wtorek, 24 lutego 2015

Czym się różni miłość od współuzależnienia?

Kobieta współuzależniona*, która nie korzystała z żadnej formy zdrowienia lub jest na początku terapii, a czasami niestety również po (gdy nie wprowadza zmian w swoim życiu), zapytana, czego chce najbardziej, jak chciałaby poprawić jakość swojego życia, w znakomitej większości przypadków  odpowiada: Chcę, żeby on nie pił! Nie cierpię go, gdy jest pijany, ale tak bardzo kocham, jak jest trzeźwy.

Jak gdyby żyła z człowiekiem o podwójnej osobowości doktora Jekyll'a i pana Hyde'a. Myśli, że gdy zniknie pijak - ucieleśnienie zła (Hyde), pozostanie ukochany mąż (Jekyll), a ona będzie w końcu szczęśliwa. Niestety, nie zdaje sobie sprawy, że alkohol jest rozwiązaniem problemów, z którymi nie potrafi poradzić sobie... Jekyll. Bo tak, to on jest chory. To on dokonuje wyboru używania alkoholu na swoje bolączki. Hyde jest po prostu pijany. A sama abstynencja - jeśli jakimś cudem uda się ją mu wypracować - nie rozwiązuje sytuacji. Czasami dopiero wówczas związki się rozpadają, gdyż na światło dzienne wychodzą różne urazy, frustracje, lęki, rozczarowania, żale. Miało być, tak dobrze, a jest... bywa, że gorzej. Następuje zderzenie z rzeczywistością, która jest daleka od rojeń, a lekarstwa na to wszystko brak. Poza tym, co najważniejsze, współuzależniona w dalszym ciągu funkcjonuje w sposób chory.

Pozostaje więc pytanie, czy rzeczywiście współuzależniona kobieta kocha swojego alkoholika takiego, jakim naprawdę jest, czy swoje o nim wyobrażenie, to jaki chciałby, żeby był? Czy nie jest tak, że latami starała się przyciąć go na miarę swoich marzeń, oczekiwań i wyobrażeń?

Czym się różni miłość od współuzależnienia? Gdy podejmujesz decyzje i wybory, które Ci nie służą, na swoją niekorzyść, kiedy coś poświęcasz i kiedy przedkładasz dobro kogoś nad swoje, pozwalasz się krzywdzić - najprawdopodobniej jesteś współuzależniona. Miłość nie wymaga poświęceń. Jeśli w związku wiecznie trzeba przedkładać jakieś własne dobro, by ten układ mógł trwać, to to nie jest miłość, a patologia. "(...) powszechnym nieporozumieniem związanym z miłością jest mylenie jej z uzależnieniem. (...) Jeśli potrzebujesz innej osoby, by przeżyć, to znaczy, że na niej pasożytujesz. W waszych wzajemnych stosunkach nie ma miejsca na wybór, nie ma wolności. Są one kwestią konieczności, a nie miłości".**

Od początku mojego leczenia upłynęło blisko dwa lata. Ukończyłam terapię współuzależnienia, przeczytałam tysiące stron literatury związanej z alkoholizmem i jego pochodnymi, kolejne setki tych dotyczących rozwoju osobistego, wymieniłam na ten temat tysiące e-maili i nawet teraz nie jestem w stanie z pełną odpowiedzialnością wypowiadanych słów przyznać, że męża nie kochałam. Wydaje mi się, że kochałam... Jedyne, czego nie wiem, to czy jego, czy moje o nim wyobrażenie...

Miłość to decyzje i wybory, a nie infantylne egzaltacje. W pełni zgadzam się ze słowami M. S. Pecka: "Miłość jest aktem woli, a dokładnie - zarówno zamiarem, jak i działaniem. Wola wiąże się z możliwością wyboru."***


* Mała dygresja. Jestem kobietą. Dotknęło mnie współuzależnienie od męża alkoholika. Generalizując o czymś, z automatu współuzależnionymi jawią mi się kobiety, a uzależnionymi mężczyźni. Nie ma to nic wspólnego z rasizmem, szowinizmem, czy moimi poglądami. Tę dysfunkcję spotyka się zarówno wśród mężczyzn, jak i kobiet (tych jest zdecydowanie więcej). Żeby nie zaciemniać obrazu używając określenia politycznie poprawnego, aczkolwiek długiego - "uzależniony(a) partner(ka) / syn / córka / ojciec / matka", wybieram w moim blogu - "uzależniony partner (mąż)". Ale zawsze, w domyśle, chodzi o osobę współuzależnioną i alkoholika płci dowolnej. Współuzależnienie jest jedno - bez względu na to, jakiego bliskiego uzależnienie dotknęło. Ono może mieć tylko różne nasilenie.

** Morgan Scott Peck, "Droga rzadziej wędrowana", Wyd. Zysk i S-ka, 2013, str. 113

*** Tamże, str. 96

środa, 18 lutego 2015

"Porządni" ludzie

Człowiek uzależniony jest wprost mistrzem manipulacji. Organizuje swoje życie w taki sposób, by ktoś realizował jego (i najlepiej za niego) wszystkie potrzeby. Ja zaprzestałam, więc moje role zaczęli wypełniać rodzice męża, a moi teściowe. Poziom  świadomości społecznej na temat choroby alkoholowej jest prawie żaden, więc i oni zupełnie nie wiedzieli, czym tak naprawdę jest alkoholizm. A ponieważ konieczność zdrowienia całej rodziny alkoholowej jest paląca (co sygnalizowałam już w tekście pod tytułem Mission impossible, czyli zaprzestać "pomagania"), dla dobra męża próbowałam z nimi rozmawiać, wyjaśniać, przynosiłam różne teksty, delikatnie naświetlałam problem. Nic nie przynosiło rezultatów, natomiast po złożeniu przeze mnie pozwu rozwodowego teściowie zaprzestali się do mnie odzywać. W ogóle. Zbliżał się Dzień Matki i Ojca. Formalnie rodziną byliśmy, więc  postanowiłam sprawić im prezent. Napisałam do nich list. Oto jego fragment:
 
26.05.2014
Mamo, Tato!
 
Jest mi niezmiernie przykro w związku z tym, co się przez ostatni rok wydarzyło. Jest mi niezmiernie przykro, że w ten sposób komunikuję się z Wami, ale inaczej teraz nie potrafię. Po pierwsze byłoby to przeżycie bardzo bolesne, a po drugie słowo pisane jest na dłużej. Niektóre rzeczy bardzo trudno powiedzieć w twarz, a niektóre trudno zrozumieć, gdy w człowieku aż się gotuje. List przeczytać można kilka razy; „na zimno” do niego wrócić i postarać się zrozumieć prawdziwe intencje nadawcy.
 
Długo się zastanawiałam, co mogłabym Wam z okazji Dnia Matki i Ojca sprezentować. Kwiaty i czekoladki byłyby w tej sytuacji wymuszone i banalne. Pomyślałam więc, że największym darem, jaki mogę spróbować Wam dać, a Wy sami zdecydujecie, co z nim zrobić, jest wiedza. Wiedza, która być może pozwoli Wam lepiej zrozumieć Wasze pierworodne, choć już teraz całkiem dorosłe dziecko.
 
Alkoholizm nie jest niczyją winą - ani jego, ani moją, ani Waszą. Niczyją. Nie wynika z braku silnej woli. Nie wynika z grzeszności, ani czegoś podobnego. To ciężka, dożywotnia choroba, która nieleczona prowadzi nieuchronnie do śmierci. Alkoholikowi nie wystarczy się po prostu zaprzeć, by nie pić, bo tak naprawdę jego problemem nie jest alkohol. On z jakiegoś powodu zaczął to robić... Choroba alkoholowa charakteryzuje się przede wszystkim mechanizmem iluzji i zaprzeczeń. Stąd to jego życzeniowe i marzeniowe pojmowanie świata, jego kłamstwa i oszustwa, bo on tak naprawdę w nie wierzy. Nie ma na tyle siły, by tych obietnic dotrzymać.
 
Nie wiem, czy on jest alkoholikiem, ale może o tym świadczyć jego zachowanie przez miniony rok. Pomimo tego, co tracił, nie umiał przestać pić. Wpierw napił się pomimo leków od psychiatry, których interakcja z alkoholem mogła go zabić, później zrobił to samo po wszyciu esperalu. Nie pomogły prośby, groźby, płacz, wymuszone obietnice. NIC. Nie pomógł nawet złożony pozew rozwodowy... a miałam nadzieję, że tak się stanie. Miałam świadomość, że dla mnie nie przestanie pić, ale miałam też nadzieję, że tak bardzo będzie chciał mieć we mnie żonę, że coś z tym zrobi... Niestety, tak też się nie stało...
 
Gdyby miłość potrafiła uzdrawiać, mój mąż, a Wasz syn byłby już zdrów.
 
Na drzwiach największego ośrodka odwykowego w USA jest napis kierowany raczej do osób bliskich odprowadzających tam alkoholika: „Nie przez ciebie pije, nie dla ciebie przestanie”. Jest to zabieg celowy, gdyż bardzo często bliscy alkoholika chcąc mu pomóc w jak najlepszej wierze, biorąc odpowiedzialność za jego picie na siebie, pogłębiają jego chorobę. Utrzymywanie dorosłego człowieka, sprzątanie po nim, usprawiedliwianie go przed otoczeniem i ukrywanie jego choroby, jest właśnie braniem odpowiedzialności za niego na siebie. To tylko pogłębia jego chorobę, opóźniając czas, w którym mógłby być gotów coś ze swoim zdrowiem zrobić. Jedynym sposobem pomocy alkoholikowi jest niepomaganie mu. Stąd określenie, że każdy musi dotknąć swojego dna, by chcieć coś ze swoją chorobą zrobić. Uniemożliwianie mu tego upadku pogłębia chorobę, a każdy łyk wypitego alkoholu niszczy bezpowrotnie komórki mózgowe.
 
Jeśli mielibyście do wyboru dwie opcje: nie pozwolić, żeby Wasze dziecko umarło z powodu alkoholizmu, kosztem opinii otoczenia i zastosować się do powyższych rad, albo za cenę życia tegoż dziecka obronić Wasze i powszechne przekonanie, że jesteście dobrymi rodzicami i pozwolić mu na to, na co dotychczas, wybralibyście pierwsze, czy drugie rozwiązanie? Wolelibyście go widzieć w trumnie, niż naruszyć swój wizerunek dobrych ludzi? On się sam nie zmieni. Choroba będzie postępowała... Może warto zatem zmienić zasady gry? Może warto zmienić coś w swoim zachowaniu, by go zmusić do zmiany jego?
 
(...)
 
List niestety nie przyniósł żadnych rezultatów. Zasady gry* zostały zachowane.
 
Nie mnie oceniać, osądzać, czy wręcz potępiać postępowanie moich teściów. Pewnie jest w nich sporo lęku i obaw związanych z losem własnego syna, gdyby go wyrzucili z domu. Czy by sobie poradził? Jak i gdzie skończył? Tylko nie wiem, czy martwią się o niego, czy o opinię otoczenia. Nie wiem, na ile twierdzą i uważają, że „pomagają”, że mają czyste sumienie i ręce li tylko pod przykrywką obłudy i zakłamania, a na ile te zachowania są szczere. Ja pomagałam mężowi… w piciu. Potrafię się do tego przyznać, lecz nie robiłam tego świadomie. Jak tylko  się dowiedziałam, że to mu nie służy, a wręcz szkodzi, zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, by mu rzeczywiście pomóc (przy okazji sobie, ale to zupełnie inna historia), a oni? Jak na razie pożądanych efektów brak. Najsmutniejsze jest jednak to, że takich rodziców są w Polsce tysiące, jak nie dziesiątki tysięcy...
 
 
* Zasady gry pt. Alkoholik (Wikipedia o grze Alkoholik) świetnie przedstawił Eric Berne w książce na temat analizy transakcyjnej „W co grają ludzie".

sobota, 14 lutego 2015

Gotowość


Bardzo mi się nie podobało, że zostałam postawiona pod murem i o rozwód wystąpić musiałam. Ale inaczej po prostu nie mogłam. Miałam już za dużą świadomość, by zwyczajnie zaprzestać, odpuścić i czekać z założonymi rękami. Na zawsze został mi odebrany komfort niewiedzy. Owszem, jakiś wybór może i był, ale podobny do tego, czy ubierać kamizelkę ratunkową, jak statek tonie, czy może nie? Skakać z czwartego pietra, jak się pali, czy nie? Wydawało mi się po prostu, że nie byłam gotowa na rozwód. Wiedziałam, że to dobra decyzja, że to jedyny sensowny wybór, ale... ta gotowość była dla mnie problematyczna. Wówczas dowiedziałam się, co znaczy być gotową. Po pierwsze, wiem, co zrobić, po drugie, wiem, jak zrobić, po trzecie, wiem, kiedy zrobić (kiedy zaczynam), a po czwarte, mam wolę (postanowienie, że zrobię, pomimo, że mi się wcale nie chce), żeby zrobić. Wszystkie warunki wypełniałam, zatem drogą dedukcji wyszło mi, że jednak... gotowa byłam.

Sprawa rozwodowa sama w sobie jest paskudnym doświadczeniem. Śmiem twierdzić, że zawsze. Niezależnie od okoliczności i sposobu, w jaki małżonkowie się rozstają. Dodatkowy problem stanowi kwestia orzekania o winie. Polskie prawodawstwo stanowi, że o ile małżonkowie nie żądają zaniechania tejże czynności prawnej, sąd z urzędu orzeka, czy i który z małżonków ponosi winę rozkładu pożycia. Niemniej jednak przypisanie winy możliwe jest tylko i wyłącznie, gdy sąd ustali, że obowiązki małżeńskie zostały naruszone. I tu pojawił się problem. Bo, gdy byłam na męża wściekła, to chciałam rozwodu z orzekaniem o winie. To przecież była jego wina! Nie był winą alkoholizm (to choroba!), a niepodejmowanie leczenia, okradanie domu, oszukiwanie, żerowanie finansowe na rodzinie, przemoc werbalna, nękanie esemesami w środku nocy, itp. Ale jak sobie myślałam, że mam wzywać świadków, kogoś fatygować, a mąż i tak może temu wszystkiemu zaprzeczyć, co spowoduje, że sprawa będzie się ciągnęła i przedłużała, to miałam duże obawy, czy gra była warta świeczki?

Często kobiety starają się usilnie o orzeczenie winy, bo czują się skrzywdzone, chowają i hodują urazy, bo czują, iż wyrządzono im krzywdę. Czasami, bo chcą niejako usprawiedliwić się przed Bogiem (jakby sądy ziemskie miały dla Niego jakiekolwiek znaczenie...) lub chcą wszystkim w koło udowodnić, że to nie ich wina, że one były w porządku (naiwność takiego przekonania polega na przekonaniu, że kogokolwiek to obchodzi). A czasami, pomimo, że to nie wpisuje się ładnie w obraz Matki Polki, katoliczki, kobiety prawej, uczciwej, szanowanej, godnej i bezinteresownej, z prozaicznej przyczyny, mianowicie chęci otrzymywania dożywotnich alimentów.
 
Ja nie potrzebowałam, by ktoś mi przyznał rację, że mąż był tym złym i winnym. To w żaden sposób nie było w stanie umniejszyć mojemu cierpieniu. Moje rozterki w tym zakresie determinował powód niezwykle prozaiczny. Pieniądze. Obawiałam się, że jeśli rozstaniemy się bez orzekania o winie, a sytuacja materialna męża się pogorszy... on wystąpił o alimenty do mnie. Wiedziałam już, że alkoholikowi potrafi przyjść do głowy absolutnie wszystko, jeśli chce mu się pić, a nie ma za co. Niektórzy kradną, żeby mieć na picie, a wystąpienie o alimenty jest działaniem jak najbardziej legalnym, więc... musiałam wziąć to pod uwagę. Problem w tym, że ja nie chciałam fundować sobie dodatkowych cierpień i nieprzyjemności, więc podświadomie kombinowałam, by nie składać pozwu z orzekaniem o winie. Bagatelizowałam całą sytuację i umniejszałam jej powadze. Chciałam, żeby ktoś mnie przekonał, albo usprawiedliwił przed samą sobą, że to nie jest konieczne. Wiedziałam, że sama rozprawa będzie dla mnie wyzwaniem, nawet bez dodatkowych „atrakcji", gdyż swoistą rozgrzewkę miałam już, gdy byliśmy z mężem u notariusza podpisać rozdzielność majątkową. Już wtedy z trudnością przełykałam łzy i ledwie powstrzymywałam się przez wybuchem płaczu, a co dopiero podczas rozwodu.
 
Ostatecznie przekonało mnie to, iż nie chciałam żyć po rozwodzie w wiecznym strachu, czy mąż nie wyrżnie mi takiego numeru. Bo on mógłby tego nie zrobić, ale mnie ten strach by z pewnością zżerał. Więc pomimo strachu zadbałam o siebie. Chyba pierwszy raz...

wtorek, 10 lutego 2015

Jeśli chcesz, żeby coś się zmieniło w twoim życiu, to musisz coś zmienić w swoim życiu

Poczynania związane z (przed)ostatnią próbą ratowania związku spowodowały, że na nowo musiałam uporać się z brakiem obecności męża w moim życiu. I, pomimo że z całej tej sytuacji wyciągnęłam dla siebie dużo, początkowo była dla mnie bardzo bolesna. Jeszcze całkowicie nie wykluczałam wspólnej przyszłości gdyby mąż wytrzeźwiał, pomimo że im dalej w las, tym było ciemniej, ale na rozwód zdecydowanie nie byłam gotowa. Natomiast umiałam już myśleć zdroworozsądkowo. Zawarłam więc sama ze sobą coś w rodzaju umowy. Jeśli do końca trwania mojej terapii, czyli mniej więcej do końca 2014 roku, mąż poczyni jakieś realne i namacalne zmiany, przemyślę tę kwestię raz jeszcze, natomiast jeśli nie, to… 2 stycznia 2015 r. z pozwem w ręku powędruję do sądu. Realnie podejście do sprawy i dość precyzyjnie określony termin spowodowały, że wówczas czułam się z tą decyzją bezpiecznie.
 
Żyłam jakby w rozdwojeniu jaźni. Z jednej strony czułam się młoda, ładna, wykształcona, niezależna finansowo, a z drugiej współuzależniona, uwikłana w związek, z którego ani wyjść, ani naprawić. Z jednej strony kobieta, która twardo stąpa po ziemi, jest niezależna i wie, że to, co robi jest słuszne. Że to jedyne sensowne rozwiązanie. I druga, która wierzy, że on się zmieni, która tęskni i ma nadzieję, która użala się nad sobą, że chce partnera i związku i dzieci - słowem mały domek, biały płotek, grzeczny piesek. Jedną starałam się być, a drugiej nie pozwalam się rozczulać, ale czasami mi się to nie udawało. Klasyczny pat. Podobno można żyć z alkoholikiem obok niego, ale ja nie potrafiłam. Nie chciałam. To mnie nie satysfakcjonowało - czułam, że stać mnie na więcej.
 
W tamtym czasie już nie chciałam męża i jego zachowań analizować. Chciałam widzieć zmiany, a nie ciągle tylko słuchać o nich zapewnienia. Ale jakikolwiek z nim kontakt wywoływał u mnie automatyczne reakcje. Głównie agresję (a pewnie strach, z którym nie umiałam sobie poradzić, więc zamieniałam go na złość, którą odreagować potrafiłam), którą dodatkowo potęgował fakt, że on próbował mną manipulować, przymuszać do wysłuchiwania, jaki to on nie jest biedny i nieszczęśliwy, a za mną tęskni i dlatego nie potrafi się skupić na leczeniu. Ostatnie, czego chciałam to nim pogardzać, ale dopóki go podejrzewałam o picie, dopóty moja agresja wobec niego występowała, dopóki wietrzyłam, że mnie okłamuje, dopóty działał mi na nerwy. Nieustannie rozczarowywały mnie fakty potwierdzające to, iż się nie leczy. Bo tym razem zamierzałam być w postanowieniach konsekwentna i umowy z samą sobą dotrzymać. A tego się po prostu bałam.
 
Tak się kotłowaliśmy w tym chocholim tańcu, aż mąż zafundował mi pokaz swoich pijackich możliwości. Nie ma większego sensu opisywanie tych nieprzyjemnych zdarzeń, ale pierwszy raz w życiu zastanawiałam się poważnie nad wezwaniem policji. I z wielkim bólem z sercu obiecałam sobie i jemu, że jeśli kiedykolwiek się powtórzą zrobię to. Ależ się wściekłam! Że musiał pić  - rozumiałam, to choroba. Że tego nie widział, nie umiał nie pić - rozumiałam, tak działa mechanizm iluzji i zaprzeczania. Nie rozumiałam, dlaczego pisał esemesy, że czyta Kroki i Tradycje AA-owskie w momencie, kiedy był widziany z czteropakiem w sklepie. To nawet przestawało być smutne, tylko mnie do furii doprowadzało. Pozwoliłam sobie na ciągłe rozpalanie w sobie nadziei na rzekome zmiany, a każde rozczarowanie doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Tak oto na własnej skórze nauczyłam się, że nierealne oczekiwania rodzą rozczarowania, zawody, urazy i żal.
 
Wówczas pomyślałam o ostatniej desce ratunku. Wymyśliłam, że napiszę pozew rozwodowy, pokażę go mężowi i uwarunkuję jego złożenie zgłoszeniem się męża na ośmiotygodniowe leczenie zamknięte. Już wiedziałam, że sam sobie nie poradzi. Liczyłam na to, że jeśli zastosuję szantaż emocjonalny, on ulegnie. Wiedziałam też, że jakkolwiek cała sprawa by się nie skończyła, dla mnie wyjdzie na dobre. Bo jeśli mąż wytrzeźwieje, to super, a jeśli nie, to i tak nie ma sensu przedłużać tej patowej sytuacji.
 
Swój pomysł skonsultowałam, jak poprzednio i otrzymałam odpowiedź: „Napisz, pokaż i... złóż ten pozew w sądzie.  Pokazywanie może nie zadziałać, ale jak dostanie pismo z sądu, to... czasem to działa. Terminy rozpraw to i tak wiele miesięcy, a jeśli nawet się rozwiedziecie, a jakimś cudem on wytrzeźwieje, to możecie być razem i bez ślubu albo ponownie się pobrać.”
 
Niby sobie wszystko racjonalnie wytłumaczyłam, niby jakby na to nie patrzeć i tak miało to być z korzyścią dla mnie, ale emocje i tak brały górę. To, co myślałam, nie szło  zupełnie w parze z tym, co czułam. Pisałam pozew i ryczałam, jak bóbr. A pomimo to, zgodnie z hasłem jeśli chcesz, żeby coś się zmieniło w twoim życiu, to musisz coś zmienić w swoim życiu, 14.04.2014 z łzami płynącymi ciurkiem po policzkach nadałam listem poleconym tok sprawie rozwodowej…

środa, 4 lutego 2015

(Przed)ostatnia próba ratowania związku


Jeśli rację miał Oscar Wilde twierdząc, iż rozwód nie jest kresem związku, a ostatnią próbą ratowania go, to w okresie świąteczno-noworocznym roku 2013, czyli mniej więcej po półrocznym okresie pilnego terapeutyzowania się i jazdy na emocjonalnej kolejce górskiej, postanowiłam mojemu małżeństwu dać szansę przedostatnią.
 
Zrobiłam to z kilku powodów, ale głównym, który otworzył furtki do pozostałych, był esemes otrzymany od męża po jego mniej więcej dwutygodniowym ciągu alkoholowym, w czasie którego po raz pierwszy od 16 lat nie widzieliśmy się, ani nie słyszeliśmy: "Bez Ciebie nie dam rady. Nie chcę tak...". Znałam zasady. Najlepszą pomocą dla alkoholika jest niepomaganie mu oraz nie przez ciebie pije - nie da ciebie przestanie. Jednak coś mi wewnętrznie mówiło, że jeśli teraz nie spróbuję, nie wyciągnę do niego ręki, będę to sobie wyrzucać do końca życia.

Nie czułam się na tyle pewnie, by decyzję podjąć sama. Nie chciałam zrobić krzywdy ani mężowi, ani sobie oraz ewentualnie zaprzepaścić czasu, w którym z mniejszym lub większym powodzeniem udawało mi się trzymać go na dystans. Zgłosiłam się więc po radę do fachowca w tym temacie – trzeźwego od wielu lat AA-owca. Odpowiedź otrzymałam. Wyciągnęłam z niej wnioski takie, jakie chciałam wyciągnąć i bezzwłocznie przystąpiłam do realizacji zamierzeń. Nie trudno się chyba domyślić, jaka była moja decyzja?

Warunki były dwa: zero alkoholu i terapia uzależnienia. Gdy je zaproponowałam mężowi był wniebowzięty. Po takiej długiej rozłące nie mogliśmy się sobą nacieszyć. Wspólne spacery, rozmowy, zakupy, przedświąteczne porządki, ubieranie choinki, seks... Wspólne dnie i noce. Było cudownie, ale... Ano właśnie, ale... Z jednej strony czas upływał pod znakiem euforii związanej z jego obecnością, z drugiej jednak, czułam lęk, permanentny niepokój o to, co będzie za chwilę, po świętach. Czy zrozumie, czy się opamięta? Z jednej strony cieszyłam się, że jest, ale z drugiej bardzo bałam, że na tak krótko... W przeważającym czasie miałam w głowie gonitwę myśli. I choć wiedziałam, że tworzą one spiralę w dół, również ten dosłowny - emocjonalny, to jakoś nie mogłam przerwać tego zaklętego koła. Ja wciąż myślałam (o zgrozo!), i jakby wbrew sobie, że jak mąż nie będzie pił, to się jakoś ułoży. Najchętniej cały czas „naprawiałam” go i kładłam do głowy, co wiem o chorobie alkoholowej, jakie są jej mechanizmy, jak ja się w związku z tym czuję i żeby na pewno nie zapomniał, co zrobię, jak znowu zacznie pić. Sama widziałam, że to nadkontrola, a pomimo tego nie umiałam się jej wyzbyć.
 
Niestety, moje lęki i obawy się wypełniły. Mąż znowu mnie zawiódł, a to już zupełnie zdyskredytowało go w moich oczach. Dopiero wówczas zdałam sobie sprawę z tego, że ja ciągle szukam powodów żeby z nim zostać, a mój chory umysł projektuje argumenty za toksycznym związkiem, bo mi tak łatwiej, paradoksalnie bezpieczniej.
 
Krótkotrwałe zyski w postaci okresu świątecznego spędzonego z mężem były mi bardzo potrzebne. Myślę, że jemu również, ale ja skorzystałam potrójnie. Po pierwsze, z oczywistych względów - stęskniłam się za mężem bardzo i miałam możliwość zaspokojenia swoich potrzeb z nim związanych. Po drugie, pozwoliło mi to uciszyć moje sumienie, które podpowiadało, że jak nie wyciągnę do niego ręki, to się nie podniesie (to akurat nieprawda, ale...). Po trzecie natomiast, udało mi się dostrzec, że bez niego naprawdę może mi być lepiej... A to prowadzi wprost (mam nadzieję) do długofalowych efektów...

poniedziałek, 2 lutego 2015

Większe szanse jego, moje i nasze, czyli życie w krainie iluzji


Nie wiem, czy to było tylko moim udziałem, czy większość partnerów osób uzależnionych tak ma, ale ja byłam przekonana, że mój mąż ma większe szanse na wyzwolenie z nałogu, niż wszyscy inni alkoholicy. Roiłam sobie, że on z pewnością tego dokona, bo po pierwsze bardzo chce, po drugie nie zabrnął jeszcze w tym obłędzie za daleko, a po trzecie zrobi to dla mnie! Dokładnie skalkulowałam, że jeśli wyrzucę go z domu od razu, on ocknie się i zacznie leczyć, to najpóźniej w moje trzydzieste urodziny "będziemy" zachodzić w ciążę. Rewelacyjny pomysł! Wprost genialny! Zaplanowałam wszystko. Zupełnie jednak nie wzięłam pod uwagę faktu, że alkoholizm to poważna choroba i nie zależy od silnej woli, bądź jej braku oraz tego, że może to, że mówi, iż nie chce pić, wcale nie oznacza, że będzie robił wszystko, by tak było.
Po prostu myślałam, że „mój” alkoholik jest wyjątkowy i inny. Bardzo dużo czasu zabrało mi uzmysłowienie sobie, że jednak nie, a jako "rasowy" uzależniony uskutecznia postawy i działania, których głównym celem jest zapewnienie sobie komfortu picia. Świadomie, bądź nie, stosuje triki i manipulacje, których gama  rozciąga się od próśb, gróźb, użalania się nad sobą, wrabiania w poczucie winy, brania na litość, straszenia samobójstwem albo czymś innym. A ja - "rasowa" współuzależniona - ślepo wierzę w te jego zapewnienia, pomimo, że wiele razy się na nich przejechałam. Ale... tym razem będzie inaczej, zwycięsko! Musi być! Przecież obiecał! Jak typowa egocentryczka myślałam, że skoro ja nie kłamię i moje intencje są czyste, to znaczy, że wszyscy ludzie tak mają, prawda? Nie? Ups!

Nie dość, że myślałam, że mąż ma większe szanse, to byłam przekonana, że i moja sytuacja lepiej rokuje. Słuchając wypowiedzi koleżanek na grupie terapeutycznej myślałam, że one może i mają beznadziejnych mężów, ale mój taki nie jest. Mój mnie KOCHA! To, że przecież ich też je kochał... kiedyś... może nadal, nie wpadło mi do głowy. Moje „towarzyszki niedoli” w zasadzie w 90% mówiły o swoich partnerach źle, z pogardą, nienawiścią, ze strachem. Miały po prostu ich dość. Ich mężowie wyrządzili im wiele krzywd, również fizycznych. A do tego teraz często byli złośliwi, chamscy, zazdrośni i agresywni.  Mój taki nie był. Mój o mnie zabiegał. Słał rzewne esemesy, że kocha, tęskni, pragnie, robił niespodzianki, przysyłał kurierem kwiaty, albo na wycieraczce pod domem zostawiał świeżo nazrywane konwalie i bez, moje ulubione czereśnie, albo truskawki, bladym świtem odśnieżał samochód, kupował ulubione perfumy i słodycze. Szkoda tylko, że nie pakował całego tego zaangażowania w swoje leczenie. Z pewnością lepiej by na tym wyszedł. W każdym razie, za te wszystkie starania i deklaracje miłości, ja chciałam mu dać szansę (a raczej w efekcie nawet kilka szans), czego moje koleżanki nie rozumiały. Namawiały mnie do rozstania argumentując swoje wypowiedzi moimi zasobami i walorami, a ja najchętniej powiedziałabym im wówczas, by sobie te rady wsadziły gdzieś! Czego i kogo byłam warta - wiedziałam! Nie wiedziałam tylko, że to była iluzja.
 
Myślałam, że ja mam większe szanse na ułożenie sobie życia z mężem, niż one, bo skoro on mnie kocha (tak deklarował) i ja go również i oboje siebie chcemy, to... przecież jest najzwyczajniej w świecie logiczne i naturalne, że powinniśmy być razem. Zupełnie nie brałam pod uwagę jednej kwestii. Najistotniejszej. Alkoholizm to choroba postępująca i jeśli mój mąż piłby nadal, to z czasem też bym go znienawidziła. Że moje szanse na dobre życie z nim związane były z kwestią jego picia. A to było nienormalne, patologiczne. Bo jeżeli dwoje dorosłych ludzi planuje wspólne, szczęśliwe życie i stoi na progu powiększenia rodziny, ale warunkiem jest etanol, który przecież sam w sobie dla alkoholika nie jest problemem, tylko najbardziej spektakularnym w skutkach objawem choroby, to... to szanse na powodzenie całego przedsięwzięcia oscylują wokół zera.