wtorek, 10 lutego 2015

Jeśli chcesz, żeby coś się zmieniło w twoim życiu, to musisz coś zmienić w swoim życiu

Poczynania związane z (przed)ostatnią próbą ratowania związku spowodowały, że na nowo musiałam uporać się z brakiem obecności męża w moim życiu. I, pomimo że z całej tej sytuacji wyciągnęłam dla siebie dużo, początkowo była dla mnie bardzo bolesna. Jeszcze całkowicie nie wykluczałam wspólnej przyszłości gdyby mąż wytrzeźwiał, pomimo że im dalej w las, tym było ciemniej, ale na rozwód zdecydowanie nie byłam gotowa. Natomiast umiałam już myśleć zdroworozsądkowo. Zawarłam więc sama ze sobą coś w rodzaju umowy. Jeśli do końca trwania mojej terapii, czyli mniej więcej do końca 2014 roku, mąż poczyni jakieś realne i namacalne zmiany, przemyślę tę kwestię raz jeszcze, natomiast jeśli nie, to… 2 stycznia 2015 r. z pozwem w ręku powędruję do sądu. Realnie podejście do sprawy i dość precyzyjnie określony termin spowodowały, że wówczas czułam się z tą decyzją bezpiecznie.
 
Żyłam jakby w rozdwojeniu jaźni. Z jednej strony czułam się młoda, ładna, wykształcona, niezależna finansowo, a z drugiej współuzależniona, uwikłana w związek, z którego ani wyjść, ani naprawić. Z jednej strony kobieta, która twardo stąpa po ziemi, jest niezależna i wie, że to, co robi jest słuszne. Że to jedyne sensowne rozwiązanie. I druga, która wierzy, że on się zmieni, która tęskni i ma nadzieję, która użala się nad sobą, że chce partnera i związku i dzieci - słowem mały domek, biały płotek, grzeczny piesek. Jedną starałam się być, a drugiej nie pozwalam się rozczulać, ale czasami mi się to nie udawało. Klasyczny pat. Podobno można żyć z alkoholikiem obok niego, ale ja nie potrafiłam. Nie chciałam. To mnie nie satysfakcjonowało - czułam, że stać mnie na więcej.
 
W tamtym czasie już nie chciałam męża i jego zachowań analizować. Chciałam widzieć zmiany, a nie ciągle tylko słuchać o nich zapewnienia. Ale jakikolwiek z nim kontakt wywoływał u mnie automatyczne reakcje. Głównie agresję (a pewnie strach, z którym nie umiałam sobie poradzić, więc zamieniałam go na złość, którą odreagować potrafiłam), którą dodatkowo potęgował fakt, że on próbował mną manipulować, przymuszać do wysłuchiwania, jaki to on nie jest biedny i nieszczęśliwy, a za mną tęskni i dlatego nie potrafi się skupić na leczeniu. Ostatnie, czego chciałam to nim pogardzać, ale dopóki go podejrzewałam o picie, dopóty moja agresja wobec niego występowała, dopóki wietrzyłam, że mnie okłamuje, dopóty działał mi na nerwy. Nieustannie rozczarowywały mnie fakty potwierdzające to, iż się nie leczy. Bo tym razem zamierzałam być w postanowieniach konsekwentna i umowy z samą sobą dotrzymać. A tego się po prostu bałam.
 
Tak się kotłowaliśmy w tym chocholim tańcu, aż mąż zafundował mi pokaz swoich pijackich możliwości. Nie ma większego sensu opisywanie tych nieprzyjemnych zdarzeń, ale pierwszy raz w życiu zastanawiałam się poważnie nad wezwaniem policji. I z wielkim bólem z sercu obiecałam sobie i jemu, że jeśli kiedykolwiek się powtórzą zrobię to. Ależ się wściekłam! Że musiał pić  - rozumiałam, to choroba. Że tego nie widział, nie umiał nie pić - rozumiałam, tak działa mechanizm iluzji i zaprzeczania. Nie rozumiałam, dlaczego pisał esemesy, że czyta Kroki i Tradycje AA-owskie w momencie, kiedy był widziany z czteropakiem w sklepie. To nawet przestawało być smutne, tylko mnie do furii doprowadzało. Pozwoliłam sobie na ciągłe rozpalanie w sobie nadziei na rzekome zmiany, a każde rozczarowanie doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Tak oto na własnej skórze nauczyłam się, że nierealne oczekiwania rodzą rozczarowania, zawody, urazy i żal.
 
Wówczas pomyślałam o ostatniej desce ratunku. Wymyśliłam, że napiszę pozew rozwodowy, pokażę go mężowi i uwarunkuję jego złożenie zgłoszeniem się męża na ośmiotygodniowe leczenie zamknięte. Już wiedziałam, że sam sobie nie poradzi. Liczyłam na to, że jeśli zastosuję szantaż emocjonalny, on ulegnie. Wiedziałam też, że jakkolwiek cała sprawa by się nie skończyła, dla mnie wyjdzie na dobre. Bo jeśli mąż wytrzeźwieje, to super, a jeśli nie, to i tak nie ma sensu przedłużać tej patowej sytuacji.
 
Swój pomysł skonsultowałam, jak poprzednio i otrzymałam odpowiedź: „Napisz, pokaż i... złóż ten pozew w sądzie.  Pokazywanie może nie zadziałać, ale jak dostanie pismo z sądu, to... czasem to działa. Terminy rozpraw to i tak wiele miesięcy, a jeśli nawet się rozwiedziecie, a jakimś cudem on wytrzeźwieje, to możecie być razem i bez ślubu albo ponownie się pobrać.”
 
Niby sobie wszystko racjonalnie wytłumaczyłam, niby jakby na to nie patrzeć i tak miało to być z korzyścią dla mnie, ale emocje i tak brały górę. To, co myślałam, nie szło  zupełnie w parze z tym, co czułam. Pisałam pozew i ryczałam, jak bóbr. A pomimo to, zgodnie z hasłem jeśli chcesz, żeby coś się zmieniło w twoim życiu, to musisz coś zmienić w swoim życiu, 14.04.2014 z łzami płynącymi ciurkiem po policzkach nadałam listem poleconym tok sprawie rozwodowej…

9 komentarzy:

  1. Czasem po prostu nic więcej nie jest już do zrobienia... Wspieram ciepło.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano, niestety nie.
      Dziękuję za odwiedzimy. :-)

      Usuń
    2. Czytam z ciekawością, każdy twój wpis po kolei niczym książkę z nadzieją na dobre zakończenie (choć książek nie czytam prawie wcale). Na prawdę silną kobietą jesteś.
      Zastanawia mnie jedno, a nie doczytałem, byliście jakiś czas 'odseparowani' z tego co zrozumiałem, konkretnie mąż gdzie przebywał?
      Nieistot....

      Usuń
    3. Mąż mieszkał u swoich rodziców. Zadbałam o to, by go przyjęli pod swój dach. Zresztą... jest tam w dalszym ciągu. Zdaje się, że w eseju o "Porządnych ludziach" (http://pelagiam.blogspot.com/2015/02/porzadni-ludzie.html) trochę na ten temat pisałam.

      Dziękuję za miłe słowa. :-)

      Usuń
    4. Ok, jeszcze do "Dobrych ludzi" nie dotarłem, jadę blogi od dołu czyli wg. pojawienia się :)

      Usuń
  2. Świetny wpis! Ja muszę przyznać, że ostatnio popadłem w jakąś stagnację w swoim życiu i zaniedbałem wszystko dookoła. A przede wszystkim własną firmę! Dlatego teraz muszę znaleźć w sobie odpowiednią motywację, zainwestować w microsoft dynamics 365 i zająć się porządnie tym co zaniedbałem!

    OdpowiedzUsuń
  3. To prawda, żeby coś zmienić trzeba zacząć od siebie. U mnie zmianą przełomową była zmiana stanu cywilnego. Moje małżeństwo i tak było mitem. Mieszkam za granicą mąż w Polsce. Wiedziałam, że kogoś ma. Nie miałam żalu. Udało mi się wziąć rozwód za granicą i nie musiałam brać udziału w rozprawie. Szybko poszło. Myślę, że oboje jesteśmy szczęśliwi.

    OdpowiedzUsuń