wtorek, 30 czerwca 2015

Zegar biologiczny

Jedną z przyczyn lawinowo narastającej frustracji, a w efekcie mojej depresji sprzed trzech lat, była chęć posiadania dziecka, a raczej brak wewnętrznego przyzwolenia na zrealizowanie tej potrzeby. Perfekcyjna i poukładana do granic możliwości wymyśliłam sobie, że najpóźniej do 30. urodzin urodzę ślicznego bobasa, a najlepiej dwa - bliźniaki - chłopca i dziewczynkę. Marzyłam, jak się będą nazywać, do kogo będą podobne, po kim odziedziczą nosek, a po kim oczka. Wspólnie z mężem zresztą to planowaliśmy. Tyle tylko, że mąż okazał się być bardzo nieodpowiedzialnym człowiekiem, a ja (dzięki Bogu!) na tyle roztropna, rozważna i podświadomie ostrożna, iż czekałam... na lepszy moment. Moment, który po prawie pięciu latach od ślubu (a piętnastu związku) nie nadchodził. I nie dość, że się na niego rychło nie zanosiło, to jeszcze było coraz gorzej. Endokrynolog poinformowała mnie, że płodność po 25. roku życia spada, a przy mojej chorobie może być jeszcze gorzej, rodzice i teściowe czekali na wnuki, a w mojej głowie aż wrzało. Miałam ciągłą gonitwę myśli... jak utrzymam takie maleństwo, gdy skończy mi się urlop macierzyński? wychowawczy jest przecież bezpłatny, a mąż nie ma stałej pracy, nie jest w stanie zapewnić nam stabilizacji finansowej przynajmniej do czasu, kiedy ja będę mogła wrócić do pracy. A przecież  nie mogę i nie chcę zostawić moich skarbów w rękach obcych osób...
Wówczas choroba alkoholowa męża nawet mi nie przechodziła przez myśli. Chyba tylko Opatrzność Boska nade mną czuwała, że jednak na dziecko się nie zdecydowaliśmy, bo po pierwsze, dzieci z rodzin alkoholowych* często bywają głęboko nieszczęśliwe, po drugie zaś, miałabym dużo większy dylemat podejmując decyzję o rozwodzie dwa lata później.
Z perspektywy czasu patrząc, taki scenariusz wydawał mi się wówczas niemożliwy. Byłam przekonana, że to tylko chwilowe kłopoty i naprawdę nie brałam pod uwagę tego, że możemy nie zestarzeć się razem...

Roiłam sobie, że będę idealną mamą, bo i odpowiedzialną i wykształconą i kochającą... I, co dziwne, pomimo mojej niedojrzałości emocjonalnej, często słyszałam takie opinie również od innych ludzi. A przecież moje pobudki były dziecinne, samolubne i podyktowane presją społeczną, chęcią stworzenia pięknego obrazka na zewnątrz, instynktem macierzyńskim i zegarem biologicznym. Choć to i tak nieźle, bo czasem jest jeszcze gorzej, na przykład, gdy ludzie decydują się na potomstwo z egoizmu, lęku przed samotnością, chęci "usidlenia" partnera, korzyści materialnych, a kiedyś słyszałam nawet, że po to, by na starość miał kto się nimi zaopiekować i podać herbatę... Natomiast posiadanie dzieci, to wielka odpowiedzialność. Obowiązkiem rodzica bowiem, jest zabezpieczyć im byt i podstawowe potrzeby. Nie tylko fizyczne i nie tylko finansowe, ale również, a może przede wszystkim emocjonalne, czyli poczucie bezpieczeństwa, więzi, ciepła, serdeczności, ufności, troski, uczciwości, wsparcia, szacunku, pomocy w  budowaniu poczucia własnej wartości, poczucia sensu życia, czerpania z niego satysfakcji, konieczności rozwoju, itp. itd. Każde. "To, co kochamy ma dla nas szczególną wartość, a jeśli coś ma dla nas wartość, to poświęcamy temu czas i wiążemy z tym swoje radości i troski. Przyjrzyjcie się nastolatkowi zakochanemu w swoim samochodzie i zwróćcie uwagę na to, ile czasu spędza na cieszeniu się nim, pucowaniu, reperowaniu i regulowaniu mechanizmów. /.../ Tak samo jest z miłością do dzieci - podziwiamy je i troszczymy się o nie. Dajemy im swój czas".** Na ile jestem w stanie zrezygnować z siebie, ze swoich pasji, zainteresowań, nawyków żywieniowych, hobby, pracy, swobody, niezależności, sposobu spędzania czasu, imprez towarzyskich? Poświęcanie czasu dziecku to niekoniecznie to samo, co spędzanie z nim czasu w jednym pokoju podczas oglądania telewizji, czytania książki, układania pasjansa, przeglądaniu facebooka, czy odpowiadania na e-maile, podczas, gdy brzdąc pałęta się między nogami próbując zwrócić choć odrobinę uwagi na siebie. "Ilość i jakość czasu poświęcanego przez rodziców dzieciom są dla tych ostatnich dowodem ich wartości. Niektórzy rodzice - z natury niemiłujący - starają się ukryć swój brak troski. Zapewniają dzieci o miłości, mechanicznie powtarzają, jak bardzo im są drogie, a jednocześnie nie poświęcają im wystarczająco dużo czasu. /.../ Poczucie własnej wartości - przeświadczenie, że jest się wartościowym człowiekiem - stanowi podstawę zdrowia psychicznego i kamień węgielny samodyscypliny. Jest bezpośrednim skutkiem rodzicielskiej miłości. /.../ Te szczęśliwe dzieci, które doświadczają rodzicielskiej miłości i troski, wejdą w dorosłość nie tylko z głębokim przekonaniem o własnej wartości, lecz będzie im również towarzyszyć poczucie bezpieczeństwa. Każde dziecko boi się porzucenia - i to nie bez powodu. Obawa przed porzuceniem pojawia się około szóstego miesiąca życia /.../ wtedy [dziecko] zdaje sobie sprawę ze swojej całkowitej bezradności i uzależnienia od rodziców w każdej dziedzinie życia. Porzucenie jest dla niego równoznaczne ze śmiercią."***

Należy zadać sobie pytanie, po co chcę mieć dziecko?  - inną sprawą, czy w ogóle można człowieka "mieć", ale nie o to mi teraz chodzi - czy po to by dawać, czy po to by brać? Kochać, to dawać.  

Mój zegar biologiczny tyka... Przyznaję, ciążowe brzuszki koleżanek i znajomych oraz słodkie bobasy przy ich piersiach wywołują we mnie chwilowy (a czasem dłuższy) smutek i... ukłucie w sercu... że to nie ja. I choć dziś jestem bardziej świadoma, nie mam pewności, czy byłabym dobrą, czy złą matką, czy byłabym w stanie poświęcić swobodę, wolność, niezależność, ambicje, czy byłabym w stanie prawdziwie kochać... Bo miłość nie wymaga poświęceń. I najgorsze jest to, że nigdy nie będę wiedziała na pewno, dopóki to się nie stanie. I nie wiem, czy jestem gotowa ponieść takie ryzyko. Nie, nie moje. Jego... że będzie nieszczęśliwe.




--
* Typowe uczucia i zachowania DDA
** Morgan Scott Peck, "Droga rzadziej wędrowana", Wyd. Zysk i S-ka, 2013, str. 26
*** Tamże, str. 28-30

środa, 24 czerwca 2015

Alkoholizm osoby bliskiej, czyli nigdy więcej...

Alkoholizm (uzależnienie od alkoholu, toksykomania alkoholowa, choroba alkoholowa) to choroba chroniczna (miewa nawroty). To problematyczne szczególnie dla szczęśliwców, którym udało się zaprzestać picia, bo ci, którym się nie udało... hm... mają inne sprawy na głowie. A to oznacza, iż do końca życia uzależniony będzie miał swoistą alergię na alkohol - żadna tam lampka wina, żaden kufel piwa, czy kieliszek wódki. Nie ma powrotu do stanu sprzed uzależnienia, nie ma możliwości przywrócenia organizmu chorego do stanu, w którym będzie on reagował na alkohol dokładnie tak samo, jak organizm człowieka zdrowego. Koniec i kropka - jak mawia mój kochany siostrzeniec. A to ma również pewien wpływ na całą rodzinę alkoholika. Godząc się na życie z nim, jego bliscy muszą zaakceptować ten fakt i ponieść wszelkie konsekwencje własnego wyboru.

Nigdy więcej golonki duszonej w piwie.
Nigdy więcej wspólnej lampki wina do obiadu, czy romantycznej kolacji.
Nigdy więcej wspólnego toastu szampanem w Sylwestra.
Nigdy więcej domówek z kolorowymi drinkami.
Nigdy więcej ciasta nasączonego spirytusem.
Nigdy więcej pieczeni podlewanej winem.
Nigdy więcej...

- Ale jak to?! Dlaczego?! Czy jeszcze za mało wycierpiałam?! - odparła obruszona.
- Nie, ale rozwiązania masz dwa: nie wiąż się z niepijącym alkoholikiem, albo nie udawaj, że go kochasz.

Jeśli twierdzę, że kogoś kocham, po czym igram z ogniem kusząc go pysznym jedzeniem podlewanym etanolem, albo wymuszam na nim zakrapianą dyskotekę (bo jak inaczej nazwać skierowaną do alkoholika prośbę o udanie się w miejsce, które może wywołać u niego nawrót?), to śmiem twierdzić, że z miłością to ma mało wspólnego. Jeśli on sam chce pójść i to zaproponuje - super, dlaczego nie? Przecież to on ma problem, nie ja. Ja mogę pójść sama, a dopiero jego grymaszenie na takie rozwiązanie jest patologiczną i egoistyczną postawą.
 
Jesteś na to gotowa(y)?
 
 
 

środa, 17 czerwca 2015

Maski, czyli jak mnie obchodzą inni ludzie?

Myślałam kiedyś, a właściwie roiłam sobie i pobożnie życzyłam, że mam gdzieś opinię innych ludzi o mnie samej. Przekonana o własnej wyjątkowości, fanfaronadą maskowałam rzeczywiste samopoczucie i dyskomfort związany z pewnymi sytuacjami. Dopiero po chwili refleksji... hm... trwającej jakieś dwa lata... wyszło mi, że chyba jednak nie jestem aż tak intelektualnie i emocjonalnie niezależna, jak chciałabym być, że czasem potrzebuję podbudowania poczucia własnej wartości i kogoś, kto by potwierdził moją wersję. Szczerze powiedziawszy - wcale mi się te wnioski nie podobają. Bo właściwie, jakby się nad tym zastanowić, to... co mnie obchodzą inni ludzie?! A w zasadzie nie co mnie obchodzą, tylko jak mnie obchodzą? Przecież nie jestem socjopatą, nie żyję na samotnej wyspie, więc i całkiem naturalnym jest, że mnie jednak obchodzą. Rzecz w tym, że inaczej obchodzi mnie przyjaciółka, inaczej przystojny mężczyzna, inaczej szef, inaczej sprzedawczyni...

Wydaje mi się (a może to znowu egocentryzm?), że większość ludzi posiada różne tożsamości, które prezentuje w różnych sytuacjach, różne maski, które dobiera w zależności od okoliczności. U niektórych są one bardzo zróżnicowane, u niektórych mniej. Inaczej przecież zachowuję się w domu, nawet jeśli to tylko dobór stroju, inaczej wśród przyjaciół, inaczej w pracy, a inaczej w stosunku do nowo poznawanej osoby, szczególnie jeśli to atrakcyjny w moich oczach mężczyzna. Innej nomenklatury używam podczas zawodowej rozmowy z radcą prawnym, a innej w pubie ze znajomymi. I chociaż zawsze staram się komunikować używając poprawnej polszczyzny, innego słownictwa używam sporządzając sprawozdanie finansowe, czy jakąś analizę, a innego w e-mailu do koleżanki. To, jaką siebie prezentuję, zależy od tego, jakie wrażenie chcę wywrzeć na konkretnych ludziach i czego się ode mnie oczekuje. Do pewnego stopnia to może jest nawet naturalne i uzasadnione. Niektóre zawody wiążą się przecież z jakąś postawą, ubiorem, używaną terminologią. Niektóre sytuacje wymagają jakichś norm zachowania, zasad postępowania, czyli zwykłego savoir-vivre. Przecież nie uchodzi prawnikowi używać mowy potocznej na sali rozpraw, a wśród przyjaciół nie będzie się zachowywał, jak gdyby połknął kij od miotły. 

Tyle, że w przybieraniu masek jest pewna pułapka. Bo czasem może się okazać, że coś kamufluję. Jak kameleon stosuję mimetyzm, by wpasować się w otoczenie, a wewnętrznie aż mnie rozdziera. Czasami może się okazać, iż nie pokazuję prawdziwego oblicza za strachu, wstydu, w obawie przed śmiesznością, przed odrzuceniem, przed zranieniem nadwrażliwego ego, chcąc ukryć siebie i swoje uczucia; wykreować siebie taką, jaką by mnie lubili, szanowali i akceptowali inni, jaką bym lubiła i akceptowała ja sama. Na dłuższą metę to bardzo frustrujące i skutecznie deprecjonujące jakość życia.

Sztukę przywdziewania maski i przystosowywania się do otaczającej je rzeczywistości, do perfekcji opanowały osoby współuzależnione. Bardzo często jest tak, że za ich codziennym, nieczęsto wymuszonym uśmiechem, kryje się rzeka rozpaczy tak trudna do dostrzeżenia, jak łzy w deszczu.

Warto zastanowić się nad własnymi maskami, poznać motywy ich nakładania. Czy oby nie staram się być kimś, kim nie jestem, nie zakłamuję rzeczywistości?

wtorek, 16 czerwca 2015

Odświętne ubranie

Byłam z wizytą u mojej siostry i jej męża. Był piękny, czerwcowy, sobotni wieczór. Gadaliśmy do późna w nocy. Było pyszne jedzenie, miłe towarzystwo, trochę alkoholu, więc i ani mowy o powrocie autem do domu. A że mieszkamy od siebie jakieś 2-3 kilometry, poszłam pieszo. Nazajutrz, w legginsach i sportowych butach szłam po samochód zostawiony dzień wcześniej. Upajałam się porannymi promieniami słońca, śpiewem ptaków, krwistą czerwienią maków i kontrastującymi z nią granatem chabrów oraz soczystą zielenią łąki, w duchu dziękując Bogu za te wszystkie dary. Rację miał ten, kto powiedział, że On jest największym Artystą.

Siostra mieszka nieopodal kościoła, a zbliżała się godzina Mszy Świętej, więc pospiesznie, nie zwracając zupełnie uwagi na te wszystkie cuda, mijali mnie bardzo odświętnie ubrani ludzie. Niby nic dziwnego. Przecież szli na spotkanie z Bogiem. Idąc z wizytą do domu przyjaciół ubieram się stosownie i odpowiednio do okazji, a co dopiero do Domu Ojca. Ale... czy rzeczywiście do Niego?  Przecież jest napisane, że "Bóg, który stworzył świat i wszystko na nim, On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką" (Dz. 17, 24). Myślę sobie, że jeśli On miałby gdzieś mieszkać, to raczej na tej łące, niż w surowych, betonowych murach ogromnego budynku, więc... dla kogo w końcu ten ubiór?

wtorek, 9 czerwca 2015

Dziennik uczuć

Mam pamiętnik. Nie jest to różowy notesik w serduszka z malutką złotą kłódeczką, który mała dziewczynka dostaje w prezencie bożonarodzeniowym. W którym opisuje pierwsze miłostki, niewybaczalne zdrady przyjaciółek, które podczas przerwy między lekcjami  usiadły z kimś innym, albo pełne uniesień opisy, jak Jacek pierwszy raz spojrzał jej w oczy. Nie, takiego nie miałam nigdy. Nie jest to również pamiętnik zawierający słodkie wierszyki i aforyzmy. Mój pamiętnik to wpisy pełne lęku, rozpaczy, cierpienia, zawodu, bezsilności. To terapeutyczny dziennik uczuć, który polecono mi pisać każdego dnia w formie pięciu zdań o konstrukcji: "Czułam... gdy..." Początkowo moje wpisy dotyczyły przede wszystkim braku apetytu, a wręcz jadłowstrętu i zachowań męża. Na przykład: Czułam smutek, gdy nie byłam w stanie przełknąć niczego prócz soku. Czułam lęk, gdy mąż nie odbierał telefonu. Czułam radość, gdy byliśmy razem na spacerze. Oczywiście pilnowałam sama siebie, by codziennie wśród tych pięciu zdań były przynajmniej dwa dobre, pozytywne, nie oczerniające w jakiś sposób męża. Tego nawet sama przed sobą nie chciałam przyznać. 70% moich myśli krążyło wokół niego, 20% wokół jedzenia i pochodnych (na przykład anoreksji, bulimii, braku odporności), 10% - wokół pozostałych kwestii życiowych.

Z czasem mój pięciozdaniowy dziennik stał się opisem przeżyć, uczuć, sytuacji i lęków, stał się pamiętnikiem. Pisząc, jednocześnie rozładowywałam emocje i układałam, porządkowałam myśli. Mój pamiętnik to żywy dowód na to, jak było. A było źle. Myśli można wyprzeć, wspomnienia bledną, ale opisy... zostają. Dziś mogę je przeanalizować. Zobaczyć, gdzie byłam, jaka byłam, jak się zmieniłam. To narzędzie, które pozwala mi wejść, wczuć się w tamtą mnie. Pamiętam ją już coraz mniej, ale każdego razu, gdy biorę do ręki mój pamiętnik, staję się nią na chwilę. Jak aktorka, która by odpowiednio zagrać musi wejść w swoją rolę. Gdy go czytam, czuję wręcz tamten ból. I choć może się to wydawać masochizmem, jest i było dobre, dlatego, że chroniło przed pochopnymi wyborami, obecnie zaś utwierdza w podjętej decyzji.

Często współuzależnione tak długo trwają przy partnerze, gdyż mają w głowie wyidealizowany jego obraz. Wynika on z cudownych chwil spędzonych podczas tak zwanej fazy miodowego miesiąca, czyli okresu kiedy alkoholik po jakimś ciągu nieprzyjemnych zdarzeń zaczyna żałować wyrządzonych krzywd, okazuje skruchę i obiecuje, że już nigdy więcej, okazuje ciepło i miłość, komplementuje, obsypuje prezentami. Ona zapomina o krzywdach i lęku, wymazuje je z pamięci i zaczyna wierzyć w to, że partner się zmienił, że ją naprawdę kocha i że nie będzie pił. Z powrotem zaczyna mu ufać. Wówczas faza miodowego miesiąca się kończy, a w obojgu narasta napięcie związane z nieuniknionym. Koło się zamyka. Po kilku tak opisanych w pamiętniku cyklach, można zauważyć pewną prawidłowość i powtarzalność, spojrzeć jakby z boku na całą sytuację. Jeden z moich zapisów brzmi: "Dwa tygodnie nic nie pisałam. Czemu sobie o tym przypominam dopiero, gdy jest źle? Jak oczami wyobraźni zerkam wstecz, mam wrażenie, że ostatnie dwa miesiące były cudowne, a jak czytam, co przez ten czas napisałam... widzę, że nie. To był ciąg wzlotów i upadków, emocjonalny rollercoaster. Mam ewidentnie zaburzone postrzeganie rzeczywistości.".
Bywało też tak, że nad czymś się zastanawiałam, coś spędzało mi sen z powiek, podświadomie coś przeczuwałam, ale bałam się tego, nie chciałam przed samą sobą tego przyznać, zaklinałam rzeczywistość, by było inaczej, więc pisałam to w formie pytań retorycznych, rozważań, przemyśleń. Po dwóch, trzech dniach - zazwyczaj - mąż zapijał.

Warto prowadzić tego typu zapiski. Nawet po to, by mieć lepszy kontakt ze swoimi uczuciami, nawet po to, by za każdym razem, gdy będę sobie roić, że może nie było tak źle, może wymyślam... móc przeczytać i zobaczyć na własne oczy, co to był za związek.

Ostatnio przeczytałam mój pamiętnik. Literalnie poczułam tamten ból. Utwierdziłam się w przekonaniu, że to rozdział definitywnie w moim życiu zamknięty. 


środa, 3 czerwca 2015

Sposób na samotność

Zapytana kiedyś czego chcę, czego mi brakuje - z braku konkretnej odpowiedzi - odparłam chcę być szczęśliwa.

To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, co tak naprawdę ten termin dla mnie oznacza, co przez niego rozumiem, czyli... czego potrzebuję. Wyszło mi, że poczucie pełni szczęścia to pozytywne emocje, czyli splot myśli, odczuć i zdarzeń. To trwałe zadowolenie z siebie, z życia, z relacji z ludźmi, z powodzenia różnych przedsięwzięć. To radość z czerpania dla siebie i dawania innym. To wewnętrzne poczucie zadowolenia i przyjemności. Przy czym absolutnie nie euforia, bo ta nie jest i nie może być permanentna. Tego chciałam.
Było tak, jakiś czas temu, kiedy jeszcze bardzo wierzyłam w to, iż razem z mężem stworzymy rodzinę, że czułam się bardzo samotna. Bardzo za nim tęskniłam. Wyrzuciłam go z domu, ale to było tylko na pokaz, bo tak naprawdę z całego serca chciałam go w nim mieć. Może dlatego, że nie zalazł mi jeszcze aż tak za skórę? Nie wiem. Próbowałam zająć się sobą, odkurzyć pasje, zainteresowania, relacje z innymi ludźmi. Niestety, nie pomagało nic. Nie pomagała książka, muzyka, kino, teatr, opera, rozmowa z siostrą, przyjaciółkami, praca, zakupy - czyli źle pojmowane przeze mnie myślenie o sobie. Miałam wokół wiele życzliwych osób i owszem, to poprawiało mi samopoczucie na chwilę, wyrównywało bilans emocjonalny, ale jak tylko lądowałam wieczorem sama, z własnymi myślami, czułam się bardzo samotna.

Zaobserwowałam kiedyś i częściowo doświadczyłam na własnej skórze, że generalnie osoby współuzależnione są nieszczęśliwe i często samotne. Zarówno te, które żyją z alkoholikiem, jak i które się z nimi rozstały. W przypadku tych drugich to często okres przejściowy - starego związku nie ma już, a nowych więzi jeszcze nie. Natomiast te pierwsze żyją z człowiekiem, który nie zapewnia im poczucia bezpieczeństwa i jest emocjonalnie niedostępny, a one stuprocentowo skoncentrowane na nim. To z kolej powoduje, że owszem - same nie są, ale często bardzo samotne.
Jakie jest na to lekarstwo? Drogi mogą być różne, sposoby osiągnięcia tego stanu ulegać zmianom, ewoluować, ale przede wszystkim warto uzmysłowić sobie, że samotność to stan ducha. Nawet w tłumie ludzi można się czuć, jak na bezludnej wyspie.

Mnie pomogły widoczne zmiany, które zachodziły w wyniku konkretnych działań, bliscy mi ludzie, świadomość, że sobie radzę, że jestem przydatna i potrzebna. Bycie wdzięczną za wszystko, co mi zostało dane, za każdy dzień, za każdą osobę, rozpatrywanie wszystkiego w formie szansy, nie zagrożenia. Będąc sama budowałam poczucie własnej wartości, dzień po dniu udowadniałam sobie, że umiem. Im bardziej byłam w procesie terapeutycznym, im więcej wiedziałam i rozumiałam, tym łatwiej pewne rzeczy mi przychodziły. Ale na początku, gdy dopiero zaczynałam "przygodę" z rozsupłaniem własnego uwikłania w alkoholizm męża i bardzo buntowałam się na to, co mówili mi inni, było bardzo źle.

Pomogła również, a może przede wszystkim akceptacja rzeczywistości i obecność we własnym życiu. Człowiek ma tendencję do automatyzacji zachowań. Nasz mózg jest tak niesamowicie skonstruowany, że wykształcił mechanizmy wykluczające możliwość zignorowania ważnej informacji - wykształcił nawyki. Pewne rzeczy robimy automatycznie, przyzwyczajamy się do stanów, warunków, okoliczności, nastrojów. Te powszednieją, przestajemy je dostrzegać, stają się "normalnością". A przecież o tę normalność właśnie w życiu chodzi, o te okruszki szczęścia zbierane pieczołowicie każdego dnia. Spektakularne momenty nie zdarzają się zbyt często. A o jakości życia świadczy ilość tych małych, szczęśliwych chwil. 

Dziś nie czuję się samotna. Co dzień zbieram garść okruszków szczęścia, mam w sobie pogodę ducha, uśmiech na ustach i spokój w sercu. Nawet będąc sama czuję się dobrze. Wręcz... lubię ten stan.

Pogody ducha Szanowny Czytelniku! :-)