Dawno nie pisałam, choć o tym żeby do tego przysiąść, myślę kilka razy w tygodniu. Doba się nie skurczyła, ale czasu jakoś już nie wystarcza. A może napisałam już wszystko, co warte napisania (a właściwie przeczytania przez odbiorcę) na poziomie mojej wiedzy i świadomości? A może autoterapia poprzez prowadzenie bloga się już skończyła?
Początkowo pisałam przynajmniej posta tygodniowo, a najlepiej dwa. Z czasem zmieniło się na dwa miesięcznie, dwanaście do roku, a teraz zerkam w historię i widzę, że ostatni opublikowany wpis jest datowany na połowę lipca. Minął kwartał.
Kiedyś moim marzeniem było, że na podstawie blogowych artykułów napiszę książkę. Dziś nadzieja tli się jeszcze tylko gdzieś w oddali. Może powinnam się z tego cieszyć? Nie piszę zarobkowo, moja profesja jest zgoła inna, a zauważyłam już dawno, że piszę w trudniejszych momentach mojego życia - jak mi jest smutno, źle, jak cierpię. (Nie tęsknię do tego!) Moje życie wywróciło się do góry nogami, a później jeszcze mocno pozamieniało warstwami. Śmiało mogę powiedzieć, że należę do grona najszczęśliwszych ludzi na świecie.
Na podsumowania przyjdzie jeszcze czas, ale bieżący rok przyniósł mi ogrom wspaniałości i zmian. Zakochałam się w Wenecji, zmieniłam zasady żywienia, przerzuciłam w dużej mierze z samochodu na rower, spełniło się moje największe muzyczne marzenie, odebrałam klucze do mojego własnego mieszkania, i jest szansa, że jeszcze w tym roku w nim zamieszkam, oraz - co najważniejsze - otaczają mnie ludzie, których kocham, lubię, szanuję.
Czy w związku z tym, to już koniec? Myślę, że nie, ale wszystko w swoim czasie.
Serdeczności, Szanowny Czytelniku.
Dziękuję, że jesteś.
Pelagia M.
No, nareszcie! :-)
OdpowiedzUsuńTeż się cieszę! :-)
UsuńNie życzę Pani nieszczęść, ale o radościach i spełnieniu też warto pisać. By dać nadzieję innym.
OdpowiedzUsuńCzasami mam wrażenie, że ludzie wolą czytać o sprawach trudnych, wówczas mogą się poczuć lepsi, wdzięczniejsi. Jeśli za dużo będzie cukru, lukru i miodu, pomyślą, że to hipokryzja.
UsuńAle sporo racji jest w tym, że świadectwo, jak przebiegać może droga do wyzwolenia (i że w ogóle jest!), jest potrzebne.
Proszę nie kończyć. Pani blog zawsze był inspiracją, ale przecież nie musi być czarno-biały, a więc albo wypływający z cierpienia, albo z euforii.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Bardzo miło coś takiego czytać.
UsuńRegularnie czytam twój blog, choć nigdy jeszcze go nie komentowała - nie zgadzam się na żaden koniec. :)
OdpowiedzUsuńNo ładne rzeczy! ;-) Ale to takie ludzkie (moje również!) - smakuje bardziej to, co zbliża się ku końcowi, prawda? Może o tym będzie następny wpis?
UsuńDziękuję za inspirację.
Nie strasz. Świat jest lepszy z Twoimi wpisami.
OdpowiedzUsuńPo takim stwierdzeniu czuję się jak bohaterka grana przez Michelle Pfeiffer w "Młodych Gniewnych" - dostała batonik i została. To może ja również zostanę? :-)
UsuńSerdeczności!
Rozumiem, że czasem się nie chce, ale postaraj się przynajmniej raz na miesiąc coś napisać - to dobre teksty.
OdpowiedzUsuńDziękuję.
Usuń