sobota, 27 maja 2017

Ludzie, którym się chce

Kwietniowe sobotnie przedpołudnie. W odrobinę nerwowej atmosferze, w akompaniamencie odbieranych tuż przed godziną "zero" dzwonków telefonów, w towarzystwie znajomych, nieznajomych i przyjaciół, zebrało się kilkudziesięciu trzeźwych (i paru nietrzeźwych) alkoholików, by wziąć udział w kilkugodzinnym warsztacie pod tytułem: Co zrobić, żeby nowicjusza sprowadzić na mityng? A później, rzecz jasna, by we Wspólnocie pozostał. Tyle że bez pierwszego nie ma nawet szansy na drugie. Chodziło o to, by spróbować odpowiedzieć na pytanie, co i jak przedsięwziąć, jakie kroki postawić, by pomóc człowiekowi, który w dalszym ciągu cierpi w związku z chorobą alkoholową. Szczęśliwie, zostałam zaproszona i ja, bo paru ważnych rzeczy się dowiedziałam. 

Słyszałam, że alkoholik jest skłonny po pomoc sięgnąć tylko w jednym, bardzo krótkim momencie, po którym zacznie sobie wmawiać, że jeszcze nie jest tak źle, że to było tylko wyjątkowo, że sam sobie poradzi, że inni mają jeszcze gorzej, a on się jeszcze tak nie stoczył. Wówczas skutecznie zafałszuje rzeczywistość i będzie przeświadczony, że to prawda. Chodzi tu o moment, w którym po jakimś ciągu picia następuje wycieńczenie organizmu. Zarówno na poziomie psychicznym, emocjonalnym, fizycznym, że o duchowym nawet nie wspomnę; po prostu kiedy poziom jego cierpienia osiągnie apogeum (a przynajmniej punkt szczytowy na tamten moment, bo to przecież choroba postępująca). To jest właśnie ten czas, w którym można takiego człowieka spróbować zachęcić do podjęcia leczenia, do zmian. Później zostaje jeszcze zatrzymać go w tym procesie, a to już nie lada wyzwanie.

Między innymi nad tym zagadnieniem deliberowali zarówno spikerzy, organizatorzy, jak i uczestnicy. Padały pomysły, by nieść posłanie w zakładach karnych, w ośrodkach terapii uzależnień, na detoksach, by z większym zaangażowaniem, wiedzą i świadomością pełnić służby AA, tworzyć grupy dedykowane na przykład kobietom, gdzie mogłyby się czuć bezpieczniej, by ofiarowywać literaturę Anonimowych Alkoholików miejskim bibliotekom, i inne. Jedne pomysły były bardziej trafione, inne mniej, ale nie to miało znaczenie, a fakt, iż tym ludziom naprawdę się chciało!

Jednym spikerem był mężczyzna, który opowiadał, że oprócz tego, że ma normalną rodzinę, pracę, przyjaciół, to dodatkowo, co dzień jeździ ulicami, szuka, wypatruje i rozmawia z - przepraszam za określenie - śmierdzącymi menelami ze śmietników, rozdaje ulotki o mityngach AA, czasami coś do zjedzenia, czy jakieś ubranie, bo wie, że on był w dokładnie takiej samej sytuacji. I żeby było jasne - facet wyglądał bardzo porządnie, nie jak zapijaczony, mocno sfatygowany czasem i piciem mężczyzna.

Takie świadectwa robią na mnie naprawdę duże wrażenie, szczególnie że większość z tych ludzi i tak nie pojawia się na mityngach, degrengolada postępuje, ale kilkoro przyszło, kolejny człowiek przeżył, więc... ów aowiec robi to dalej. Ma oczywiście świadomość, że to również jemu ratuje życie w związku z realizacją 12 Kroku Programu 12 Kroków Anonimowych Alkoholików (Przebudzeni duchowo w rezultacie tych Kroków, staraliśmy się nieść posłanie innym alkoholikom i stosować te zasady we wszystkich naszych poczynaniach.) oraz tym, że "Grupa AA bez weteranów pozbawiona jest doświadczenia, grupa bez alkoholików ze średnią abstynencją pozbawiona jest stabilizacji, grupa bez nowicjuszy nie ma przed sobą przyszłości.", nie mniej... co za różnica, skoro efekt jest dobry? Podoba mi się też hasło, które w swoich publikacjach przedstawia Meszuge: O AA mówić wtedy, gdy pytają. Żyć tak, żeby pytali.

Będąc świadkiem takich wydarzeń rośnie we mnie wiara w ludzi i ich możliwości. Świata nie da się zmienić, ale życie jednostki, owszem. Nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy czas jakiś temu system twoich wartości nie był gruntownie przemyślany i stosowany w życiu.

I teraz tak sobie myślę... każdy alkoholik był lub jest w dalszym ciągu szują, kanalią, egoistą, może nawet kawałem s...syna, ale... kiedy ostatni raz spędziłeś sobotę nad szukaniem odpowiedzi, co TY możesz zrobić, by pomóc cierpiącemu człowiekowi? I nie ma żadnego znaczenia, że przy okazji ratując życie sobie, bo przecież lepiej upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, niż pozwolić czemuś zgnić.

Anonimowi alkoholicy mają swoją Deklarację Odpowiedzialności z 1965 roku. „Gdy ktokolwiek gdziekolwiek potrzebuje pomocy, chcę by napotkał wyciągniętą ku niemu pomocną dłoń AA. I za to jestem odpowiedzialny”. Zdaje się, że niektórzy naprawdę się do niej stosują.

czwartek, 25 maja 2017

Varia: samokrytyka

Zdałam sobie ostatnio sprawę z tego, że z łatwością potrafię być samokrytyczna (w myśli, mowie i słowie pisanym) wobec własnych postaw, zachowań i decyzji, gdy po jakimś czasie nastąpiła ich korekta. Coś na zasadzie - jaka ja byłam głupia! Dobrze, że już nie jestem. - Natomiast jeśli przejdzie mi przez myśl, iż jakieś bieżące zachowania są naiwne, przekombinowane, bądź zwyczajnie idiotyczne, umiejętność tę... jakoś tak... tracę. Głupio przecież myśleć, mówić, albo pisać o sobie źle, prawda? Co innego w czasie przeszłym. To wszystko tłumaczy, bo przecież tak miałam, ale już dawno zmądrzałam. Tja...

Odkrycie to oraz wnioski zeń płynące, jak to zwykle w takich lub podobnych przypadkach bywa, nie były specjalnie przyjemne, gdyż jedną z najgorszych obelg, którymi ktoś może mnie obrzucić jest epitet: obłudna. Bardzo nie lubię tej cechy u innych, a to oznacza nie mniej, nie więcej, a to, że sama taką posiadam, bo w innych ludziach bardzo często denerwuje nas właśnie to, czego nie tolerujemy w sobie.

Dużo rzeczy już o sobie wiem, a okazuje się, że to i tak strasznie mało...

niedziela, 14 maja 2017

Czy równowaga to zawsze "po równo"?

Odkryłam kiedyś, że nie potrafię żyć w satysfakcjonujący mnie sposób, jak zwyczajny, normalny człowiek. Nie do końca umiem zajmować się tylko i wyłącznie życiem doczesnym (praca, dom, zakupy, obowiązki, przyjemności), tym sławetnym "tu i teraz" i na co dzień praktykować uważności. Ja nawet próbowałam pójść śladem Jona Kabata-Zinna i skoncentrować się na jedzeniu tej rodzynki, ale... to nie było dla mnie. Chyba po prostu za dużo myślę, za dużo widzę, zbyt mocno czuję, a to powoduje, że potrzebuję pewnej harmonii, koherencji emocjonalnej, duchowej i psychicznej. Dopiero wówczas cegły w postumencie mojego życia spaja mocna zaprawa i nie pozwala im odpadać, jednej po drugiej. 

Gdy dotarło do mnie, że pomaga mi rozwój osobisty (przede wszystkim duchowy), z zapałem rzuciłam się w jego wir. Zajmowało mnie głównie czytanie, pisanie i rozważania egzystencjalne. Swój wolny czas spędzałam z laptopem na kolanach, bądź książką - często tematyczną - w ręku. Gdzieś obok była satysfakcja z pracy, aktywność fizyczna, wyjścia ze znajomymi. Zatraciłam potrzebę i radość z bycia z drugim człowiekiem. Kiedyś nawet ktoś na pewnym forum internetowym wytknął mi, że mam zacząć żyć i przestać taplać się w alkoholowym świecie. Pamiętam też jedną z rozmów, podczas której usłyszałam, że ja zwyczajnie marnuję czas i dziadzieję w domu. Trochę mnie to ubodło, bo nie umiałam inaczej, a tamta ja czuła się bezpiecznie w tym co robiła, pomimo faktu, iż miała świadomość, że takie życie nie jest szczytem jej pragnień. Ja byłam uśmiechnięta, zadowolona, spokojna, ale... do satysfakcji - a to widzę dopiero z perspektywy czasu - brakowało sporo.

Wydaje mi się, że ostatnimi czasy znalazłam balans między tymi dwiema kwestiami. Między "normalnym", powszednim życiem, a wzrostem duchowym. Jest mi w tym w każdym razie dobrze i spokojnie. I tak sobie myślę... może równowaga nie oznacza wcale "po równo"? Może... dla każdego człowieka punkt ów znajduje się w innym miejscu? Może wręcz na różnych etapach życia to się zmienia? Dziś potrzebuję więcej wychodzić do ludzi, a za kilkanaście lat... kto wie... może będę miała ochotę zaszyć się na dwa lata w górskiej chatce w Szwajcarii? Dobra... poniosło mnie trochę. Musiałabym już teraz znacznie zaburzyć moją równowagę, by na taką chatkę zarobić. Zmierzam jednak do tego, że może wystarczy jeśli będzie mi dobrze z ludźmi i z sobą, bo to będzie oznaczać, iż podążam właściwą drogą? Może... Oby...