czwartek, 21 marca 2019

Babska przypadłość

Przyjaciel podesłał mi recenzję książki "Swatanie dla początkujących" Maddie Dawson, a w niej taki oto kawałek:

"Pobrali się. Choć Noah Spinnaker przed samym ślubem mocno starał się przekonać Marnie, że to nie ma sensu, że im się nie uda, dziewczyna sterroryzowała go, zalała potokiem argumentów i przekonała. Małżeństwo rozleciało się po dwóch tygodniach.

Tu pozwolę sobie na pewien wtręt. Miałem pewne podejrzenia, więc popytałem znajome czytelniczki i okazało się, że kobiety tego fragmentu zupełnie nie widzą albo bagatelizują tak bardzo, że prawie jakby nie widziały. Którego? Ano, tego wyżej. Noah nie chciał się żenić, rozmyślił się, zorientował, że się do tego nie nadaje, że sobie nie poradzi, że to się nie uda. Miał zupełną rację! Małżeństwo się rozpadło. Dlaczego? Bo Noah nie dorósł do poważnego związku, nie nadawał się do niego, nie poradził sobie."*

Niewielkie mam doświadczenie w związkach damsko - męskich z różnymi mężczyznami, gdyż jestem z tych wiecznie naprawiających, cierpliwie czekających oraz kochających monogamicznie i "do końca życia", a to z kolei powoduje, że rzadko zmieniam partnerów. Za to zawsze mam przeświadczenie, że nasz związek jest inny niż wszystkie, absolutnie wyjątkowy i nawet jeśli w 90% procentach podobnych przypadków zakończenie jest złe (dla związku, bo niekoniecznie dla poszczególnych w nim osób), ja wierzę, że będzie inaczej. Racjonalizuję, argumentuję, przekonuję, manipuluję (czasami, coraz rzadziej, również nieświadomie) i godzę się na więcej, niż początkowo planowałam. (Akurat z tym ostatnim nie mam do siebie dużych pretensji, bo często już tak było, że coś sobie wyobrażałam, a rzeczywistość weryfikowała te moje rojenia.) Przecież od zawsze powtarzano mi, że głową związku jest mężczyzna, ale szyją, która nią kręci - kobieta. Przecież naturalne jest, że mężczyzn trzeba czasami do czegoś zmotywować i leciutko przymusić, bo kto, jak kto, ale ja wiem lepiej, co będzie dla nas dobre - ty zrób, a potem się będziemy martwić (jak w ogóle będzie o co). Przecież czytałam kiedyś anegdotę o starszym panu, który spytany o przepis na dobre małżeństwo powiedział, że już na początku umówili się z małżonką, że ona decyduje o wszystkim poza rzeczami naprawdę ważnymi, i tak zrobili, tyle tylko, że na końcu okazało się, że przez całe życie nie było żadnej istotnej.

Jaki z tego wniosek? Pomimo, że często zdarza mi się mawiać, że mam raczej męski mózg, że nie lubię kobiecych rozrywek i zagrywek, że wolę proste komunikaty, bo nie potrafię (i nie chcę) się domyślać, że mama mówiąc, iż wczoraj były urodziny ś.p. Ciotki, tak naprawdę miała mi za złe, że się nie zorientowałam, by zawieźć ją na cmentarz - jestem - przynajmniej w jakiejś części - babą z krwi i kości. Labilną, empatyczną do szpiku kości, naiwną i przeświadczoną o własnej nieomylności  (kto niby ma wiedzieć lepiej niż ja?!) idiotką. I nie piszę tego dlatego, że w moim życiu wydarzyło się właśnie jakieś nieszczęście. (Jeszcze.) Po prostu zauważyłam, jakie mam tendencje, a to nie wróży dobrze. Wpierw upieram się przy swoim, a później...



--
Żródło: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4875446/swatanie-dla-poczatkujacych/opinia/51076811#opinia51076811

piątek, 15 marca 2019

Póki życia, póty nadziei

Stało się. Przeprowadziłam się. Do własnego, przepięknego mieszkania. Wymarzonego. Wyczekanego. Wychodzonego. Wyremontowanego zgodnie z upodobaniami i poczuciem estetyki. Jeszcze kilku rzeczy brakuje, ale to już samiutka końcówka. Wcześniej rozmyślałam, co napiszę w pierwszym poście zza nowego biurka w gabinecie. Że na pewno coś wzniosłego, przemyślanego, natchnionego. Takiego, że hej! Że powstanie literackie cacuszko na miarę, no przynajmniej Pulitzera jakiegoś. W końcu w takim entourage nie mogło być inaczej. 

Kolejny raz okazało się, że wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością, niczym mucha z samochodem na autostradzie. Bo nic innego nie ciśnie mi się na usta (w zasadzie palce), niż krótka anegdota o nowej sąsiadce z piętra niżej, która w tydzień zdążyła mi złożyć dwie wizyty osobiste i zadała sporo trudu, by odnaleźć mój profil na fejsbuku i napisać wiadomość. Okazuje się, Szanowni Czytelnicy, że pomimo wzmocnionej posadzki, specjalnego kleju, który musiałam zakupić i grubej, drewnianej podłogi oraz mięciutkich kapci* na stopach, robię taki hałas chodząc "z pięty" - zarówno w dzień, w nocy, jak i w weekend, kiedy byłam w innym mieście - że ona nie może funkcjonować, że dudni jej sufit i wszystko drży, a słyszy nawet przez zatyczki do uszu i przy włączonej głośno muzyce. Że wiertarki udarowe przy moim użytkowaniu mieszkania to nic. I że powinnam rozważyć wyprowadzkę na wieś, skoro nie potrafię się dostosować do sąsiadów. I tu przypomniała mi się anegdota, którą usłyszałam podczas tego weekendu poza domem, kiedy mój chód było słychać z ponad pięciuset kilometrów. Była sobie grupa chorych osób. Wszystkim podano na tacy lekarstwo, które mogło ich uchronić przez śmiercią. Jedna nie wzięła i miała pretensje do reszty, że zażyli.

Podejrzewam, że historia z sąsiadką będzie miała dalszy ciąg. Nie napawa mnie to specjalnie optymizmem, ale może się czegoś o sobie lub innych dowiem? Poza tym nic nie jest w stanie zaburzyć wszechogarniającego poczucia szczęścia i wdzięczności, które mnie wypełniają dzięki spełnionemu marzeniu. Było 7 lat chudych w moim życiu, przyszedł czas na 7 tłustych. Gdy 4 lata temu mój mąż się wyprowadzał, przez myśl mi nie przeszło, że za niedługo będę w takim punkcie życia, jak obecnie. Póki życia, póty nadziei. 




---
* Żeby było jasne. Nie wyglądają tak: