środa, 4 lutego 2015

(Przed)ostatnia próba ratowania związku


Jeśli rację miał Oscar Wilde twierdząc, iż rozwód nie jest kresem związku, a ostatnią próbą ratowania go, to w okresie świąteczno-noworocznym roku 2013, czyli mniej więcej po półrocznym okresie pilnego terapeutyzowania się i jazdy na emocjonalnej kolejce górskiej, postanowiłam mojemu małżeństwu dać szansę przedostatnią.
 
Zrobiłam to z kilku powodów, ale głównym, który otworzył furtki do pozostałych, był esemes otrzymany od męża po jego mniej więcej dwutygodniowym ciągu alkoholowym, w czasie którego po raz pierwszy od 16 lat nie widzieliśmy się, ani nie słyszeliśmy: "Bez Ciebie nie dam rady. Nie chcę tak...". Znałam zasady. Najlepszą pomocą dla alkoholika jest niepomaganie mu oraz nie przez ciebie pije - nie da ciebie przestanie. Jednak coś mi wewnętrznie mówiło, że jeśli teraz nie spróbuję, nie wyciągnę do niego ręki, będę to sobie wyrzucać do końca życia.

Nie czułam się na tyle pewnie, by decyzję podjąć sama. Nie chciałam zrobić krzywdy ani mężowi, ani sobie oraz ewentualnie zaprzepaścić czasu, w którym z mniejszym lub większym powodzeniem udawało mi się trzymać go na dystans. Zgłosiłam się więc po radę do fachowca w tym temacie – trzeźwego od wielu lat AA-owca. Odpowiedź otrzymałam. Wyciągnęłam z niej wnioski takie, jakie chciałam wyciągnąć i bezzwłocznie przystąpiłam do realizacji zamierzeń. Nie trudno się chyba domyślić, jaka była moja decyzja?

Warunki były dwa: zero alkoholu i terapia uzależnienia. Gdy je zaproponowałam mężowi był wniebowzięty. Po takiej długiej rozłące nie mogliśmy się sobą nacieszyć. Wspólne spacery, rozmowy, zakupy, przedświąteczne porządki, ubieranie choinki, seks... Wspólne dnie i noce. Było cudownie, ale... Ano właśnie, ale... Z jednej strony czas upływał pod znakiem euforii związanej z jego obecnością, z drugiej jednak, czułam lęk, permanentny niepokój o to, co będzie za chwilę, po świętach. Czy zrozumie, czy się opamięta? Z jednej strony cieszyłam się, że jest, ale z drugiej bardzo bałam, że na tak krótko... W przeważającym czasie miałam w głowie gonitwę myśli. I choć wiedziałam, że tworzą one spiralę w dół, również ten dosłowny - emocjonalny, to jakoś nie mogłam przerwać tego zaklętego koła. Ja wciąż myślałam (o zgrozo!), i jakby wbrew sobie, że jak mąż nie będzie pił, to się jakoś ułoży. Najchętniej cały czas „naprawiałam” go i kładłam do głowy, co wiem o chorobie alkoholowej, jakie są jej mechanizmy, jak ja się w związku z tym czuję i żeby na pewno nie zapomniał, co zrobię, jak znowu zacznie pić. Sama widziałam, że to nadkontrola, a pomimo tego nie umiałam się jej wyzbyć.
 
Niestety, moje lęki i obawy się wypełniły. Mąż znowu mnie zawiódł, a to już zupełnie zdyskredytowało go w moich oczach. Dopiero wówczas zdałam sobie sprawę z tego, że ja ciągle szukam powodów żeby z nim zostać, a mój chory umysł projektuje argumenty za toksycznym związkiem, bo mi tak łatwiej, paradoksalnie bezpieczniej.
 
Krótkotrwałe zyski w postaci okresu świątecznego spędzonego z mężem były mi bardzo potrzebne. Myślę, że jemu również, ale ja skorzystałam potrójnie. Po pierwsze, z oczywistych względów - stęskniłam się za mężem bardzo i miałam możliwość zaspokojenia swoich potrzeb z nim związanych. Po drugie, pozwoliło mi to uciszyć moje sumienie, które podpowiadało, że jak nie wyciągnę do niego ręki, to się nie podniesie (to akurat nieprawda, ale...). Po trzecie natomiast, udało mi się dostrzec, że bez niego naprawdę może mi być lepiej... A to prowadzi wprost (mam nadzieję) do długofalowych efektów...

4 komentarze:

  1. bardzo dobry wpis. Mam nadzieję, że dotrze to do osób, które stoją zagubione na rozdrożu życiowych decyzji...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawie opisany temat. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń