piątek, 27 maja 2016

W wirze namiętności...

Wydawało mi się przez chwilę, że po wszystkich moich przejściach, terapiach, przemyśleniach, rozważaniach, doświadczeniach, po przeczytanych książkach, napisanych tekstach, przy całej mojej samoświadomości... umiem kontrolować własne uczucia, emocje, samopoczucie, potrafię odpowiednio na nie reagować. Okazało się jednak (znowu!), że wiem nie jest u mnie jednoznaczne z mam. Bo ja wiem co rodzą nierealistyczne oczekiwania. Wiem, że nie mogę... no, może nie tyle nie mogę, bo i niby kto mi zabroni?, co nie powinnam domagać się, rościć od drugiego człowieka zainteresowania, określonych uczuć, postaw i zachowań, bo te mogą rodzić rozczarowania, zawody, urazy i żal. Wiem, że to ja złoszczę się, że to ja smucę się, że to ja tęsknię, myślę, czuję. I owszem, nie jest ze mną tragicznie. Nauczyłam się przekierowywać myśli na inne tory, gdy zaczynam wkręcać się w spiralę czarnowidztwa. Wbiłam sobie skutecznie do głowy, że odpowiedzialność za moje samopoczucie ponoszę ja, że to nie okoliczności są złe, dobre, bolesne, przyjemne, tylko moja na nie reakcja. Wyrobiłam w sobie umiejętność ponoszenia konsekwencji własnych czynów i zaniechań.
 
Tylko... gdy przychodzi do interakcji z drugim człowiekiem, gdy buzuje chemia, gotuje się krew, gdy porywa wir namiętności, pojawiają się realne okoliczności, konkretne doznania, to moje teoretyczne rozważania i świadomość w kieszeń mogę sobie wsadzić. Bo wówczas racjonalizacja nie spełnia swojej funkcji, zdrowy rozsadek przestaje grać główne skrzypce, trzeźwy ogląd sytuacji jest poza moim zasięgiem, a zasady gry zaczyna dyktować serce...
 
Jak to się dzieje, że od osób bliskich oczekujemy więcej, niż od obcych? Co sprawia, że pomimo niezmienionych okoliczności, w miarę poznawania nowego człowieka, potrafimy wpędzać się w gorsze samopoczucie oczekując jakichś tam postaw i zachowań? Czy nie jest tak, że na początku relacji staramy się bardziej, a z czasem bierzemy za pewnik określone uczucia i domagamy się ich więcej i bardziej?
 
Chyba nie osiągnęłam jeszcze pożądanego poziomu rozwoju. A może jest on dostępny jedynie starszym? Dojrzałości człowieka z pewnością nie mierzy się metryką, ale może na wszystko w życiu jest odpowiedni czas i miejsce, a te są dla mnie jeszcze niedostępne? Może udało mi się wybudzić z głębokiego snu, ale oczy mam jeszcze zamknięte? Może...
 
 

piątek, 6 maja 2016

Słyszysz, ale czy również słuchasz?

Czasami, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie, czy też umieć to dostrzec, muszę usłyszeć coś kilkakrotnie. Jeśli do moich uszu dociera jakiś komunikat, zazwyczaj przepuszczam go przez filtry własnych przekonań, wierzeń, spostrzeżeń, refleksji, doświadczeń, wiedzy... i albo ta treść do mnie przemawia, to jest zgadzam się z nią, albo gotowa jestem zmienić na jej temat zdanie, albo nie. Zawsze powtarzam, że porozmawiać mogę z każdym i o wszystkim, przy założeniu, że mam o tym czymś choć trochę pojęcia, gdyż nie zwykłam paplać o rzeczach, na których się nie znam lub znać się nie chcę. Bez wielkiego żalu dopuszczam też możliwość, by mój interlokutor  przekonał mnie do własnych racji, o ile tylko przedstawi mi jakieś sensowne argumenty, i to takie, które do mnie przemówią. Kiedyś, nie podejmując nawet próby rozważania czyjegoś, odmiennego od mojego poglądu, byłam nieomylna i wiedziałam wszystko najlepiej. Teraz, gdy pozbyłam się już odrobiny egocentryzmu (idzie mi mozolnie, ale jednak progres widzę), pozwalam sobie na komfort niewiedzy, pozwalam sobie odrzucić na bok moje uprzedzenia i przede wszystkim staram się  mieć otwarty umysł. Takie rozwiązanie mi służy, o ile słyszę coś od jednej osoby. Bo z jednej strony rozważam jej zdanie, ale z drugiej nie przyjmuję ślepo i naiwnie wszystkiego, co do mnie mówi, bo mam świadomość iż sroce spod ogona nie wypadłam, IQ na jakimś poziomie mam, więc i  zaufanie do siebie również. Natomiast słysząc coś od kilku osób i to zupełnie niezależnie, pomimo niedowierzania lub sceptycyzmu wynikającego z pierwszej analizy, podejmuję głębsze rozważania. Przecież, jeśli jedna osoba mówi mi, że mam ogon, to nawet sensownym rozwiązaniem jest to zignorować, jeśli jednak jest to osób kilka... w mojej opinii warto choć zerknąć przez ramię.
 
Wstęp rozrósł mi się niekontrolowanie, lecz z racji tego, że ostatnimi czasy zagubiłam wenę, nawet się cieszę, bo docierały już do mnie pytania, czy zarzuciłam pisanie na zawsze. Ale nie o tym teraz chciałam, więc... do meritum.
 
 Od kilku osób usłyszałam ostatnio, że rozmawiając ze mną czują się, jak na kozetce u psychologa i że minęłam się chyba z powołaniem. Psychologiem, psychoanalitykiem, psychiatrą i inną psych-iczną  nie jestem (choć co do ostatniego... kto wie?) i zupełnie do tego nie aspiruję. Wręcz przeciwnie. Ja po prostu nie tylko słyszę co się do mnie mówi, ja również uważnie słucham. Tutaj skojarzyła mi się od razu scenka z serialu 'Allo, Allo!', który kiedyś oglądałam pasjami i tekst powtarzany zawsze przez Michele Dubois - przewodniczkę ruchu oporu z Nouvion - "Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzać". Więc... słucham,  a że bagaż doświadczeń jakiś mam, to i chętnie się spostrzeżeniami dzielę. Staram się wczuć w tę osobę i poświęcić jej pełną uwagę, bo tylko czując moją akceptację, możliwe jest, że będzie w stanie odkryć przede mną swoje prawdziwe przemyślenia, a tym samym nasza rozmowa stanie się pełniejsza, porozumienie lepsze, a relacja głębsza. Staram się dać jej siebie, mój czas, może kilka spostrzeżeń, informacji, zadać kilka "trudnych", mających w mojej opinii moc sprawczą, pytań i... tyle. Dlatego też między innymi, gdy rozmawiam z kimś, zamykam się na świat zewnętrzny. Nie dostrzegam innych ludzi, okoliczności, zgiełku dookoła, a moja uwaga jest w pełni skoncentrowana na drugim człowieku. Zresztą... w pełni zgadzam się z tym, iż nie ma czegoś takiego, jak podzielna uwaga. Jest tylko co najwyżej (a ja nie jestem nią obdarzona) umiejętność szybkiego przenoszenia jej z miejsca na miejsce. Tym bardziej ucieszyłam się czytając po raz drugi "Drogę rzadziej wędrowaną", gdy dostrzegłam w niej fragment, którego nie zapamiętałam przy pierwszej lekturze - "Podstawową formą, jaką przybiera trud miłości, jest troska. Miłując kogoś, poświęcamy mu swoją uwagę. (...) Poświęcając komuś uwagę, wykazujemy troskę o tę osobą. Akt troski wymaga wysiłku odłożenia na bok obecnego zajęcia (...) i aktywnego skierowania uwagi. (...) Najpowszechniejszą i najważniejszą formą troski jest słuchanie."* Okazało się, że moja postawa jest wyrazem miłowania drugiej osoby. A że miłość bliźniego jest dla mnie najważniejszą wartością w życiu, to satysfakcjonujące jest poczucie, że umiem (choć w pewnym zakresie) to robić.
 
Słuchanie jest wysiłkiem, a że ludzie z natury są leniwi, bywa, że nie umieją uważnie słuchać. W ogóle. Często w codziennych kontaktach - czy to zawodowych, czy towarzyskich - słuchają selektywnie, to jest słyszą jakiś tekst i od razu przepuszczają go przez własne filtry, dopasowując go do odpowiedzi, których z góry oczekują. Tak, by mogli sprowadzić rozmowę na tory, które ich interesują, przejąć inicjatywę i rozpocząć własny monolog, albo fałszywym potakiwaniem zakończyć nużącą lub irytującą ich konwersację. Pozorne słuchanie przejawia się również w udawaniu, że się słucha i jednoczesnym kontynuowaniu dotychczasowych zajęć w międzyczasie pomrukując, bądź dodając "tak!", "yhm", "dokładnie!" - w mniej bądź bardziej odpowiednim momencie. Wówczas, po pierwsze sprawiamy wrażenie, że poświęcamy uwagę, przez co czujemy się lepiej mając poczucie łączącej nas z kimś relacji, jednocześnie kończąc zadania, które zaplanowaliśmy. Tylko... jaka jest jakość takich relacji? I czy tak naprawdę znamy człowieka, którego mianujemy swoim bliskim?
 
A jak to jest ze słuchaniem  (nie mylić ze słyszeniem!) u Ciebie, drogi Czytelniku?
 
 
---
* Morgan Scott Peck, "Droga rzadziej wędrowana", Wyd. Zysk i S-ka, 2013, str. 137-138