Rozprawa o rozwód z orzeczeniem winy męża. Zeznaje moja siostra, później zeznaję ja i sędzia pyta - Czy od początku waszego małżeństwa tak było? - a mnie jakby ktoś obuchem w łeb trzasnął. Automatycznie odpowiadam - Oczywiście, że nie! Na początku było inaczej! - ale za chwilę, po raz pierwszy w życiu zastanawiam się, jak było naprawdę. Nie, jak chciałam by było, nie jak mi się wydawało, że było, tylko jaka była rzeczywistość. I odpowiadam - Tak... w zasadzie od początku małżeństwa tak było, tylko ja byłam jakaś zaślepiona miłością, planami i marzeniami, że jakoś to będzie, gdy tylko on...
Nasze wspólne życie dopiero się miało zacząć. Ja miałam 25 lat, a on na początku nie pił dużo. Gdy się poznaliśmy piwo o pojemności 0,33 l było dla niego wystarczające. Dopiero później, gdy zauważyłam ze pije więcej, niż przeciętny człowiek, zdarzało mi się obrazić (jakby to cokolwiek pomagało!), ale generalnie mi to nie przeszkadzało. Nie chciałam być, jak inne kobiety w mojej rodzinie, które swoich facetów strofowały za picie. Moje przekonania i wzorce były takie, że mężczyźni upijają się i już. Mnie przeszkadzało coś innego. To, że nie mogłam na nim polegać, kłamał, oszukiwał i nie miał porządnej pracy. Przy czym przez porządną pracę nie mam na myśli jakiegoś super fajnego stanowiska i wysokiej pensji. Mam na myśli normalną umowę o pracę, z wynagrodzeniem wypłacanym terminowo, miesięcznie, na rachunek bankowy, z przysługującymi świadczeniami w postaci urlopu wypoczynkowego, itp. Tak, żeby można było zaplanować wydatki i zastanowić się, co zrobić z resztą. Po prostu, jak w życiu. Mąż takiej pracy nie miał w zasadzie przez cały okres naszego małżeństwa. Oczywiście to nie jest tak, że on zupełnie nie pracował. Czasami udawało mu się gdzieś zahaczyć. Wówczas dawał z siebie wszystko i był bardzo chwalony, ale jak tylko ta praca się kończyła, to... coś nie pozwalało mu znaleźć innej. Widać było, że ta sytuacja bardzo go frustruje, chciał mi dać gwiazdkę z nieba, popisać się, zadowolić, kupić coś ładnego, ale nie mógł, więc zamiast zrobić coś konstruktywnego wikłał się w różne pożyczki. A ja... starałam się go wspierać i nie mając świadomości, że robię mu krzywdę, ciągnęłam sama ten nasz wózek i jak tylko się o jakiejś dowiadywałam, natychmiast ją spłacałam. Kiedyś, za moją namową, mąż wpadł na pomysł, żeby pójść na jakiś kurs podnoszący kwalifikacje zawodowe, by łatwiej byłoby mu znaleźć pracę. Taki kosztował około 2.500 zł. Uznałam, że to rewelacyjny pomysł i dałam mu pieniądze, ale on na kurs nie poszedł, tylko skutecznie wmówił mi, że zapłacił, ale termin przegapił i klops... Potrafił zmanipulować mnie tak, bym uwierzyła, że brudny śpi na podłodze, nie dlatego, że jest pijany, tylko zmęczony i bolą go plecy, a w nocy wstaje i maszeruje po piwnicy, by je rozchodzić, nie w poszukiwaniu szczęścia, że butelki po wódce pochowane wszędzie nie należą do niego, tylko do innych, że... Alkohol wyczuwałam od każdego, ale od niego nie. Gdy rodzina próbowała mi mówić, że coś jest nie tak, ja go broniłam, jak lwica. To był przecież mój mąż! Pamiętam, jak prosiłam siostrę, by go powąchała, bo jakoś "dziwnie" wyglądał śpiąc... Pewnego razu przyniósł do domu butelkę szampana i umowę o pracę, którą... sam wydrukował i podpisał za obie strony! Ja się tego domyślałam, ale chciałam mu wierzyć... więc wierzyłam. W tak zwanym międzyczasie wyrzucałam go z domu kilkakrotnie. A on wracał, przepraszał, błagał i obiecywał. Było mi łatwiej w to wierzyć, więc ufałam, iż tym razem będzie inaczej. Później dopadły mnie koszmarne stany depresyjne, zaczęłam się leczyć i tak minęło lat 3, kiedy to w czwartą rocznicę ślubu mąż nie przyszedł na noc do domu, bo obiecał wcześniej jakiś prezent i niespodziankę, a nie udało mu się zorganizować pieniędzy, więc się upił. Dałam nam jeszcze rok. Ten skończył się kolejnym dołkiem (moim!), a u niego nie zmieniło się nic... Wówczas trafiłam na terapię współuzależnienia.
Od tamtego czasu minęły dwa lata i jestem tu. Dziś, gdy przypominam sobie te sytuacje, gdy czytam napisany przed momentem tekst, wydaje mi się to wręcz nierealne, ale wówczas stanowiło najnormalniejszą w świecie normalność. I pomimo, że widzę, że to wszystko może wyglądać paskudnie, doskonale pamiętam, że nam naprawdę było razem dobrze...
Kiedy cierpi dusza, krzyczy ciało. Gdyby moje nie zamanifestowało, iż źle się dzieje, pewnie bylibyśmy z mężem nadal razem. Tylko nie wiem, w jakim stanie byłabym ja, bo tak naprawdę... co to był za związek?
Meandry myśli osoby współuzależnionej są naprawdę niesamowite...
Mocne i bardzo prawdziwe. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńKilkakrotnie się zastanawiałam zanim post opublikowałam. Ale skoro ma być świadectwo, to jest...
UsuńDziękuję.
OdpowiedzUsuńGratuluję, że udało ci się z tego szajsu wywikłać.
OdpowiedzUsuńDziękuję. :-)
UsuńMądry, wartościowy, odważny tekst. Gratuluję. :-)
OdpowiedzUsuńDziękuję uprzejmie. :-)
UsuńJa też przez lata pozwalałam się krzywdzić i obwiniałam za to innych. Dziś wiem, że sama o sobie decyduje, miałam to na co sobie pozwalałam. Uczęszczam na terapię dla współuzależnionych, mąż chodzi na mitingi AA. Co przyniesie przyszłość zobaczymy :-)Jedno wiem, dziś jest o wiele lepiej :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Martyna
Odwzajemniam pozdrowienia! :-)
Usuń