czwartek, 28 maja 2015

Myśl o sobie!

Czasami udzielam się na internetowym forum wsparcia i wymiany doświadczeń o tematyce okołoalkoholowej. Bardzo często opisane tam historie są pełne bólu, bezradności, cierpienia, poczucia krzywdy, uraz, beznadziei, rozpaczy, smutku, bezsilności... Ludzie proszą o pomoc, szukają odpowiedzi na nurtujące ich pytania,  pragną jakiegoś panaceum na frustracje, bolączki i lęki, bo już nie potrafią wytrzymać. Jest im tak niewygodnie we własnym życiu, że są w stanie zrobić (prawie) wszystko, by zmienić ten stan. Pokonują więc ogromny strach, wstyd, lęk i piszą na forum.

Gdy jakiś nowy użytkownik rejestruje się i opisuje swoją historię, zadaje pytanie, czy przedstawia problem, zazwyczaj 90% treści jego wpisu dotyczy alkoholika. Jak ten pije, kiedy pije, jak się zachowuje, jaki to ma wpływ na ich relacje, dzieci, związek, jego zdrowie, finanse... To zazwyczaj osoba współuzależniona, która nie ma pojęcia, czym naprawdę jest alkoholizm, i że ona sama potrzebuje specjalistycznej pomocy. Jest tak skoncentrowana na partnerze, że wydaje jej się, iż doskonale wie, co on czuje, co myśli, czego chce, co powinien, czego mu trzeba. O sobie pisze niewiele. Co najwyżej o  latach permanentnego lęku i napięcia, które spowodowały, że odczuwa fizyczny ból, choruje na nerwicę, bądź depresję. Zazwyczaj dopiero to jest powodem zgłoszenia się po pomoc. W znakomitej większości przypadków pyta również - "Co mam zrobić żeby on(a) nie pił(a)?" - wówczas pada odpowiedź - "A co robisz ze swoim zdrowieniem?" Tu z kolei następuje pewna konsternacja i próby wyjaśnienia, że to przecież nie ja mam problem, tylko partner(ka), a ja tylko chcę, żeby on(a) przestał(a). Na to otrzymuje odpowiedź - "Myśl o sobie. Zadbaj o siebie. Zgłoś się na terapię lub/i do Al-anon." Dostaje garść rad i odrobinę nadziei, że przy odrobinie wysiłku można zmienić swoje życie na bardziej satysfakcjonujące, ale trzeba coś zmienić w sobie. Tyle tylko, że żeby to zrobić, trzeba wiedzieć jak. Do tego potrzebna jest pomoc drugiego - zdrowego - człowieka, bo samemu nie uda się przełamać swoich zachowań, nie uda się dostrzec, co nie jest naturalne, powszechne i zdrowe. Czasami ów użytkownik stosuje się do rad, a czasami wraca do własnego piekiełka usilnie starając się wmówić sobie samemu że jego problem nie dotyczy, że nie jest przecież jeszcze tak źle, że...

Myśl o sobie... jak ja tego nienawidziłam. Gdy trafiłam na terapię współuzależnienia ciągle powtarzano mi to samo zdanie. Miałam jego szczerze dość. Przecież ja myślałam o sobie cały czas! (Tak przynajmniej sobie roiłam.) O tym czego ja chciałam, co było dla mnie dobre. No... może nie wiedziałam, czego chciałam, ale z pewnością wiedziałam, czego nie! Nie chciałam, żeby on pił, bo wierzyłam, że wówczas jakoś się ułoży. I to był zasadniczy błąd. Koncentrowałam swoją energię i wysiłki, co by tu zrobić, żeby on..., zamiast myśleć, co by tu zrobić, żebym ja. Nie próbowałam nawet zadać sobie pytań: Czy ja mam jakikolwiek bezpośredni wpływ na drugiego, dorosłego człowieka? Czy mogę coś mu nakazać, albo zakazać, do czegoś zmusić, bądź przymusić? Czy mam Boską moc? Ależ skądże! A przecież żyjemy w wolnym kraju i jeśli on chce sobie zmarnować życie, to pomimo moich obiekcji z tym związanych, może to uczynić. Ja mogę samostanowić o sobie, wybierać konkretne rozwiązania, podejmować decyzje i... ponosić konsekwencje tychże. To przywilej dojrzałości. Bo w myśleniu o sobie bynajmniej nie chodzi o egoistyczne zachcianki, własne widzimisię i sobiepaństwo. Myśleć o sobie to brać pełną odpowiedzialność za swoje życie, za zmiany w sobie. 

poniedziałek, 18 maja 2015

Istota mojego lęku

 Jak daleko sięgam pamięcią moje życie było wypełnione lękiem. Głównie o to, że umrę, że nie zaznam całego dobrodziejstwa doczesnego życia, że nie przeżyję tego wszystkiego, o czym marzę, czego bym chciała, że rozpadnę się w proch i pył i nic po mnie nie zostanie. Wyobrażałam sobie, czego żałowałabym najbardziej, gdybym umarła właśnie dziś. To zresztą było istotą mojej nerwicy, a przynajmniej jej dwóch pierwszych epizodów - paniczny lęk przed śmiercią. Przyprawiała mnie o mdłości (dosłownie!) myśl, że jak umrę, nie będzie mnie tu - na ziemi - już nigdy. NIGDY. Wymazywałam ją więc z mojej głowy, jak tylko się pojawiała. Oczywiście, jako praktykująca katoliczka obawiałam się również, i to bardzo realnie, o to... ewentualne drugie życie. Czy jest? Jakie jest? Czy dostanę się do Domu Ojca? Czy jestem wystarczająco dobra, godna, posłuszna, cnotliwa? Nie przyszło mi nawet do głowy, że łaska Boska, wiara, zbawienie, nie należą mi się za coś, nie są elementami żadnej transakcji z Bogiem, która określałby, że za odpowiednią liczbę dobrych uczynków wiara i zbawienie mi się należą, a za odpowiednią ilość grzechów nie. Bóg jest przecież całkowicie suwerenny i żaden śmiertelnik nie może Go do niczego zmusić czy zobowiązać. I nie ma znaczenia, że czasami próbujemy to zrobić dobrymi uczynkami. 

Od zawsze też miałam w sobie ambicję, ogromną chęć zostawienia czegoś po sobie na tym świecie. Marzyłam, by  odejść bez żalu, spełniona, ze świadomością, że dałam z siebie wszystko, że żyłam każdym dniem, że zostanie po mnie coś wartego zapamiętania. Pragnęłam żeby ludzie pamiętali, że tu byłam, że żyłam, że kochałam, że potrafiłam kogoś uszczęśliwić, że... że moja obecność tu zrobiła różnicę w czyimś życiu.

Ostatnio odkryłam i trafiało mnie to, jak grom z jasnego nieba, że już nie ma we mnie tego lęku. Pierwszy raz w życiu pomyślałam, że kiedyś umrę i... nic. Zupełnie. Żadne obawy, czy lęki się w związku z tym nie pojawiły. Nie będzie mnie kiedyś, ale jestem dziś. Zatem już dziś staram się być po prostu porządnym człowiekiem. Bo "Niestety ciągle się nam wydaje, że królestwo Boże jest w niebie. Trochę winy za to ponosi św. Mateusz, bo to on zastąpił określenie "królestwo Boże" terminem "królestwo niebieskie" (...), ale to nie oznacza, że ono jest w niebie. Chodziło mu o to samo - o królowanie Boga, a Bóg ma być królem tu, na ziemi. (...) Bóg ustawia ludzkie życie".* "Tak naprawdę w życiu chrześcijanina są dwa pytania, które warto sobie zadawać. Pierwsze: czy kocham Boga i każdego z ludzi po kolei? Drugie: jak mam kochać? Wszystkie inne są pomocnicze."**  A więc kochać i służyć. Oczywiście nie mam tu na myśli nastolatkowych egzaltacji, czy zakochania, tylko... kochanie, bo "Miłość jest aktem woli, a dokładnie - zarówno zamiarem, jak i działaniem."***
Czyżbym zatem podążała w odpowiednim kierunku, realizowała Jego Plan i stąd brak lęku? 

"Dobre uczynki i cnoty wszelakie, wyrzeczenia przeróżne oraz akty poświęcenia latami całymi gromadziłem skrzętnie i zapobiegliwie ze strachu przed Boskim sądem, piekłem i potępieniem. Wierzyłem chyba, że za te ziemskie zasługi zapewnię sobie lepsze miejsce w niebie, być może tego miejsca trochę więcej, może bardziej moje, a może mieszkanie w domu Ojca wygodniejsze, bardziej komfortowe… 
Później odszedłem z mojego Kościoła (na wszelki wypadek niezbyt daleko), dobrowolnie zrezygnowałem z liturgii, obrzędów, sakramentów i ceremonii, zdając sobie sprawę, że w ten sposób tracę (być może) szansę na zbawienie.
Teraz już mogę Bogu i bliźnim służyć bezinteresownie, nie oglądając się na nagrody i nie sprawdzając, co jeszcze muszę zrobić, by zasłużyć na kolejny hektar nieba…"****

"Przebudzenie" Meszuge czytałam już dość dawno temu, jednak dziś, pisząc ten tekst przypomniał mi się powyższy fragment. Gdy przeczytałam go po raz pierwszy pomyślałam - też tak chcę! Dziś nieśmiało mogę przyznać, że chyba tak mam...



* Bp Grzegorz Ryś, "Wiara z lewej prawej i Bożej strony", Wyd. WAM, 2014, str. 160
** Tamże, str. 222
*** Morgan Scott Peck, "Droga rzadziej wędrowana", Wyd. Zysk i S-ka, 2013, str. 113
**** Meszuge, "Przebudzenie. Droga do świadomego życia", Wyd. IPS, 2014, str. 139

czwartek, 14 maja 2015

Terapeutyczne zagrożenie

Kilka razy w moim życiu zastanawiałam się nad rozpoczęciem studiów psychologicznych. Pewnie dlatego, że ten zawód przyciąga osoby niedojrzałe emocjonalnie, a nawet... zwykłych wariatów, a ja do jednej z tych grup należałam z całą pewnością. Zakładam optymistycznie, że nie do dwóch, a zastosowany czas przeszły jest tym właściwym. Napisałam to trochę z przymrużeniem oka, bo wówczas bardziej chodziło mi o zgłębienie funkcjonowania naszego umysłu, poznanie sposobów, metod i technik leczenia, a naprawdę samopomocy, niż zmianę profesji, choć kto wie, jak potoczyć by się mogły moje losy?

Podejrzewam, że większość ludzi z problemami natury psychologicznej zastanawiała się kiedyś nad tym. Prawdę mówiąc, który młody człowiek wybiera psychologię? Zaburzony, albo powołany. Innych opcji raczej nie ma i... żywię głęboką, acz w pełni świadomie naiwną nadzieję, iż tych drugich jest więcej, gdyż słyszałam opinię, że jeśli ktoś wybiera studia psychologiczne, żeby naprawić siebie albo jakiegoś członka rodziny, to nigdy nie będzie dobrym psychologiem i od takich trzymać się trzeba z daleka, bo po prostu mogą wyrządzić wielką krzywdę. I małą jest pociechą, że czasem nawet nieświadomie. Ktoś, kto ma problemy, jest bezradny, sponiewierany, szargany wielką wolą powrotu do zdrowia za wszelką cenę - jest bardzo podatny na sugestie, wszelkiego rodzaju sekty, znachorów i innych dziwnych ludzi, bo wierzy, że w końcu coś przyniesie mu ulgę. Traktuje psychologa, jak guru i oddaje w jego władanie swoje życie. Taka osoba jest tak podatną gliną, że niedojrzały emocjonalnie "profesjonalista" może zrobić z nim i jego życiem wszystko. A ten mu jeszcze zapłaci i podziękuje. Skrajnym przypadkiem takiego postępowania jest na przykład Książę Świętopełk, który metodą Chirurgii Głębinowej Psychologicznej leczy z masturbacji, homoseksualizmu i paraliżu, ale nawet - zdawałoby się - normalne praktyki mogą zmienić komuś system wartości.
Bardzo dużą rolę odgrywa zatem światopogląd terapeuty. Człowiek egocentrycznie postrzegający świat, definiuje ludzi poprzez pryzmat swoich doświadczeń, swoich opinii i swoich przekonań i w tenże sposób może nimi kierować. Od pewnej współuzależnionej osoby usłyszałam, że nie pójdzie na terapię, bo na niej się nie ratuje związku i alkoholika, tylko prowadzi do rozpadu małżeństwa. Oczywiście było to bzdurą i wynikało z mechanizmów koalkoholizmu, ale nie zmienia to faktu, iż na leczenie się nie wybrała.

Kolejnym niebezpieczeństwem jest uzależnienie od terapeuty, tunelowe myślenie i rozwiązywanie wszystkich życiowych problemów w jeden sposób. Człowiek z natury dąży do minimalizacji cierpienia, a mając tak szeroką ofertę terapeutyczną może nie wychodzić z gabinetu psychologa. A czasami potrzebuje po prostu, by ktoś go wysłuchał i poświęcił mu odrobinę uwagi i własnego czasu. 

Dlatego ważne jest, żeby zachować sporo zdrowego rozsądku, choć trochę dystansu i trzeźwego osądu, bo coraz częściej pojawia się  trudny problem wyboru oraz konieczność weryfikowania przyswajanych treści.  
Polecam tekst o dyktaturze szczęścia.

piątek, 8 maja 2015

Egzamin z człowieczeństwa dla społeczeństwa


Maj w pełnej krasie, kasztany kwitną, napięcie związane z maturami wisi w powietrzu, a mi na podstawie ostatnio przeczytanej książki ("Ikowie, ludzie gór" M.C. Turnbull'a*) przyszedł do głowy inny egzamin dojrzałości, wydaje mi się, że dużo ważniejszy niż rozprawka nad "Lalką" Prusa, czy określeniem dziedziny, wartości, czy argumentów funkcji kwadratowej - egzamin z człowieczeństwa dla społeczeństwa.

Słownik języka polskiego definiuje człowieczeństwo jako naturę ludzką, istotne, pozytywne cechy człowieka. W społeczeństwach cywilizowanych zdawałoby się, że to pielęgnowanie między innymi takich wartości jak miłość, współczucie, bezinteresowność, przyjaźń, rodzina, współpraca, nadzieja, dom, praca, uczciwość, Bóg, wiara, odwaga, religia, odpowiedzialność, wolność, prawda, pokój, harmonia, piękno, wsparcie, poczucie bezpieczeństwa, etc. Wartości, które odróżniają nas od zwierząt i są istotne dla społeczeństwa ludzkiego, jego więzi, relacji, struktur, nie zaś samej ludzkości.

Przed lekturą książki, na którą się powołałam we wstępie, sądziłam bardzo naiwnie, że człowiek z gruntu jest dobry (inną sprawą definicja, czym charakteryzuje się człowiek dobry, bo według Ików to po prostu człowiek najedzony). Że już rodząc się mamy jakieś predyspozycje i cechy, jakiś pakiet cnót będący niezmienną częścią składową natury ludzkiej, a ich pielęgnacja, bądź jej brak determinuje to, jacy jesteśmy w dorosłym życiu. Choć miałam też świadomość faktu, że to otoczenie, a głównie rodzina ma na nas i nasze kształtowanie się największy wpływ. Okazało się, że znowu wylazł ze mnie egocentryzm, bo obserwacje tej małej próby statystycznej postawionej w skrajnie trudnych warunkach wykazały, że człowiek rodząc się ma w sobie tylko instynkt samozachowawczy, wolę przetrwania. Zdemaskowały nieuchwytne na pierwszy rzut oka rzeczywiste motywy zachowań i postaw ludzi, które tkwią u podstaw pewnych zjawisk, a są celowo lub nieświadomie ukrywane, a etyka, czyli w wielkim uproszczeniu kwestia rozróżniania dobra i zła, nie jest nam wrodzona lecz wyrabia się, tworzy w społeczeństwie. Jeśli zaniknie moralność, człowiek zaczyna funkcjonować jednowymiarowo, jest skoncentrowany tylko i wyłącznie na przetrwaniu. Fakt, że to, co dzisiejsze społeczeństwo uznaje za etyczne, wcale nie musi takie być za dwa, czy cztery pokolenia. Tyle tylko, czy wówczas wciąż będziemy mogli szczycić się dostojeństwem Dzieci Bożych? Wystarczą odpowiednie, czyli krańcowo trudne warunki, by powszechny i wzajemny wyzysk, wynaturzone, prymitywne i nieludzkie zachowania stały się codziennością.

Pomimo, że to zapewne kwestia setek lat, bardzo realnie obawiam się, że my - społeczeństwa cywilizowane, nastawione coraz bardziej na indywidualizm jednostki, zmierzamy w tym samym kierunku, co plemię Ików. I choć może nie będziemy cierpieć głodu fizycznego, to taki duchowy już owszem. To jest przerażające. Ważne jest jednak co innego - to my, ludzie żyjący dziś mamy na przyszłość bezpośredni wpływ. Skoro wykazano, że ukierunkowanie na indywidualizm może doprowadzić za zaniku jakichkolwiek  - uważanych dziś za pozytywne - zasad moralnych , a więc w rezultacie zaniku człowieczeństwa, to już dziś możemy dokonywać świadomych przekształceń, by nie skończyć tak właśnie. Nic tak nie umacnia zła, jak bezczynność dobrych ludzi. Dziś jeszcze wybór mamy, jutro nie jest już takie pewne. Bo czy już dziś nie jest tak, że nie istnieje pojęcie prawdziwej bezinteresowności? Co stało się z instytucją rodziny? Jakie łączą nas więzi i relacje? Czy jesteśmy częścią jakiejś wspólnoty? Czym jest dla nas miłość, przyjaźń, rodzina, uczciwość, Bóg? Czy robiąc rzetelny obrachunek moralny zdałabym dziś egzamin z człowieczeństwa? Czy zdałbyś go... ty?


---
* "Ikowie, ludzie gór" to mrożąca krew w żyłach relacja znakomitego antropologa i etnografa angielskiego z jego dwuletniego pobytu wśród afrykańskiego plemienia. Rząd, tworząc w dolinie Kidepo rezerwat, pozbawił Ików - myśliwych i zbieraczy prowadzących dotychczas koczowniczy tryb życia - terenów łowieckich, a tym samym ich podstawowego źródła egzystencji, czyli w efekcie skazał na przymieranie głodem. Wystarczyło jedno tragiczne pokolenie, by móc zaobserwować, co dzieje się z człowiekiem, dla którego jedynym motorem wszelkich poczynań jest chęć przetrwania. Wszelkie wartości moralne stały się luksusem, na który nie można sobie pozwolić i bez którego można się obyć. Ików trzymał przy życiu jeden cel: napełnić brzuch zanim zrobi to ktoś inny, bez względu na okoliczności. Kradzież żywności była na porządku dziennym,  gdyż człowiek, który ukradł żywność i się najadł był z założenia dobry. Prostytuowanie się przez 8-12 latki celem zdobycia pożywienia też miało społeczne przyzwolenie. Ikowie wyrzekli się wszelkiego zbytku w imię indywidualnego przetrwania, a okrucieństwo, przemoc, złośliwość stały się ich ulubioną rozrywką. Więzy rodzinne przestały istnieć. Już trzylatki były wypędzane z domów, by radziły sobie same, a starcom (lat około 40) nie mającym siły się bronić ,odejmowano żywność od albo wręcz z ust. Wyśmiewano, szykanowano, znęcano się nad chorymi i umierającymi. Wielką uciechę stanowiło czekanie aż raczkujące niemowlę włoży rączkę w ognisko, żeby boki zrywać, gdy się poparzyło. Przeżywały jednostki silne i zdrowe. Dokładnie, jak wśród zwierząt.