czwartek, 5 października 2023

Życie czekoladą płynące

Pierwszego psa w dorosłym życiu kupiłam dla mojego męża na urodziny. Nie wiodło mu się wówczas, był przybity i nieszczęśliwy (czynny alkoholik), więc pomyślałam, że jak nasza rodzina powiększy się o cudownego, czarnego szczeniaka labradora, będzie w końcu pocieszony. Sprawa, że tak powiem, się rypła, bo i szans powodzenia nie było. Pies (tym bardziej dziecko!) nie jest lekarstwem na chorobę alkoholową. Gdy po trzech latach wyrzucałam męża z domu moich rodziców, zastrzegłam, że Ramzes może z nim zamieszkać, jeśli ten będzie w stanie zapewnić mu dotychczasowe warunki (mieszkanie w domu, spanie w łóżku, dobrej jakości karmę, mnóstwo miłości itp.), jeśli nie - psiak zostaje ze mną. I tak byłam wówczas przekonana, że mąż chorobę pokona i wróci. Do mnie. Do nas. Tak się nie stało, więc przez następne dziesięć lat tworzyliśmy z Ramziulkiem dwuosobową rodzinę. Odszedł w moich ramionach, patrząc mi cały czas w oczy, przed Bożym Narodzeniem 2022 r., po krótkotrwałej lecz intensywnej chorobie. Cierpienie moje sięgnęło zenitu. Obiecałam sobie - żadnych psów więcej. Od razu wyrzuciłam lub oddałam jego rzeczy. Nie chciałam, żeby cokolwiek w domu przypominało mi o niepowetowanej stracie. I tak otwierając lodówkę, wchodząc do mieszkania, czy budząc się rano spodziewałam się jego obecności, a tej brakowało. Parafrazując słowa Wisławy Szymborskiej, coś się nie zaczynało w swojej zwykłej porze. Coś się nie odbywało jak powinno. Ktoś ze mną był i był, a potem nagle zniknął i uporczywie go nie było. Szczęśliwie dla mnie, koniec i początek roku, to w moim fachu ogrom pracy zawodowej. To odrobinę zniwelowało ból.

Życie płynęło. Czas wolny związany z brakiem przyjaciela oraz końcem współpracy z jednym z kluczowych klientów wykorzystałam na ostre treningi, by przygotować się do 10-kilometrowego biegu OCR, który miał miejsce w lipcu 2023 r. Rzuciłam sobie wyzwanie i wespół z wspaniałą drużyną udało się je zrealizować. W tak zwanym międzyczasie powolutku kończył się mój związek i zaczynało mi czegoś brakować. Koleżanka udostępniła na fejsbuku hodowlę, a właściwie miot czekoladowych labradorków, które urodzone 15 maja (dokładnie tego dnia urodził się Ramzes, tyle że 13 lat wcześniej), w okolicach połowy lipca były już dobrze socjalizowane i gotowe do zamieszkania w nowych rodzinach. Bardzo długo nosiłam się z zamiarem. Żałoba po Ramzesiku jeszcze nie minęła. Bałam się, że nie będę kochała jednego tak samo jak drugiego. Że któryś okaże się lepszy, a ja nie będę mogła sobie tego wybaczyć. Poza tym... mam piękne mieszkanie i drewnianą podłogę (!), a doskonale pamiętałam, jakie szkody wyrządził mały Ramzes. Dodatkowo ten brak swobody w powrotach do domu o dowolnej godzinie i  konieczność ciągłego sprzątania nie były przyjemną perspektywą. Postanowiłam - jeszcze nie teraz; może za kilka miesięcy. Przecież niedługo już miałam zamieszać z ukochanym facetem. Na psa być może przyjdzie właściwy moment - pomyślałam. Właścicielka hodowli jednak dobrze wyczuła moją skłonność do tych cudownych niedźwiadków, bo co rusz podsyłała jakieś zdjęcia, jak te małe potwory, całe unurane w piachu rozkosznie bawiły się w ogrodzie. 

Data końca mojego związku skorelowała się z momentem, w którym została już tylko jedna Czekoladka. Pojechałyśmy z mamą go zobaczyć, choć zastrzegłam, że nie ma mnie na niego namawiać, bo ja chcę suczkę i może w październiku, a w ogóle to on ma krzywy nos. Spodziewacie się, co się stało? Ta kluseczka się do mnie tak przytulała, że wróciłam do domu z najcudowniejszym stworzeniem na świecie. Zupełnie nie przygotowana na kwarantannę, tj. siedzenie z nim w domu do czasu ostatniego szczepienia i tydzień po nim, czyli jakieś 10 dni, na nocne i wczesnooranne wstawanie na sisi, po prostu na dziecko w domu! Przecież ja nawet nie miałam dla niego posłania. Karmę, gryzaka i nagródki kupiłam w hodowli. A dodatkowo byłam w rozsypce emocjonalnej po odejściu od faceta moich marzeń. Zamknięta w domu. Sama z własnymi myślami, niewyspana i rozkminiająca, jak pojadę do klienta policzyć ZUSy i podatki! Drugiego dnia miałam taką huśtawkę emocjonalną - od rozkoszy płynącej z najpiękniejszych orzechowych oczu na naszej planecie, po ból związany z chęcią podzielenia się tym szczęściem z moim Rycerzem, że nie mogłam uwierzyć we własną głupotę. Siedziałam i ryczałam, że nie dość, że zdradziłam Ramzesa, to jeszcze nie jestem wystarczająco dobrą mamusią, by wiedzieć, kiedy moje dziecko chce sisi. Zużyłam chyba kilometr ręczników papierowych. Szczęśliwie mam rodzinę i przyjaciół zawsze gotowych wyciągnąć pomocną dłoń. 

Jak zaczęliśmy wspólne życie, spacery, zabawy, jak zaczęliśmy przesypiać noce, a między nami wytworzyła się więź nie do zerwania, jak wypracowaliśmy rytm dnia pasujący nam obojgu, doszłam do wniosku, że to była najlepsza decyzja w bieżącym roku. Ollie*, bo tak się wabi, jest takim zajebistym słodziakiem, tak rozkosznie niegrzecznym, i tak cudownie gryzącym, że nie mogę przestać go tulić i całować. I śpimy razem w łóżku, choć zarzekałam się, że teraz tak nie będzie. Po prostu którejś nocy wdrapał się, przytulił, i został. 

Głęboko wierzę w to, że nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Że jest jakaś Siła Wyższa, która moje życie Reżyseruje, choć pozostawia wolny wybór i swobodę podejmowania decyzji. Głęboko wierzę, że nie bez przyczyny Ollisiek urodził się 15.05, więc nie zastąpił mi Ramzesa, a jest jego kontynuacją, że koleżanka udostępniła na FB ten konkretny post, że psiak był gotowy do zaadoptowania właśnie, gdy ponownie zawalił mi się świat, i że został tylko on jeden z całego miotu. Sam. Niezaadoptowany. 
 
Życie nie znosi pustki, natychmiast czymś ją wypełnia. I na to mam wpływ. Na to wypełnienie. Moje życie płynie dziś gorzką czekoladą, tj. taką po której nie zemdli. Usłyszałam kiedyś od przyjaciela, że psa adoptuje się żeby mieć kogoś do kochania.Otóż mam i ja. Jestem zakochana na zabój.

---

* Nie mam własnych dzieci, więc moimi Skarbami są trzej siostrzeńcy. Gdy byli mali, spędzałam z nimi sporo czasu. Również oglądając bajki. I była taka, która bardzo zapadła mi w pamięć - Olinek Okrąglinek. Zapragnęłam wówczas, by kiedyś móc nazywać w ten sposób własnego synka. I się spełniło, mój szczeniaczek/syneczek to Ollie, czyli Olinek Okrąglinek.

sobota, 30 września 2023

10 lat pisania

Dawno mnie tu nie było. Nie tylko piśmiennie, ale również czytelniczo (tak, czasami czytam moje wpisy, by sprawdzić, czy gdzieś nie zaszły zmiany). Gdybym miała zrobić coś, co się w języku angielskim ładnie nazywa - catch up (bo "nadrobić zaległości" nie brzmi już tak chwytliwie, co?), nie sposób byłoby to zrobić w jednym poście. Jak bowiem odnieść się do wszystkiego, co się prze te prawie dwa lata u mnie działo? A działo się dużo! Od podróży różnych, przez odejście ukochanego psa, po medal 10 km biegu OCR Formoza Challenge włącznie. Może niektóre z wydarzeń znajdą tu swoje odbicie wkrótce.

Prawie dwa miesiące temu skończył się mój kilkuletni związek. Bolało bardzo, boli nadal. Więc dlaczego piszę właśnie dziś? Bo kilka miesięcy temu, jak zaczęło się poważnie sypać, a właściwie, jak moja cierpliwość dobiegała końca, zaczęłam wylewać emocje do starego kołobrulionu, o którym był mój ostatni tu wpis (klik). I dotarło do mnie wówczas, że od blisko 10 lat bazgrzę w tym swoistym pamiętniku o facetach, to jest w moim przypadku zakutych łbach rycerskiego fachu (określenie zapożyczone od znajomego), których sobie z jakiegoś powodu wybieram, i dla których z jakichś powodów godzę się na różne niepasujące mi mniej bądź bardziej układy wierząc, że to co mówią, się ziści. Pomyślałam sobie wówczas, że 10 rocznica jego powstania będzie datą graniczną. Że jeżeli nic się nie zmieni, ja nie mogę już tak dłużej. Stało się, dziś jest 30 września 2023 roku, pierwszy wpis miał miejsce równo 10 lat temu - 30 września 2013 roku, a historia zatoczyła koło.


W tym tygodniu skończyłam 41 lat. Patrzę na tę liczbę i oczom nie wierzę. Wypowiadane 41 nie ma takiej mocy, jak pisane (widziane) 41. I pomimo, że absolutnie nie czuję się staro, wręcz przeciwnie - młodo i bardzo atrakcyjnie, wiele rzeczy już pewnie za mną, a zaczynam od nowa. Nie mam dzieci, nie mam zobowiązań związanych z prowadzeniem domu, mam za to bardzo komfortowe i satysfakcjonujące życie oraz czteromiesięcznego,  czekoladowego szczeniaka labradora przy mych stopach. Czy gdybym mogła zamieniłabym jedno na drugie? Może i tak. Czy gdybym miała inaczej, chciała jak teraz? Równie prawdopodobne. Nie znamy alternatywnej wizji rzeczywistości, więc nie ma co rozkminiać. Zresztą, jest co jest i inaczej dziś nie będzie. Chciałabym po prostu kiedyś nie żałować. 

Tęskniliście? Ja trochę tak.


niedziela, 30 stycznia 2022

Poza zasięgiem

Moja przygoda z pisaniem zaczęła się podczas psychoterapii współuzależnienia. Zalecono mi wówczas pisanie dziennika uczuć. Z czasem mój dzienniczek przekształcił się w pamiętnik. O tym jak wygląda pisałam tu: klik i nie mam zamiaru dublować wpisów. Piśmiennicza posucha, piśmienniczą posuchą, ale tak źle jeszcze ze mną nie jest. Wspominam o nim dlatego, że w dalszym ciągu go posiadam i w nim piszę. Od roku 2013. Oczywiście z przerwami na lepsze czasy oraz blogowe wpisy. Tego, czego w nim nie ma, jest tu. Dokumentacja pelagiowych perypetii, mężczyzn, wzlotów i upadków, epizodów depresyjnych i innych. Pamiętnik ów nie jest jakiś szczególny. To kołobrulion A4 w kratkę o 160 kartkach z wczesnojesiennym landszaftem. Natomiast dokładnie pamiętam uczucie, gdy go kupiłam. Kosztował kilkanaście złotych. Wówczas były to dla mnie duże pieniądze. I nie chodzi o ich wartość nabywczą, a fakt, że mieliśmy z mężem wieczne długi i czasami brakowało na benzynę, bym mogła pojechać do pracy. Kupując nowy dziennik byłam szczęśliwa, że mogłam sobie na to pozwolić. Pierwsze w nim wpisane słowa to: 30.09.2013, Pierwszy wpis w nowym zeszycie... Szkoda, że przykry... Było mi smutno, że mam coś nowego i zaczynam wpisem o umowie pożyczki z Provident'a znalezionej w kieszeni upitego w trupa - jak mi się wówczas wydawało - mężczyzny mojego życia. Pamiętam też, jaką przyjemność sprawiło mi, gdy w tamtym czasie mama zabrała mnie na zakupy do centrum handlowego i kupiła bawełnianą piżamę. 

Rok później byłam już po pierwszej sprawie rozwodowej. Nadal z długami, ale w lepszej sytuacji finansowej. Po kolejnych kilku, już w wymarzonym mieszkaniu, w zupełnie innych realiach, zarówno materialnie, duchowo, rozwojowo, zdrowotnie, jak zawodowo. Aż latem roku 2021 w tak komfortowej sytuacji finansowej, że chcąc poprawić sobie humor w kolejnym epizodzie depresyjnym, mogłam już kupić dowolną rzecz. Oczywiście nie mam na myśli zegarka Patek Philippe, ale diamentowe kolczyki, albo torebkę Prady już tak. Tyle tylko, że nie kupiłam. I nawet nie chodziło o to, że jestem kwakierką, bo gdyby tylko zakupy mogły mi ulżyć w cierpieniu, bez wahania bym się na nie zdecydowała. Mnie to już nie sprawiało przyjemności. Rozmyślałam, czy mam ochotę na jakiś super drogi słodycz, ubranie, coś luksusowego, na co normalnie bym sobie nie pozwoliła, i nie mogłam wymyślić nic. Może to depresja? Ona skutecznie odbiera radość ze wszelkich sfer życia, ale może po prostu fakt, że to nie było już dla mnie wyrzeczenie. Nie było, jeśli kupię coś, nie będzie mnie stać na coś innego. Rzeczy chyba smakują lepiej, gdy są poza zasięgiem. A może ja zmieniłam się na tyle, że zakupy nie łatają mi już bilansu emocjonalnego? Nie wiem, nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Wszystkie trzy możliwości są równie prawdopodobne, choć dla mojego ego najlepiej brzmiałaby trzecia. 

Żeby było jasne. Ja nie jestem jakaś szczególnie bogata, choć biorąc pod uwagę wytyczne Polskiego Ładu plasuję się wśród tych, którym należy zabrać. Nie zamieniłabym się również miejscami z Pelagią z roku 2013, bo pieniądze szczęścia nie dają, ale bardzo ułatwiają. Żałuję tylko, że nie wszystko i nie zawsze.

piątek, 22 października 2021

Depresja różne ma oblicza

Depresja różne ma oblicza. Dość powiedzieć, że objawami może być senność lub bezsenność, brak apetytu lub obżarstwo, apatia lub pobudzenie, chudnięcie lub tycie. To tylko kilka, i to mniej groźnych dolegliwości. Ale nie o takich obliczach mam zamiar traktować. Nie chcę też pisać artykułu naukowego, czy przedstawiać obrazu klinicznego chorego. Nie mam do tego ani wiedzy ani kompetencji. Chcę pokazać na podstawie własnego przykładu, doświadczenia i obserwacji, rozbieżność między tym co jest, a tym co widać, gdyż depresja to na pewno nie chandra, smutek, czy gorsze samopoczucie jesienią. Szukając zdjęcia do tego wpisu, na hasło "oblicze depresji" zwróciło mi same smutne, zapłakane, ukryte w dłoniach twarze. I to jest dopiero smutne i straszne, bo tak bardzo nieprawdziwe. W związku z tym będzie fotka moja. W najtrudniejszym dla mnie czasie. I co? Widać? To tyle tytułem wstępu. Do meritum.

Jestem bardzo otwartą osobą. Na pewno bardziej niż przeciętnie. A w dobrostanie fizyczno - psychicznym, również niezwykle radosną, uśmiechniętą i żywiołową. Miewam ksywki takie jak "pani wiosna", czy też "nasze słoneczko", i to nie od rodziny, a na przykład od współpracowników lub klientów. Jeśli kogoś to interesuje, jest na tyle bliskim znajomym, że o moich epizodach depresyjnych wie, albo muszę go poinformować, bo na przykład nie mogę się zaangażować w jakiś projekt zawodowy, bez skrępowania mówię o swojej chorobie, o jej przebiegu, objawach, emocjach, uczuciach, stanach. Najczęściej słyszę - ale po tobie tego w ogóle nie widać. Owszem, sporo schudłaś, przez to wyglądasz inaczej, ale z zewnątrz wszystko wydaje się w porządku. Jakby twoje słowa nie były spójne z obrazkiem na zewnątrz. - Wówczas odpowiadam, że depresję, stany lękowe, napięcie emocjonalne rozpierające klatkę piersiową trudno dostrzec niewprawionemu oku. Szczególnie, że chory może ukrywać swój stan bardzo długo. Poza tym bywają dni lepsze i gorsze. Można się spiąć i na dupościsku, odchorowując to później, wytrzymać w towarzystwie nie dając nic po sobie poznać. Można się schować za uśmiechem, żartem, nawałem pracy, chwilową niedyspozycją. To wszystko sprawia, że depresję można ukryć, jak - cytując mojego ulubionego pisarza - łzy w deszczu. Oczywiście osoba naprawdę bliska, nie tylko z nazwy, powinna dostrzec zmianę zachowań, nawet sporo szybciej niż chory, ale ktoś z boku, zupełnie się nie domyśli. 

Nawrót mam od jakichś trzech miesięcy. Stany miałam i miewam okropne, obezwładniające i wysysające siły życiowe lub powodujące napięcie emocjonalne sięgające zenitu, moje życie zmieniło się o 180 stopni, a podejrzewam, że 80% ludzi wokół mnie, współpracowników, znajomych, sąsiadów, a nawet członków rodziny, nie domyśla się nawet, że cierpię na tak poważną chorobę. Z osoby leniwie rozkładającej się w każdej wolnej chwili na salonowej sofie, relaksującej lekturą książki, ulubionym serialem, filmem, z zapałem pastwiącą się w branżowych artykułach nad niedorzecznością przepisów podatkowych w Polsce, uwielbiającej być sam na sam z sobą, pochłaniającej słodycze, przekąski i inne "niezdrowe" jedzenie, przekształciłam się z musu i dnia na dzień w kobietę, którą drażni czytanie, niestety też często pisanie, która nie może usiedzieć na miejscu, bo ją spina i musi/chce/powinna (niepotrzebne skreślić) spacerować, uprawiać sport, być w ciągłym ruchu i towarzystwie, bo te odciągają natrętne myśli, która czasami nie jest w stanie normalnie pracować, która płacze na widok ulubionego jedzenia, bo nie jest w stanie wdusić w siebie kęsa, która nie poszła na premierę uwielbianego Jamesa Bonda, bo bała się hałasu i zamknięcia w sali kinowej, która nie pojechała na trzy zaplanowane weekendy w SPA, bo była w rozsypce, a sama podróż nie do wytrzymania, która dwa razy odwołała urodzinowy obiad w restauracji, bo nie była w stanie wysiedzieć przez godzinę i patrzeć bez płaczu i obrzydzenia na jedzących, dla której wyzwaniem jest jazda samochodem dłużej niż 15 minut, itp., itd. Mogłabym te moje zmiany wymieniać metrami składanych na klawiaturze liter, słów, zdań, zresztą trochę już pisałam o tym tu: http://pelagiam.blogspot.com/2015/09/depresja.html, ale nie w tym rzecz, by rozwijać się o własnych bolączkach. Ważna jest rozbieżność między wnętrzem osoby chorującej (na moim przykładzie), a powłoką zewnętrzną, która może pokazywać coś zupełnie innego. Bo to pierwszy krok do zrozumienia i umiejętnego traktowania, a także wskazówka do szukania pomocy zanim stanie się tragedia. Dokładnie pamiętam hulające po internecie zdjęcie uśmiechniętego Robina Williamsa po jego samobójczej śmierci z dopiskiem - depresja różne ma twarze.

Napisałam powyższy tekst, bo chciałabym (po raz kolejny!) przekuć moje cierpienie w coś dobrego, nadać mu sens, bo jakiś plan Pan Bóg musi w tym mieć. I może zacząć jakiś cykl wpisów o depresji? Pierwsze, co przychodzi mi na myśl to felieton o moich sposobach radzenia sobie z nią, albo "instrukcja obsługi" osoby chorej dla jej bliskich. Oczywiście wszystko subiektywnie i z mojego punktu widzenia oraz doświadczeń. A jak wyjdzie? Czas pokaże.

Tyle na dziś, Szanowny Czytelniku, zdrówka! :-)

sobota, 12 czerwca 2021

Osobisty sukces (edit: nieaktualny)

Dla wielu osób rok 2020 był trudny. A to pandemia, a strata pracy i środków do życia, śmierć i choroba bliskich, brak możliwości swobodnego przemieszczania się, decydowania o sobie, dodatkowo obciążenia psychiczne i emocjonalne. Ja miałam szczęście. Ten czas wykorzystałam z korzyścią dla siebie i najkrócej rzecz ujmując, wiodło mi się świetnie. Za to rok 2021, a raczej pierwsze jego półrocze, było pod kilkoma względami bardzo trudne. Wpierw mój 11. letni pies nadział się na spacerze na wystający z ziemi przedmiot i perforował sobie brzuch, co skutkowało operacją i długim leczeniem po niej. Następnie stan mojej ukochanej Babci się pogorszył i z końcem lutego od nas odeszła. Niedawno umarła kolejna znajoma, a dwa tygodnie temu, w wyniku nieszczęśliwego wypadku, uległam poparzeniu II stopnia na całej powierzchni brzucha (od biustu po podbrzusze) i jeszcze trwa proces rekonwalescencji. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że nawet w tak trudnym czasie udało mi się zrealizować zamierzony wcześniej plan. Jak na razie z powodzeniem.

Leki z grupy SSRI tj. selektywnych inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny, popularnie zwane antydepresantami, z niewielkimi przerwami przyjmowałam przez 13 lat życia. Szybko licząc - jego jedną trzecią. Różne rodzaje, z różnymi substancjami czynnymi, różne dawki, w różnych kombinacjach. Zawsze pod kontrolą lekarza. Nie pamiętam pierwszej próby odstawienia, jeszcze przed rozpoznaniem u mnie współuzależnienia i jego terapią. Po prostu, po epizodzie depresji, która została sklasyfikowana jako endogeniczna, nastąpiła krótkotrwała poprawa i farmakoterapię zakończono. Problem w tym, że leczone były objawy, nie przyczyna nerwicy, zatem choroba wróciła z ogromnym nasileniem. Od tamtego czasu, tj. jakichś 8 lat, leki przyjmowałam. Moja psychoterapia zakończyła się 5 lat temu. (Autoterapia na drodze rozwoju osobistego trwać będzie do końca moich dni.) Życie przewartościowałam, zmiany wprowadziłam, problemy rozwiązałam i pamiętam bardzo dokładnie, że wówczas pokusiłam się o odstawienie leków. Ależ mnie za tę zuchwałość potargało (wyglądało to tak: klik i klik). Zespół odstawienny (a może powracająca depresja?) pokarał mnie tak, że przez następne 4 lata bałam się nawet pomyśleć o zakończeniu farmakoterapii. Żyło mi się niezwykle komfortowo, można to zresztą przeczytać w blogowych wpisach, które stanowią pewnego rodzaju świadectwo mojego życia, ale leki przyjmowałam. Ze strachu przed ich odstawieniem. Odważyłam się rok temu. Powolutku, jeden mały krok za drugim, cały czas zostawiając otwartą furtkę powrotu. Tym sposobem udało mi się odstawić jeden lek. Nasenny, który łykałam przed pójściem spać. Nie powiem, że poszło gładko, gdyż początkowo odczuwałam różnicę, ale obserwowałam własne reakcje i się udało. Postanowiłam, iż drugi lek, jeśli w ogóle, odstawię najszybciej po następnym roku. Ten minął, moje życie, postawa, samopoczucie na to pozwalały, pokusiłam się więc na odstawienie drugiego (ostatniego). Z powodzeniem. Obecnie nie zażywam nic. Mój system nerwowy jest podrażniony. Czuję się bardziej labilna emocjonalnie niż wcześniej, bardzo łatwo się wzruszam, szczególnie jeśli w grę wchodzi poczucie wdzięczności, ale nie jest to uciążliwe na tyle, by psuło mi to komfort życia. Odczuwam życie... bardziej. To chyba najlepszy tego opis. Rzecz trwa od jakichś dwóch miesięcy i każdy kolejny tydzień jest dla mnie osobistym sukcesem. Co prawda ostatnie kilka dni stanowiło wielką próbę w związku z bólem, strachem, poczuciem zagrożenia, bezsilnością i niewygodą związaną z poparzeniem. Nie mogłam przestać ryczeć i przestraszyłam się, że depresja wróciła, ale kryzys został zażegnany i z każdym zasuszonym bąblem było tylko lepiej.

Nie wiem, czy to stan permanentny. Bardzo bym chciała by takim był. Ale nic na siłę i jeśli okaże się, że do wspomagaczy życia wrócić potrzeba, zrobię to bez mrugnięcia okiem. Na razie cieszę się, że dałam radę, bo nic nie wzmacnia mojego poczucia wartości tak, jak dobrze wykonane zadanie.


PS

Post zniknął na kilka tygodni, bo... stał się nieaktualny. Depresja wróciła. Leki również. A że nie miałam siły pisać sprostowania, "zniknęłam" go - tak było łatwiej. Będę do Was, Szanowni Czytelnicy, wracać. Pewnie do końca moich dni. Tu miało paść bardzo niecenzuralne słowo na "K", ale... niech zostanie sama kropka.