Stało się. Przeprowadziłam się. Do własnego, przepięknego mieszkania. Wymarzonego. Wyczekanego. Wychodzonego. Wyremontowanego zgodnie z upodobaniami i poczuciem estetyki. Jeszcze kilku rzeczy brakuje, ale to już samiutka końcówka. Wcześniej rozmyślałam, co napiszę w pierwszym poście zza nowego biurka w gabinecie. Że na pewno coś wzniosłego, przemyślanego, natchnionego. Takiego, że hej! Że powstanie literackie cacuszko na miarę, no przynajmniej Pulitzera jakiegoś. W końcu w takim entourage nie mogło być inaczej.
Kolejny raz okazało się, że wyobrażenia zderzyły się z rzeczywistością, niczym mucha z samochodem na autostradzie. Bo nic innego nie ciśnie mi się na usta (w zasadzie palce), niż krótka anegdota o nowej sąsiadce z piętra niżej, która w tydzień zdążyła mi złożyć dwie wizyty osobiste i zadała sporo trudu, by odnaleźć mój profil na fejsbuku i napisać wiadomość. Okazuje się, Szanowni Czytelnicy, że pomimo wzmocnionej posadzki, specjalnego kleju, który musiałam zakupić i grubej, drewnianej podłogi oraz mięciutkich kapci* na stopach, robię taki hałas chodząc "z pięty" - zarówno w dzień, w nocy, jak i w weekend, kiedy byłam w innym mieście - że ona nie może funkcjonować, że dudni jej sufit i wszystko drży, a słyszy nawet przez zatyczki do uszu i przy włączonej głośno muzyce. Że wiertarki udarowe przy moim użytkowaniu mieszkania to nic. I że powinnam rozważyć wyprowadzkę na wieś, skoro nie potrafię się dostosować do sąsiadów. I tu przypomniała mi się anegdota, którą usłyszałam podczas tego weekendu poza domem, kiedy mój chód było słychać z ponad pięciuset kilometrów. Była sobie grupa chorych osób. Wszystkim podano na tacy lekarstwo, które mogło ich uchronić przez śmiercią. Jedna nie wzięła i miała pretensje do reszty, że zażyli.
Podejrzewam, że historia z sąsiadką będzie miała dalszy ciąg. Nie napawa mnie to specjalnie optymizmem, ale może się czegoś o sobie lub innych dowiem? Poza tym nic nie jest w stanie zaburzyć wszechogarniającego poczucia szczęścia i wdzięczności, które mnie wypełniają dzięki spełnionemu marzeniu. Było 7 lat chudych w moim życiu, przyszedł czas na 7 tłustych. Gdy 4 lata temu mój mąż się wyprowadzał, przez myśl mi nie przeszło, że za niedługo będę w takim punkcie życia, jak obecnie. Póki życia, póty nadziei.
---
* Żeby było jasne. Nie wyglądają tak:
Świat jest pełen takich... no... nie będę się wyrażał. Może jest chora na coś psychicznego?
OdpowiedzUsuńMoże ma zwyczajnie gorszy czas w życiu. A może to stan permanentny...
UsuńGratuluję nowego domu! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję!
UsuńBaby są jakieś dziwne - pająk za głośno mlaszcze, a mysz typie.
OdpowiedzUsuńSma bardzo lubię ciszę i spokój. Ale nie biegnę w wypiekmi na policzkach do sąsida, który nuci przy przysznicu. :-)
UsuńSą ludzie, którym absolutnie wszystko u bliźnich przeszkadza. Kłopot to będziesz miała, jak się babsko będzie dalej czepiać.
OdpowiedzUsuńOby nie...
UsuńGratulacje z okazji nowego locum! :) Durnej sąsiadce poradź, żeby wzywała policję - może oni jej przetłumaczą, że ma problem sama ze sobą.
OdpowiedzUsuńPowiedziała, że tak sprawy nie zostawi, więc pewnie będzie składać reklamacje do dewelopera.
UsuńNajpierw grzecznie i spokojnie, a jak się nie da, to groźby i zastraszanie. Ostatecznie możesz też złożyć skargę o nękanie.
OdpowiedzUsuńTo już naprawdę w ostateczności. Nie przewiduję aż takich kłopotów. Pożyjemy, zobaczymy. Bez demonizowania.
UsuńJak dobrze mieć spokojnych, życzliwych sąsiadów. Upierdliwy potrafią zatruć życie.
OdpowiedzUsuńTo prawda. Nawet jak się ma do sytuacji zdrowe podejście, to dla dobra wspólnoty gdzieś w tyle głowy znajduje się myśl - chodzić delikatnie, nie wstawać z łóżka przed 5, odkurzać w weekendy koło 9. :-)
UsuńZakaz odkurzania w niedziele! To Polska!
OdpowiedzUsuńMnie to nie dotyczy. Jestem kwakierką, więc każdy dzień jest święty. Ale... zaraz, zaraz... czy ja w takim układzie nie powinnam w ogóle zaniechać odkurzania? ;-)
Usuń