Odkryłam kiedyś, że nie potrafię żyć w satysfakcjonujący mnie sposób, jak zwyczajny, normalny człowiek. Nie do końca umiem zajmować się tylko i wyłącznie życiem doczesnym (praca, dom, zakupy, obowiązki, przyjemności), tym sławetnym "tu i teraz" i na co dzień praktykować uważności. Ja nawet próbowałam pójść śladem Jona Kabata-Zinna i skoncentrować się na jedzeniu tej rodzynki, ale... to nie było dla mnie. Chyba po prostu za dużo myślę, za dużo widzę, zbyt mocno czuję, a to powoduje, że potrzebuję pewnej harmonii, koherencji emocjonalnej, duchowej i psychicznej. Dopiero wówczas cegły w postumencie mojego życia spaja mocna zaprawa i nie pozwala im odpadać, jednej po drugiej.
Gdy dotarło do mnie, że pomaga mi rozwój osobisty (przede wszystkim duchowy), z zapałem rzuciłam się w jego wir. Zajmowało mnie głównie czytanie, pisanie i rozważania egzystencjalne. Swój wolny czas spędzałam z laptopem na kolanach, bądź książką - często tematyczną - w ręku. Gdzieś obok była satysfakcja z pracy, aktywność fizyczna, wyjścia ze znajomymi. Zatraciłam potrzebę i radość z bycia z drugim człowiekiem. Kiedyś nawet ktoś na pewnym forum internetowym wytknął mi, że mam zacząć żyć i przestać taplać się w alkoholowym świecie. Pamiętam też jedną z rozmów, podczas której usłyszałam, że ja zwyczajnie marnuję czas i dziadzieję w domu. Trochę mnie to ubodło, bo nie umiałam inaczej, a tamta ja czuła się bezpiecznie w tym co robiła, pomimo faktu, iż miała świadomość, że takie życie nie jest szczytem jej pragnień. Ja byłam uśmiechnięta, zadowolona, spokojna, ale... do satysfakcji - a to widzę dopiero z perspektywy czasu - brakowało sporo.
Wydaje mi się, że ostatnimi czasy znalazłam balans między tymi dwiema kwestiami. Między "normalnym", powszednim życiem, a wzrostem duchowym. Jest mi w tym w każdym razie dobrze i spokojnie. I tak sobie myślę... może równowaga nie oznacza wcale "po równo"? Może... dla każdego człowieka punkt ów znajduje się w innym miejscu? Może wręcz na różnych etapach życia to się zmienia? Dziś potrzebuję więcej wychodzić do ludzi, a za kilkanaście lat... kto wie... może będę miała ochotę zaszyć się na dwa lata w górskiej chatce w Szwajcarii? Dobra... poniosło mnie trochę. Musiałabym już teraz znacznie zaburzyć moją równowagę, by na taką chatkę zarobić. Zmierzam jednak do tego, że może wystarczy jeśli będzie mi dobrze z ludźmi i z sobą, bo to będzie oznaczać, iż podążam właściwą drogą? Może... Oby...
Dobre! Jedyny kłopot polega na tym, że równowaga nie jest ustalana raz na zawsze.
OdpowiedzUsuńA może to wcale nie jest kłopot, tylko błogosławieństwo? :-)
UsuńRównowaga zbyt mocno wiąże się i kojarzy z „po równo”. Jeden z autorów, do których często sięgam, William Griffith Wilson, używał określenia „proporcje”. W życiu człowieka ważne jego elementy miały mieć udział w odpowiednich proporcjach.
OdpowiedzUsuńBrzmi rzeczywiście lepiej.
UsuńNareszcie coś ciekawego i do zastanowienia. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńCzyli ostatnimi czasy przynudzałam... No ładnie. ;-)
UsuńDziękuję! :-)
Nie o to chodziło, ale o długą przerwę w pisaniu.
UsuńUf! :-) Postaram się nie zawodzić więcej.
Usuń"Wydaje mi się, że ostatnimi czasy znalazłam balans między tymi dwiema kwestiami."
OdpowiedzUsuńWyśmienicie!
:-) Prawda? Dziękuję!
Usuń