niedziela, 29 grudnia 2019

Nowonarodzona

Zdjęcie: Izabelu PhotoPassion, www.izabelu.com
Dwa tygodnie temu wróciłam z zimowych wakacji, i po raz pierwszy w moim życiu nastąpiło zderzenie z rzeczywistością pourlopową. Z przedświątecznym zgiełkiem, reklamami pięknych par z telefonami w ręku, olśniewających modelek z perfumami największych domów mody, i wyścigiem Kowalskich i Nowaków - po nowy telewizor, pralkę, suszarkę i inne koniecznie nowe sprzęty domowe. Podczas międzylądowania w Londynie, na widok ubranego drzewka choinkowego aż mnie wzdrygnęło. A zaznaczam, iż uwielbiam Święta Bożego Narodzenia. Pewnym novum było dla mnie, że nie marzyłam o nocy we własnym łóżku, powrotem do pracy, a nawet przytulasami z moim domowym pupilem. Zwyczajnie czułam niedosyt i wielką niechęć przed skokiem w przedświąteczny zgiełk zakupów (prezenty nabyłam na szczęście przed urlopem), sprzątania, gotowania i urabiania się po pachy. Musiałam cały dzień słuchać świątecznych przebojów, by wprowadzić się w odpowiedni klimat i zacząć powolutku odczuwać magię świąt. Co sprawiło, że zaszły we mnie tak ogromne zmiany? Jak zwykle to bywa - splot okoliczności, osób, miejsc i (raczej) niepowtarzalnego klimatu. Ale od początku...

Zdjęcie: Izabelu PhotoPassion, www.izabelu.com
Lubię towarzystwo mężczyzn, mamy zazwyczaj dobre relacje. Lubię z nimi przebywać i pracować. Z różnych względów, ale też dlatego, że jako atrakcyjna kobieta potrafię ich ociupinkę owinąć wokół palca, a tym samym zmotywować do zrobienia tego, czego potrzebuję. Oczywiście nie chodzi o jakieś wielkie rzeczy, czy dopuszczanie się jakichś świństw. Chodzi o drobnostki, które umilają i ułatwiają życie. Kolega w biurze chętniej i szybciej rozwiąże jakiś problem, ktoś tam zaparzy kawę, jeszcze inny przeniesie ciężki karton, a kolejny pomoże w sytuacji kryzysowej z łańcuchem od roweru lub pękniętą dętką. Po prostu potrafię być czarująca i to wykorzystać. To jednak ma drugą stronę medalu - z kobietami nie idzie mi już tak łatwo. One zwyczajnie nie ulegają moim wdziękom i gorzej znoszą kokieterię, a czasami są po prostu zazdrosne. Pewnym wyzwaniem były więc zimowe marokańskie wakacje w towarzystwie dziewięciu kobiet, z których dobrze znałam jedną, drugą tylko z widzenia, a pozostałej siódemki wcale. Choć obaw było wiele, zdecydowałam się na tę wycieczkę i to z kilku powodów. Po pierwsze - Afryka jest dla mnie na tyle egzotyczna, że nie wybrałabym się tam sama, a w planie był nocleg pod gołym niebem na piaskach Sahary. Po drugie - uwielbiam poznawać i obserwować nowych ludzi i kultury. Po trzecie - nic nie ładuje akumulatorów tak dobrze, jak słońce i ciepło w listopadzie lub grudniu. Po czwarte - pociągała mnie różnorodność uczestniczek (dwie babeczki z Norwegii, jedna spod Paryża, pięć z Trójmiasta i jedna z Torunia oraz Warszawy). Po piąte - bo mogłam. Poza tym ostatnio zainteresowałam się kobietami, ich rolami w społeczeństwie, historii, relacjami damsko - damskimi. Temat ten przewijał się co jakiś czas - to u przyjaciół w AA, a to na kwakierskich spotkaniach. Niektóre koleżanki zachwalały udział w kobiecych kręgach wsparcia i innych przedsięwzięciach przedstawicielek Wenus na tym najpiękniejszym ze światów. Wpadłam też ostatnio na książki traktujące o kobietach ("A co wyście myślały? Spotkania z kobietami z mazowieckich wsi", "Z nienawiści do kobiet" i "Kobiety z bloku 10. Eksperymenty medyczne w Auschwitz") i temat mnie zaciekawił. A że wierzę, że nic nie dzieje się z przypadku, więc łapię każdą okazję, by się czegoś dowiedzieć, nauczyć, doświadczyć. Również o sobie.

Zdjęcie: Izabelu PhotoPassion, www.izabelu.com
Było rewelacyjnie! Nie mogę napisać, że wszystkie dziewczyny pokochałam, a nasze przyjaźnie będą trwać latami, bo byłoby to nieszczere, ale uczciwie muszę przyznać, że uczestniczkami wycieczki były kobiety szczególne i nieprzeciętne. Kto na dwa tygodnie przed Świętami Bożego Narodzenia wybiera się w babską podróż po całym Maroku? Przecież nie Matka Polka, kura domowa, czy kobieta, której życie opiera się na dzieciach i mężu oraz kłopotach szkolnych. Nie chciałabym nikogo obrazić, czy umniejszyć powyższymi słowami - każdy żyje, jak chce - ja zwyczajnie stwierdzam fakt. Moje refleksje dotyczą więc bardzo szczególnej próby kobiet: wyzwolonych, nowoczesnych, świadomych i inteligentnych, w większości spełnionych zawodowo, również w macierzyństwie i związku, ale nie tym zniewolonych. W każdym razie - tak rozemocjonowana nie byłam dawno. Rozmowy do późnych godzin nocnych, śmiech, trochę łez, kontakt z naturą, zatykające dech w piersi widoki. 

Zdjęcie: Izabelu PhotoPassion, www.izabelu.com
Maroko jest cudowne! To był najlepszy urlop w moim życiu. Ba! Najlepsze dni życia w ogóle! Nie wiedziałam, że można aż tak odpocząć. Czuję wielki niedosyt i na pewno tam wrócę. Na bezkresną Saharę z pyszną herbatą, harirą i taiżinem serwowanymi przez Nomadów przy blasku księżyca w akompaniamencie przepięknych dźwięków gitary Ibrahima (zaznaczam, iż jestem z tych niecierpiących szant i muzyki biesiadnej). Na cudowny zachód słońca z wierzchołka Erg Chigagi. Do gwarnego Marrakeszu i średniowiecznego Fez, które udało się tylko liznąć. Do relaksującego hammamu i masażu złotem Maroka. Do niebotycznie słodkiej herbaty, restauracji, w których można zjeść za grosze, a nawet do bułki z mięsem z ulicznego wózka, gdzie nikt nie słyszał o wkładaniu rękawiczek i myciu rąk. Podarować mogę jedynie Chefchaouen, które piękne, bo całe w błękicie i bardzo polecam, ale wystarczy zobaczyć jeden raz. Poza tym zostało jeszcze tyle nieodkrytego! Choćby ocean, Palmerie i... ja. Są miejsca, gdzie żyje się inaczej. Wolniej. I nie chodzi mi tylko o czas, również o wolność. Takie jest Maroko. Inshallah jeszcze je zobaczę. 

Zdjęcie: Izabelu PhotoPassion, www.izabelu.com
A jeśli chodzi o tematykę bloga, udało mi się zaobserwować, że demonstrowanie pewności siebie może być pokłosiem wielkich kompleksów, że blizny nabyte w dzieciństwie mają bezpośrednie przełożenie na dorosłe życie, że wbrew ogólnemu przekonaniu nie każdy powinien być rodzicem, że bywa, iż kobiety poświęcają się rodzinie później oczekując poklasku lub przynajmniej wdzięczności i rewanżu, że każdy człowiek ma jakąś ciemniejszą stronę i tajemnicę (czasami Poliszynela), jakieś swoje demony i lęki, nawet jeśli obrazek prezentowany na zewnątrz wygląda wzorowo, że posługiwanie się odmiennym językiem może alienować, a wręcz umniejszać inteligencji, że krytyka nie zawsze ma formę komunikatu 'ty', że niektórzy potrzebują permanentnych zagłuszaczy rzeczywistości (telefonu, telewizora), że kobiety nawet na pustyni potrzebują wyglądać pięknie, że życie to transakcja wymienna nawet jeśli chcielibyśmy udawać, że jest inaczej. Ale przede wszystkim, że grupa kobiet może stanowić wspaniałe lustro, w którego odbiciu zobaczę siebie. Niekoniecznie tak piękną, jak bym chciała, trochę popapraną, z pogmatwanym życiem i relacjami, ale prawdziwą. Nauczyłam się, że przekraczanie granicy komfortu i własnych możliwości buduje, że stać mnie na więcej niż może mi się wydawać, że rzeczywistość jest neutralna, a moje myśli i oczekiwania kreują samopoczucie, że z dystansu kilku tysięcy kilometrów można uważniej przyjrzeć się własnemu życiu, potrzebom, że mam mnóstwo szczęścia i powodów do wdzięczności.

Zdjęcie: Izabelu PhotoPassion, www.izabelu.com
Moja koleżanka mawia, że nie musi ze mną rozmawiać, by dostrzec, czy w moim życiu dzieje się dobrze, czy źle. To proste - chudnę w stresie, okrągleję w dobrobycie. Słyszałam też, że kobiety nie tyją, a zwiększają erotyczną powierzchnię ciała, więc śmiało mogę powiedzieć, że moja jest całkiem pokaźna. :-) O ducha zadbałam, teraz czas na ciało, więc prezentem na 2020 r. będzie roczny karnet na zajęcia sportowe. 







***

I tego tobie, Szanowny Czytelniku, życzę na nowy rok. Zdrowego ciała i ducha. Oraz pieniędzy. ;-)

Serdeczności
Pelagia M.




środa, 30 października 2019

Wybory

Jestem uzależniona od kupowania książek. Jak tylko przeczytam lub usłyszę o pozycji wartej uwagi, natychmiast wybieram się na zakupy. Dodatkowo książki dość często dostaję w prezencie. Na razie jeszcze wystarcza mi miejsca na papierową formę, więc preferuję tę właśnie. Pachnie, szeleści, leży na biurku, stoliku nocnym, czy regałach i przypomina o swojej obecności. Kiedyś przyjaciółka zapytała, czy je wszystkie przeczytałam. Odparłam, że nie do całka. (To był oczywiście mój autorski i niezamierzony neologizm wynikający z połączenia "nie w całości" i "nie do końca", który notabene na stałe zagościł w moim słowniku.) Takich nie do całka mam w swoich zbiorach na stałe kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt. Jedną przeczytam, dwie kupię, i tak to rotuje. Leżą, gdyż najczęściej brakuje mi na nie czasu; czasami publikacja nie jest tak interesująca, jak myślałam, ale zdarza się również, że przerywam, bo nie jestem już w stanie chłonąć tekstów, bo te są dla mnie za trudne, wprawiają w depresyjny nastrój, bądź zwyczajnie budzą odrazę. Tak było w przypadku "Z nienawiści do kobiet". To drugi (po "Polska odwraca oczy") zbiór reportaży Justyny Kopińskiej, na który składają się historie, które wstrząsnęły opinią publiczną naszego kraju, a mnie poruszyły do łez. Dziś ją przeczytałam do całka, i postanowiłam napisać, bo jedno zdanie przywołało wspomnienia. (Na marginesie dodam tylko, że nie ten reportaż wstrząsnął mną najmocniej.)

W reportażu pt."Gej Twoim bratem w Kościele" (o wierzących homoseksualistach i ich relacjach z Kościołem katolickim), jeden z bohaterów mówi: "Z Kościoła może mnie wykluczyć tylko sam Bóg. (...) To nie ja dokonałem wyboru. Nie miałem żadnego wpływu na to kim jestem".* Kilka lat temu czułam dokładnie to samo, choć z innego powodu. Po rozwodzie z alkoholikiem i ja miałam poczucie wykluczenia ze wspólnoty katolickiej. Nie zrobiłam nic złego, latami starałam się wszystko łatać i naprawiać, sama decyzja o rozwodzie była jedną z najboleśniejszych w moim życiu, a za to wszystko nie mogłam być pełnoprawną katoliczką. Powstał wielki dysonans między tym, do czego całe życie się stosowałam, a potrzebą odizolowania od toksycznego człowieka. I chyba miałam ciut więcej szczęścia niż wspomniany wyżej homoseksualista - który w dalszym ciągu toczy walkę z wiatrakami (oby nie z samym sobą) - bo w moim otoczeniu pojawił się Przyjaciel (popularnie zwany kwakrem) i nagle wszystkie rozsypane klocki zaczęły do siebie pasować. Zniknęły niepewność o życie wieczne, strach przed Bogiem, wyrzuty sumienia i poczucie winy. Ale o tym już pisałam (o tutaj: klik), więc nie będę się powtarzać.

Na coś innego chciałam zwrócić uwagę. Są kwestie w życiu każdego człowieka, co do których dokonuje wyboru (mniej bądź bardziej świadomego), są też takie, na które wpływu nie ma.

Orientacja seksualna nie jest wyborem.
Kolor skóry nie jest wyborem.
Pochodzenie społeczne nie jest wyborem.
Narodowość nie jest wyborem.
Religia macierzysta nie jest wyborem.

Nienawiść jest wyborem.
Miłość jest wyborem.








---
* Justyna Kopińska, Z nienawiści do kobiet, Świat Książki, 2018, s. 97-99

środa, 11 września 2019

(Nie)wola

Chyba nie będzie lokowaniem produktu, gdy napiszę, że od kilku lat czytam Rzeczpospolitą. Czasami z przyjemnością, ale najczęściej z obowiązku. (Ze względu na profesję, muszę wiedzieć, co w trawie i prawie piszczy.) Najbardziej lubię piątkowy dodatek: Plus Minus. Kilka artykułów wyryło mi się w pamięci, kilka stało się inspiracją do tekstów, przemyśleń, a nawet zakupów. I o tym ( i jeszcze jednym) dziś będzie słów kilka.

Dwa - trzy tygodnie temu, czytałam historię o brutalnej zbrodni z 1978 roku, zwanej "Sprawą połaniecką". Nie wdając się w szczegóły - bo nie o epatowanie okrucieństwem i przemocą mi chodzi - w wigilijną noc, na oczach 30 świadków, sąsiadów,  z zimną krwią zamordowane zostały trzy niewinne osoby, w tym dziecko, a całość okryta zmową milczenia, przypieczętowana krwią obecnych i przysięgą na krzyż różańca. Tylko dwie osoby z całej wioski  (w tym dziecko), zdecydowały się zeznawać prawdę. Pierwszy, mężczyzna, krótko po tym został znaleziony martwy w przepływającej obok rzece. Drugim był chłopiec, którego ojciec powiesił się w dziwnych okolicznościach. 

Wynaturzona moralność i mentalność mieszkańców tej wsi przechodzi ludzkie pojęcie, jednak nie sama historia przykuła moją uwagę, a wnioski autora, który pod rozważania wziął podłoże, źródło takiego stanu rzeczy. "Przyczyny były oczywiście złożone. Zacofanie polskiej wsi wynikające z uwarunkowań historycznych, demoralizacja sięgająca czasów ostatniej wojny światowej, niewiele warte wzorce zachowań wpajane ludziom przez komunistów, którzy co prawda nauczyli polską wieś czytać, ale podsuwali jej bardzo złe lektury. Nie pomogła także płytka i bezrefleksyjna wiara w Boga, opierająca się w dużej mierze na ludowych zabobonach i z łatwością przekształcająca się w magiczny rytuał. Brak prawdziwych autorytetów i spójnego systemu wartości sprawił, że świadkowie zbrodni i ich bliscy nie tylko gorliwie pomagali w jej tuszowaniu, ale też wykazali się wobec niej przerażającą obojętnością."*

W którymś z numerów Rzepy przeczytałam również artykuł o eksperymentach na ludziach w Auschwitz, i książce która zbiera wszystkie fakty w całość. Takim sposobem nabyłam w drodze kupna "Kobiety z bloku 10. Eksperymenty medyczne w Auschwitz" Hansa Joachima Langa. Trudna to pozycja. Pewnie dlatego, że prawdziwa, dokumentalna i poparta opisem autentycznych przeżyć ofiar, które przeszły piekło nie tylko obozu koncentracyjnego, ale również (między innymi) ginekologicznych eksperymentów medycznych, na czele których stał prof. Carl Clauberg. Jak czytałam o młodych kobietach, dziewczynach, jeszcze dziewicach, które były poddawane iniekcji jakichś środków chemicznych, zabiegom naświetlania dróg rodnych i operacjom usuwania jajników, to mnie wszystko bolało. Sam pomysł przymusowej sterylizacji** jako części eugeniki negatywnej dla dzisiejszego człowieka jest trudny do wyobrażenia, a co dopiero wdrażanie sadystycznych technik, w wyniku których wiele kobiet umierało w męczarniach, a pozostała część dźwigała brzemię do dnia śmierci. 

Książkę polecam przede wszystkim dlatego, żeby pamiętać o tym, co już nigdy nie powinno się wydarzyć, bo wbrew temu, co się ostatnio w Polsce słyszy, każda istota ludzka jest równa. Po lekturze długo nie mogłam dojść do siebie. Zastanawiałam się, jakim sposobem jeden człowiek może drugiemu wyrządzić tak wielką krzywdę? Jakiemu praniu mózgu musi się poddać? Czy naprawdę na początek wystarczy tylko poparcie dla sączącej jad nienawiści partii politycznej (Carl Clauberg był członkiem NSDAP - partii sprawującej totalitarną władzę w Niemczech w latach 1933 - 1945)?

Powyższe historie mrożą moją krew w żyłach. Podobnych jest zresztą mnóstwo. Nie dalej jak kilka dni temu oglądałam po raz wtóry "Wołyń" Smarzowskiego. Nie bardzo lubię jego filmy, gdyż w mojej opinii zbyt mocno epatuje widza drastycznymi scenami, ale porusza tematy ważne, więc oglądam. Tak było w "Pod Mocnym Aniołem", tak było również w "Wołyniu". Nie o Smarzowskiego jednak chodzi, a o rzeź wołyńską (ludobójstwo dokonane na mniejszości polskiej w latach 1943 - 1945) i jej podłoże, fundament nie tyle polityczny i historyczny, co wykonawczy. Co, w jakim czasie i okolicznościach musi się stać z człowiekiem, by ten był w stanie z zimną krwią bestialsko zamordować sąsiada? Dawno temu pisałam o Ikach (klik), ale w tamtym przypadku zmiana dokonywała się z pokolenia na pokolenie, a nie z roku na rok. Timothy Snyder twierdzi, że "Tej taktyki masowych mordów Ukraińcy nauczyli się od Niemców. To dlatego czystki etniczne UPA zaskakiwały swą skutecznością i dlatego wołyńscy Polacy w 1943 r. byli niemal tak samo bezradni jak Żydzi na Wołyniu w 1942 r. Kampania przeciwko Polakom zaczęła się na Wołyniu, a nie w Galicji, prawdopodobnie właśnie dlatego, że tutaj policja ukraińska odegrała większą rolę w wydarzeniach Holokaustu. Łączy to zagładę Żydów z rzezią Polaków i wyjaśnia obecność na Wołyniu tysięcy doświadczonych w ludobójstwie Ukraińców."***

Niezwykle łatwo jest potępiać historię i ludzi z perspektywy kilkudziesięciu lat, z dzisiejszą wiedzą, świadomością i w poczuciu bezpieczeństwa domowych pieleszy. Wydaje się, że tamten czas i tamta rzeczywistość, a w zasadzie ich odbiór jest zupełnie inny od dzisiejszego, ale... czy na pewno? Przyjaciółka podrzuciła mi wiersz Kornela Filipowicza, "Niewola". Niestety, nie znam się na poezji, często jej nie rozumiem, ale ten utwór wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Dlaczego? Bo mam wrażenie, że dzisiejsza Polska powolutku staje się państwem totalitarnym z podziałem na ludzi lepszego i gorszego sortu, a stąd już tylko malutki krok do tego, by historia zatoczyła koło zniszczenia i wyzucia ze wszelkich wartości i człowieczeństwa.

Między wolnością a niewolą...

leży bardzo cienka linia.
 Niewola
W państwie totalitarnym Wolność
Nie będzie nam odebrana
Nagle
Z dnia na dzień
Z wtorku na środę
Będą nam jej skąpić powoli
Zabierać po kawałku
(Czasem nawet oddawać
Ale zawsze mniej, niż zabrano)
Codziennie po trochę

W ilościach niezauważalnych
Aż pewnego dnia
Po kilku lub kilkunastu latach
Zbudzimy się w niewoli
 
Ale nie będziemy o tym wiedzieli
Będziemy przekonani
Że tak być powinno
Bo tak było zawsze.









---
https://www.rp.pl/Rzecz-o-historii/307049996-Sprawa-polaniecka-Jedna-z-najglosniejszych-zbrodni-w-PRL.html

** Już w 1933 r. Niemcy wprowadziły ustawę o ochronie przed dziedzicznie obciążonym potomstwem, która zakładała przymusową sterylizację osób opóźnionych w rozwoju i chorych psychicznie. Następnie, w latach 1942 - 1944, na polecenie Himmlera Carl Clauberg przeprowadzał eksperymenty i sterylizacje kobietom uznanym za "rasowo mało wartościowe".

*** Timothy Snyder, Rekonstrukcja narodów. Polska, Ukraina, Litwa i Białoruś 1569-1999, Sejny 2009,  s. 183.

piątek, 16 sierpnia 2019

Anonimowość się przydaje

Rozpoczynając przygodę z pisaniem, postanowiłam ukryć się pod pseudonimem. Z różnych względów, ale też dlatego, że moje teksty dotyczą życia innych osób (mojej rodziny, partnerów, przyjaciół, znajomych). Nie chciałam, by można ich było łatwo zidentyfikować. Oczywiście, jeśli ktoś mnie zna osobiście, to z łatwością doszuka się w opisywanych zdarzeniach i historiach konkretnych imion, nazwisk i życiorysów. Jest kilkanaście, może trochę ponad dwadzieścia osób, którym udostępniłam adres tego bloga mówiąc, że to ja i o mnie. Część z nich to moja rodzina i przyjaciele, którym chciałam się pochwalić, i przed którymi nie chciałam ukrywać tak ważnej sfery mojego życia. (Moje sumienie zatajenie utożsamia z kłamstwem, a na to w moim życiu nie ma miejsca.) Pozostali to znajomi (bliżsi lub dalsi), którym uznałam, iż pewne treści mogą się przydać, wesprzeć, zmotywować, pomóc. I czasami niektórych decyzji żałuję. A to dlatego, że nie o wszystkim mogę tu pisać, nie wszystkie teksty zamieszczać, choć uważam, że byłyby wartościowe i pomocne. Po prostu zbyt bardzo obnażałyby prywatność innych ludzi. A szkoda. Anonimowość jednak czasem się przydaje.


czwartek, 13 czerwca 2019

Możliwość wyboru szansą na lepsze

Jak miałam dziesięć lat, przeprowadziliśmy się z rodzicami ze wsi do miasta. Co prawda były to obrzeża administracyjne Gdańska, ale jednak miasto przez duże "M". To sprawiło, że wszędzie miałam... daleko. Do szkoły podstawowej 10 km - 30 minut autobusem, do szkoły średniej 25 km - 30 minut autobusem i 25 tramwajem, na uczelnię 30 km - 30 minut autobusem i 20 kolejką podmiejską, do pierwszej pracy 35 km - 30 minut autobusem, kolejne 30 tramwajem i 20 autobusem. Pamiętam, jak stojąc na przystanku w deszczowe dni, z zazdrością patrzyłam na przejeżdżających swoimi autami kierowców. Nie dość, że było im ciepło, to jeszcze docierali na miejsce znacznie szybciej niż ja. Minęło kilka lat, zdałam egzamin na prawo jazdy, kupiłam samochód, prawie nigdzie nie ruszałam się bez niego. Mało obchodziła mnie ekologia i zanieczyszczenie środowiska. Liczyła się wygoda i poczucie bezpieczeństwa; oraz prestiż posiadania auta. Czułam się lepsza od tych kotłujących się w tłumie spoconych pasażerów. Wszystko zmieniło się jakiś rok temu, gdy od przyjaciela dostałam w prezencie urodzinowym piękny, biały, elektryczny rower z koszyczkiem z kokardami. Przesiadłam się z auta na rower i tak już zostało. Na początku roku przeprowadziłam się do nowego mieszkania, blisko centrum. Od tego czasu jeśli nie rower, dużo częściej wybieram komunikację miejską. Dużą frajdę sprawia mi podróż tramwajem, podczas gdy wcześniej decydowałam się na taksówkę. I to wszystko pomimo faktu, że w garażu stoi wymarzone auto. Czerwone i śliczniutkie! Dlaczego? Bo tak wybieram. Nie cierpię musieć. Kiedy nie muszę, okazuje się, że mogę bardzo dużo. Z przyjemnością i niekrytą satysfakcją. 

Możliwość wyboru daje mi szansę na bycie lepszą. Tak jest w przypadku roweru i komunikacji miejskiej, ale również w przypadku plastikowych toreb. Odkąd mieszkam sama i segreguję śmieci, widzę jak ogromne ilości odpadów produkuję, jak wiele rzeczy zapakowanych jest w plastik. Postanowiłam więc robić zakupy z torbą wielokokrotnego użytku, a warzywa i owoce pakować bezpośrednio do koszyka (z pominięciem woreczków). Może to jeszcze niewiele, ale zawsze jakiś start. Jajka kupuję od szczęśliwej kurki, najchętniej na wsi, a mięsa prawie wcale. (To ostatnie akurat w związku z tym, że rzadko gotuję, a jeśli już to raczej z dodatkiem mięsa niż nim w roli głównej. Wyjątek stanowią razy, gdy zapraszam gości.) Nie pamiętam już nawet, kiedy kupiłam wodę w plastikowej butelce. Po prostu zainwestowałam w dzbanek filtrujący i korzystam z kranówki. Ostatnio rozmawiałam z babcią i powiedziałam, że piekę własnych chlebek (teraz zamiast pisać, powinnam to zrobić, bo zakwas już gotów!). Zdziwiona spytała, dlaczego, skoro teraz można wszystko kupić w sklepie? Ano dlatego, że chcę! W końcu pretenduję do bycia kwakierką, a to zobowiązuje.

Okazuje się, że możliwość wyboru sprawia, że zaczynam myśleć dalej niż czubek własnego nosa. I takich sposobności Wam, Szanowni Czytelnicy, życzę. Czasami malutka zmiana może stać się lawiną nowości  i satysfakcji w życiu. Polecam. :-)

sobota, 4 maja 2019

Uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić

W dniu ślubu koleżanka życzyła mi (nam) mnogości radości i poczucia pełni szczęścia przez całe życie. Mnożyć umiem, czym jest radość również wiem i doświadczyłam, jednak drugi człon życzeń, choć wówczas oczywisty, teraz już taki nie jest. Bo czym ta pełnia jest? I czy oby na pewno na każdym etapie życia znaczy to samo? A może wcale nie zależy od okoliczności, a mojej na nie reakcji?

W tamtym czasie jawiła mi się w szczęśliwym i sielankowym życiu wespół z małżonkiem i dwuosobową gromadką dzieci.* Dzisiaj... że tak się wyrażę... wręcz przeciwnie. :-) A wyraźnie widać, że rzeczony stan miał trwać przez całą egzystencję. Więc co z tą pełnią i pobożnymi pragnieniami? Mój przyjaciel zwykł mawiać - uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić. I ma rację! Jak zawsze zresztą. (Pisząc "zawsze" zawahałam się przez chwilę; rozważałam "często", "zazwyczaj", "przeważnie" - żeby nie było, że ja to nigdy - ale prawda jest taka, że jak sięgam pamięcią, nie pomylił się jeszcze nigdy, skubany!)

Posiadam dużo. W wielu aspektach mojego życia. Materialnie i niematerialnie. Mam prawie wszystko, o czym marzyłam. Ten rok, choć nie przekroczył połowy, dał mi ogrom. A jednak gdzieś z tyłu głowy tli się - gdyby tylko jeszcze... Jeszcze. Dlaczego nie może być po prostu już? Dlaczego tak trudno zaakceptować, że może to jest maksimum tego, co mogę mieć, i zamiast oczekiwać na jakieś jeszcze, cieszyć się tym, co jest?

Mam jakieś wyobrażenia o tym, jak chciałabym, by wyglądało moje życie. A żeby było trudniej, na przestrzeni miesięcy i lat to się zmienia. Planuję więc, realizuję, czasami cierpliwie (albo mniej) czekam. Zdarza się, że całość nie toczy się zgodnie z wizją i zamysłami, a moje oczekiwania rozbijają się o rzeczywistość niczym jajko o podłogę, gdy wypada z lodówki (to tak a'propos ostatniego czasu). I kto wówczas wkracza na arenę? To oczywiste - poczciwy, stary, nieodłączny towarzysz pelagiowych perypetii - cierpienie.

Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że znam przynajmniej trzy przypadki, w których spełnione życzenie dało skutek odwrotny od zamierzonego. Oto one:

  1. Moja koleżanka będąc dzieckiem, marzyła o posiadaniu Skody Favorit. Marzyła, więc kupiła - używaną, trzydzieści lat później. Ciekawe tylko, dlaczego ów euforyczny stan nie nastąpił?
  2. Gdy mojego przyjaciela opuściła kobieta, którą bardzo kochał, próbował wielu rzeczy, by ją odzyskać; nawet modlił się słowami: "Matko Boska spraw by Anna znowu była z Adamem". Ktoś chyba wysłuchał prośby, bo Anna wróciła, ale do swojego poprzedniego Adama.
  3. Ze trzy lata temu, zakochana po uszy oddałabym duszę, by po rozstaniu z pewnym facetem usłyszeć od niego: "bardzo ciebie kocham i już nie chcę walczyć z tym uczuciem". Kilka dni temu, gdy te słowa niespodziewanie padły, znaczyły niewiele, bo z perspektywy czasu widzę bardzo wyraźnie, że życie potoczyło się z korzyścią dla mnie. Bez niego.
Podobno, kiedy Bóg chce nas ukarać, spełnia nasze prośby. Warto o tym pamiętać, gdy znowu coś pójdzie nie tak, bo może za kilka tygodni, miesięcy, czy lat, rezultat ów okaże się prawdziwym wybawieniem?


***


--
* Mała dygresja związana z dniem mojego ślubu, a właściwie miejscem, w którym organizowaliśmy wesele. Odbyło się ono w bardzo eleganckim hotelu, do którego ostatnio postanowiliśmy z siostrą  i szwagrem zaprosić rodziców na wspólny obiad z okazji ich urodzin. Gdy siostrzeńcy to usłyszeli, starszy (14 lat) wyraził obawę o dobór miejsca, bo co będzie, jak cioci (mnie) wrócą wspomnienia i będzie przykro? Młodszy zaś (10 lat) dopytał, czy już tam był. Siostra odpowiedziała, że owszem, był na weselu, tylko jako pięciomiesięczny niemowlak prawie cały czas spędził zanosząc się od płaczu w pokoju. Skwitował to słowami, że jak niby miał nie ryczeć, skoro już wówczas wiedział, jak całość się skończy? :-)
Fajowi są, co?  Ja to mam szczęście...

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

czwartek, 21 marca 2019

Babska przypadłość

Przyjaciel podesłał mi recenzję książki "Swatanie dla początkujących" Maddie Dawson, a w niej taki oto kawałek:

"Pobrali się. Choć Noah Spinnaker przed samym ślubem mocno starał się przekonać Marnie, że to nie ma sensu, że im się nie uda, dziewczyna sterroryzowała go, zalała potokiem argumentów i przekonała. Małżeństwo rozleciało się po dwóch tygodniach.

Tu pozwolę sobie na pewien wtręt. Miałem pewne podejrzenia, więc popytałem znajome czytelniczki i okazało się, że kobiety tego fragmentu zupełnie nie widzą albo bagatelizują tak bardzo, że prawie jakby nie widziały. Którego? Ano, tego wyżej. Noah nie chciał się żenić, rozmyślił się, zorientował, że się do tego nie nadaje, że sobie nie poradzi, że to się nie uda. Miał zupełną rację! Małżeństwo się rozpadło. Dlaczego? Bo Noah nie dorósł do poważnego związku, nie nadawał się do niego, nie poradził sobie."*

Niewielkie mam doświadczenie w związkach damsko - męskich z różnymi mężczyznami, gdyż jestem z tych wiecznie naprawiających, cierpliwie czekających oraz kochających monogamicznie i "do końca życia", a to z kolei powoduje, że rzadko zmieniam partnerów. Za to zawsze mam przeświadczenie, że nasz związek jest inny niż wszystkie, absolutnie wyjątkowy i nawet jeśli w 90% procentach podobnych przypadków zakończenie jest złe (dla związku, bo niekoniecznie dla poszczególnych w nim osób), ja wierzę, że będzie inaczej. Racjonalizuję, argumentuję, przekonuję, manipuluję (czasami, coraz rzadziej, również nieświadomie) i godzę się na więcej, niż początkowo planowałam. (Akurat z tym ostatnim nie mam do siebie dużych pretensji, bo często już tak było, że coś sobie wyobrażałam, a rzeczywistość weryfikowała te moje rojenia.) Przecież od zawsze powtarzano mi, że głową związku jest mężczyzna, ale szyją, która nią kręci - kobieta. Przecież naturalne jest, że mężczyzn trzeba czasami do czegoś zmotywować i leciutko przymusić, bo kto, jak kto, ale ja wiem lepiej, co będzie dla nas dobre - ty zrób, a potem się będziemy martwić (jak w ogóle będzie o co). Przecież czytałam kiedyś anegdotę o starszym panu, który spytany o przepis na dobre małżeństwo powiedział, że już na początku umówili się z małżonką, że ona decyduje o wszystkim poza rzeczami naprawdę ważnymi, i tak zrobili, tyle tylko, że na końcu okazało się, że przez całe życie nie było żadnej istotnej.

Jaki z tego wniosek? Pomimo, że często zdarza mi się mawiać, że mam raczej męski mózg, że nie lubię kobiecych rozrywek i zagrywek, że wolę proste komunikaty, bo nie potrafię (i nie chcę) się domyślać, że mama mówiąc, iż wczoraj były urodziny ś.p. Ciotki, tak naprawdę miała mi za złe, że się nie zorientowałam, by zawieźć ją na cmentarz - jestem - przynajmniej w jakiejś części - babą z krwi i kości. Labilną, empatyczną do szpiku kości, naiwną i przeświadczoną o własnej nieomylności  (kto niby ma wiedzieć lepiej niż ja?!) idiotką. I nie piszę tego dlatego, że w moim życiu wydarzyło się właśnie jakieś nieszczęście. (Jeszcze.) Po prostu zauważyłam, jakie mam tendencje, a to nie wróży dobrze. Wpierw upieram się przy swoim, a później...



--
Żródło: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4875446/swatanie-dla-poczatkujacych/opinia/51076811#opinia51076811

piątek, 15 marca 2019

Póki życia, póty nadziei

Stało się. Przeprowadziłam się. Do własnego, przepięknego mieszkania. Wymarzonego. Wyczekanego. Wychodzonego. Wyremontowanego zgodnie z upodobaniami i poczuciem estetyki. Jeszcze kilku rzeczy brakuje, ale to już samiutka końcówka. Wcześniej rozmyślałam, co napiszę w pierwszym poście zza nowego biurka w gabinecie. Że na pewno coś wzniosłego, przemyślanego, natchnionego. Takiego, że hej! Że powstanie literackie cacuszko na miarę, no przynajmniej Pulitzera jakiegoś. W końcu w takim entourage nie mogło być inaczej. 

Kolejny raz okazało się, że wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością, niczym mucha z samochodem na autostradzie. Bo nic innego nie ciśnie mi się na usta (w zasadzie palce), niż krótka anegdota o nowej sąsiadce z piętra niżej, która w tydzień zdążyła mi złożyć dwie wizyty osobiste i zadała sporo trudu, by odnaleźć mój profil na fejsbuku i napisać wiadomość. Okazuje się, Szanowni Czytelnicy, że pomimo wzmocnionej posadzki, specjalnego kleju, który musiałam zakupić i grubej, drewnianej podłogi oraz mięciutkich kapci* na stopach, robię taki hałas chodząc "z pięty" - zarówno w dzień, w nocy, jak i w weekend, kiedy byłam w innym mieście - że ona nie może funkcjonować, że dudni jej sufit i wszystko drży, a słyszy nawet przez zatyczki do uszu i przy włączonej głośno muzyce. Że wiertarki udarowe przy moim użytkowaniu mieszkania to nic. I że powinnam rozważyć wyprowadzkę na wieś, skoro nie potrafię się dostosować do sąsiadów. I tu przypomniała mi się anegdota, którą usłyszałam podczas tego weekendu poza domem, kiedy mój chód było słychać z ponad pięciuset kilometrów. Była sobie grupa chorych osób. Wszystkim podano na tacy lekarstwo, które mogło ich uchronić przez śmiercią. Jedna nie wzięła i miała pretensje do reszty, że zażyli.

Podejrzewam, że historia z sąsiadką będzie miała dalszy ciąg. Nie napawa mnie to specjalnie optymizmem, ale może się czegoś o sobie lub innych dowiem? Poza tym nic nie jest w stanie zaburzyć wszechogarniającego poczucia szczęścia i wdzięczności, które mnie wypełniają dzięki spełnionemu marzeniu. Było 7 lat chudych w moim życiu, przyszedł czas na 7 tłustych. Gdy 4 lata temu mój mąż się wyprowadzał, przez myśl mi nie przeszło, że za niedługo będę w takim punkcie życia, jak obecnie. Póki życia, póty nadziei. 




---
* Żeby było jasne. Nie wyglądają tak:

poniedziałek, 14 stycznia 2019

Rzeczy ważne i ważniejsze

Rzadko moim pisaniem odnoszę się do spraw bieżących, politycznych, gospodarczych, ekonomicznych. To zwyczajnie nie taki blog, też nie zawsze obszar moich zainteresowań. Ale dziś nie mogę przejść obojętnie obok tego, co się stało, bo dotyczy mnie jakby bardziej. Jestem rodowitą Gdańszczanką, a dziś umarł Prezydent Gdańska, Paweł Adamowicz. Podczas wczorajszego finału WOŚP został zaatakowany nożem tuż przed „Światełkiem do Nieba”, gdy oczy tłumu skierowane były w górę, gdy nikt się tego nie spodziewał.

O zamachu dowiedziałam się od mojej przyjaciółki, gdy brałam kąpiel. Była godzina 20:13. Od razu włączyłam telewizor, ale żaden z kanałów telewizji naziemnej nie nadawał tych informacji. Włączyłam więc TVN24 w internecie; nie było wizji, ale mogłam przynajmniej posłuchać. Dostałam kilka wiadomości, i po trzech godzinach kładłam się spać z informacją o tym, iż musi stać się cud, by przeżył. Ten cud się nie stał. Człowiek zmarł. I już nie ma znaczenia, ilu ludzi się Nim po zamachu zajęło, kto z oficjeli do szpitala przyjechał, kto złożył kondolencje, a kto wylał wiadro pomyj w internetowych komentarzach i oświadczeniach. Bo fakt jest faktem, a życie ludzkie tak kruche i delikatne, że nie zdajemy sobie z tego sprawy. Pewnie w piątek wychodząc z pracy mówił „do zobaczenia w poniedziałek”, albo zwyczajnie „do widzenia”, pewnie miał jakieś plany, marzenia, postanowienia. Żadne z powyższych się nie spełniło i już nie spełni. Wczoraj był, dziś już nie ma. I tylko najbliżsi zostają. Ze smutkiem, żalem, złością i lękiem. Miał 53 lata. Pewnie koło 30 zostało mu bestialsko zabranych.


Jak ktoś umiera nagle, wskutek nieszczęśliwego wypadku, czy jak w tym przypadku - umyślnego czynu osób trzecich, zawsze przychodzi mi na myśl, co by było gdybym to ja, albo ktoś mi bardzo bliski? Czy nie żałowałabym swojego ostatniego zachowania? Czy nie zostawiła po sobie jakichś niezamkniętych spraw, niewypowiedzianych słów? Takie momenty, choć bardzo trudne, przypominają mi, że są rzeczy ważne i ważniejsze. I chyba tylko to może być pocieszeniem w taki dzień jak dziś.

czwartek, 3 stycznia 2019

Nowe

Źródło: https://www.paperblanks.com/en/product/
12-month/2019-metauro/de4919-7
I zawitał przygnany przez dziki wiatr. Całkiem nowiutki. Do starannego zapisania niczym dziewiczy notes Paperblanks. Kartka po kartce. 365 dni. 365 szans. Rok 2019. Podobno, gdy kobieta zmienia fryzurę, idzie nowe, a ja bardzo zapragnęłam ją zmienić. Teraz pełna nadziei i radości w sercu zerkam w przyszłość. A ta maluje się w jasnych kolorach. A konkretnie białej, ciepłoszarej NCS S 1502-R50B i dębowej, przełamanymi tęczą barw na obrazach Leonida Afremova. Przyszłość w postaci mojej własnej, wymarzonej oazy spokoju, swobody i wolności. I może jeszcze... Nie, nie będę zapeszać. Wszystko w swoim czasie...


Szanowny Czytelniku,

jeśli czytasz mojego bloga, znaczy że odnalazłeś w sobie potrzebę bardziej świadomego życia. Życzę Ci więc, by bieżący rok przybliżył Cię do poznania Rzeczywistości, a jednocześnie nie stanowił wyzwania sam w sobie. 

Serdeczności,
Pelagia M.