 1965 roku. Wiem, że dotyczą alkoholików, którzy wciąż cierpią, ale... ja też tą pomocną dłoń otrzymałam i cieszę się, że są ludzie, którzy postanowili się do tej zasady stosować. Wdzięczna jestem również Bogu, za moje doświadczenia życiowe, łącznie z mężem alkoholikiem, gdyż bez nich (może) nie poznałabym nowego sposobu na życie. Anonimowi Alkoholicy dali mi wiarę i nadzieję na lepsze i pełniejsze życie z moim alkoholikiem lub bez… Paradoksalne może wydawać się, że jeden, a nawet dwóch, czy kilku alkoholików doprowadziło mnie w pewnym sensie do depresji, a kilku innych pokazało drogę do lepszego życia, ale... pewnie tak miało być, bo skoro Bóg jest w niebiosach, to na ziemi wszystko jest w porządku.

Dziękuję!



---
* Meszuge, "Alkoholizm zobowiązuje", Wyd. WAM, 2013 r., str. 6
**  Mika Dunin, "Alkoholiczka", Wyd. WAM, 2014 r., str. 261-262