piątek, 30 stycznia 2015

Mission impossible, czyli zaprzestać "pomagania"


Krótko po tym, jak rozpoczęłam terapię współuzależnienia dowiedziałam się, co należy, a czego pod żadnym pozorem nie można robić w stosunku do alkoholika. Przede wszystkim należy zaprzestać "pomagania" (bardzo dobry tekst)! Natychmiast skonfrontować go z konsekwencjami własnych działań, zachowań i postaw. Nie utrzymywać, nie sprzątać po nim, nie wyręczać, nie usprawiedliwiać, zawiadamiać policję, kiedy tylko podejrzewam, że prowadzi samochód pod wpływem alkoholu, przestrzegać znajomych i krewnych przed pożyczkami, itp. itd. Dla kochającej żony bardzo trudne zadanie. Wręcz mission impossible. Przynajmniej dla mnie.
 
Niemniej jednak potraktowałam sprawę zadaniowo i zaczęłam (jak mi się wydawało) stosować się do zaleceń. Pierwszym moim krokiem było wymuszenie na mężu wizyty u psychiatry. Poszedł, dostał leki i... zapił je. Pamiętam, że dokładnie tego dnia miałam pójść pierwszy raz na spotkanie grupy terapeutycznej. Rano, jak zwykle, pojechałam do pracy, a po pół godziny dostałam telefon od męża: Przyjedź po mnie proszę, bo bardzo źle się czuję. Rzuciłam wszystko i pojechałam. Na miejscu okazało się, iż mieszanka wódki z tabletkami spowodowała, iż małżonek ledwo trzymał się na nogach (była godzina 08:30). Zasnął w samochodzie, jak kamień. Co chwila sprawdzałam, czy oddycha, gdyż w ulotce jego lekarstw przeczytałam, iż mieszanie ich z etanolem może spowodować zatrzymanie akcji serca. Koszmar. Byłam w emocjonalnie rozsypce. Przecież miało być tak dobrze, a wyszło, jak zawsze…
 
Mąż przeprosił, obiecał, że więcej tego nie zrobi. Zmusiłam go podjęcia terapii uzależnień. Zaprowadzony za rękę poszedł do terapeuty. Twierdził, że uczęszcza na grupę, ale jak któregoś razu przyszedł do domu pod wpływem alkoholu i z umową „szybkiej” pożyczki w kieszeni, wściekła i rozżalona postanowiłam zwiększyć mu dawkę kontaktu z rzeczywistością. Wywaliłam z domu, uwarunkowałam nasze dalsze „być, albo nie być” podjęciem przez niego terapii, wymusiłam spisanie rozdzielności majątkowej, urwałam wszelkie kontakty. Sama natomiast kontynuowałam terapię i zajęłam się sobą (cokolwiek ten dziwny wówczas dla mnie termin znaczył). Wszystko to bynajmniej nie dla mnie – dla niego. Mając nadzieję, że to właśnie będzie „dno”. Niby miałam myśleć o sobie, ale w dalszym ciągu zajmowało mnie to, co jest dobre, dla niego… Przecież ja nie chciałam tego robić! Strasznie za nim tęskniłam i go potrzebowałam.

Mówiłam jedno i wiedziałam, co robić, ale jak go widziałam, jak mówił, że przecież robi to wszystko, co chciałam, to miękły mi kolana... Nie wiedziałam, nie rozumiałam, co powinno stanowić wyznacznik, że teraz już jest w miarę bezpiecznie? Nie chciałam go wozić i odbierać z terapii, bo nie miałam na to ani czasu, ani ochoty i wiedziałam, że przecież nie w tym rzecz. Nieustannie zastanawiałam się, czy mogę coś jeszcze? Niestety, nie mogłam. Byłam bezsilna.

Moje poczynania nie poskutkowały, bo i sprawdzić się nie miały szans. Ale to odkryłam dużo później i nie sama. Okazało się, że podczas, gdy ja rozpaczliwie próbowałam skonfrontować go z konsekwencjami picia, jego rodzice zaczęli wypełniać moje poprzednie role… Dali mu mieszkanie, jedzenie, pieniądze, miłość. Nie miał tylko mnie, ale zdaje się, że alkohol i na to pomagał znakomicie…

Dlatego tak ważne jest, by leczyła się cała rodzina.

czwartek, 22 stycznia 2015

Odpowiednia diagnoza?

10 stycznia 2014 r.

Terapia behawioralno - poznawcza podziałała na mnie tak, iż obniżyłam poprzeczkę moich oczekiwań co do mojej osoby do minimum. Że przecież ja nie muszę mieć doktoratu, że nie muszę mieć super ambitnej pracy, wystarczy taka ot, spokojna i w miarę dobrze płatna. Moje wewnętrzne poczucie osiągnięcia czegoś więcej niż męża, dziecka, czegoś swojego, zostało głęboko schowane do szafy i chyba jest tam w dalszym ciągu. I nie wiem, czy tam zaglądać, czy nie. Nie wiem, czy wolę się skupić na karierze (jakiejkolwiek), czy na rodzinie. Kiedyś wybrałam to drugie i chyba dlatego teraz jestem współuzależniona... Tak bardzo chciałam, by było normalnie, za wszelką cenę, nawet mojego własnego zdrowia...

Ja zawsze dostawałam to, czego chciałam. Choć w żargonie psychologicznym to dość niefortunne określenie. Winnam była użyć wypracowałam sobie, bądź pokrewnego. Od dziecka wiedziałam, co chcę robić zawodowo. Miałam sprecyzowane cele już od siódmej klasy podstawówki. Wpierw technikum ekonomiczne (bezpieczniej, niż ogólniak; wówczas nikt u mnie w rodzinie nie miał jeszcze wyższego wykształcenia), matura na 5, zwolnienie z obydwu egzaminów ustnych, jako jedyna w szkole, obrona tytułu z wyróżnieniem, studia na uniwersytecie, miejsce w pierwszej 30. studentów, najbardziej szanowana i oblegana specjalizacja na wydziale, obrona pracy magisterskiej na 5, dyplom z wyróżnieniem odebrany od dziekana, fajna praca... Aż tu nagle... pierwsze stany depresyjne, pierwsza psychoterapia, diagnoza: niedojrzałość emocjonalna (depresja endogeniczna), pierwsze leki z grupy SSRI, koszmarne stany lękowe... Wolę sobie tego nie przypominać. Dałam radę! Życie płynęło... Ja radziłam sobie dobrze, mąż słabo. Z pracą, z piciem, ze wszystkim. Presja społeczna, że dzieci, że to już trzydziestka na karku, a w głowie... jak utrzymam takie maleństwo, gdy skończy mi się urlop macierzyński? Wychowawczy jest przecież bezpłatny... A przecież u męża z pracą bywa różnie, ale to pewnie kryzys światowy, da radę chłopak i się ogarnie (sam!). I znowu trach - kolejne stany depresyjne, znowu leki z grupy SSRI - tym razem diagnoza: współuzależnienie. Ale myślę sobie, to pewnie przez ojca, bo przecież nie mąż, nie, on nie może być alkoholikiem... Popija sobie, ot co. Jak poszłam na pierwsze spotkanie z psychologiem byłam tak skołowana, że zaparkowałam na zakazie, którego nie widziałam. Chudsza o 10 kilo (w półtora miesiąca!) ledwie powłóczyłam nogami, by dojść do samochodu. A tu go nie ma... Patrzę - stoi na lawecie. Cholera by to wzięła! Mandat 550 zł. Na szczęście zgodzili się, by nie zabierać go na parking policyjny, tylko łaskawie zdjęli go na dół, mogłam jechać do pracy. Na pierwszej terapii grupowej moją wypowiedź można było pomiędzy szlochami zrozumieć mniej więcej tak: "jestem bardzo sceptycznie nastawiona to tej terapii, bo może to ojciec jest alkoholikiem, ale mąż nie...".
Reasumując, przecież zawsze sobie radziłam, dlaczego teraz nie umiem?

środa, 21 stycznia 2015

Terapia behawioralno - poznawcza nerwicy

08 stycznia 2014 r.

Będąc na czwartym roku studiów dziennych, plan miałam taki, że w dwa dni zajęcia odbywały się od 7 do 19, ale w trzy mogłam zatem pracować. W weekendy pisać pracę magisterską i studiować literaturę, przygotowywać się do kolokwiów i egzaminów, a dodatkowo gdzieś jeszcze pomiędzy wcisnąć kurs na prawo jazdy. Obciążenie dość duże. Nie wiem, czy w związku z tym, czy z problemem alkoholowym mojej rodziny i wówczas chłopaka, nabyłam pierwsze stany lękowe i depresyjne. Pierwotnie, rzecz jasna, klasyfikując je, jako zbliżający się nieuchronnie zawał serca i zgon. Pamiętam, że wówczas bałam się, podczas imprez, nawet domowych, tych zawsze zakrapianych alkoholem, że wszyscy piją i jak będzie trzeba ze mną pojechać na pogotowie, to nikt nie będzie mógł... I tak sobie myślę teraz, co było przyczyną, a co skutkiem? Czy wpierw były stany lękowe, a skutkiem obawa, że piją i nie zawiozą na pogotowie? Czy stany lękowe były następstwem tego, że piją? Wówczas oczywistym był pierwszy scenariusz. W każdym razie jakoś mi przeszło, a tak naprawdę zaszyło się, by uderzyć z nasileniem znacznie większym przy następnej okazji i maksymalnym (mam nadzieję) przy jeszcze następnej.

Pierwsza okazja nawrotu stanów lękowych, łącząca się z lekami SSRI, nastąpiła za rok, w trakcie przygotowań do ślubu, jak z bajki, kłopotów związanych z utratą pracy przez mojego ówczesnego narzeczonego, pieniędzy, które odkładaliśmy na jego konto, by móc zapłacić za wesele i ich zagadkowym znikaniem w różnych okolicznościach... Wszystko się udało idealnie. Było cudownie. Dzień po weselu wyjechaliśmy w dwutygodniową podróż poślubną po Grecji. Psychiatra odstawiła mi leki i zaleciła, bym trochę wyluzowała z ambicją i perfekcjonizmem. Minął kolejny rok różnych frustracji. I nastąpiło apogeum moich stanów lękowych. Do tego stopnia, że bałam się sama być w domu. Przebywałam trzy miesiące na zwolnieniu lekarskim, bo nie byłam w stanie wsiąść do samochodu...

Poniższe teksty pisałam wówczas w formie dziennika. Postanowiłam je tu zamieścić w niezmienionej formie (pomimo miejscowego braku składni i wylewających się z nich emocji), by stanowiły świadectwo, iż na przekór temu, że czasami świat wydaje się być bardzo czarnym, zimnym i niebezpiecznym miejscem, to jest nadzieja, jest sposób, by przetrwać te najgorsze nawet chwile.
 
Październik 2009
 
Na nerwicę choruję od około 2005 r. Nie wiem dokładnie, bo nie wiąże to się z jakąś konkretną datą - po prostu tak się stało, ze zaczęłam się bać. Moje dolegliwości nie mają postaci napadów paniki, ale ciągłego lęku. Lęku przed tym, jak się będę czuła, lęku przed tym, że jak mi ktoś nie pomoże to zwariuję, albo umrę (nie wiem, co gorsze). Przede wszystkim boję się, że coś mi się stanie, coś, co będzie wymagać pomocy specjalistów. Czasami miewam kłucia w okolicy serca, mostka, w klatce piersiowej. To z kolei powoduje jeszcze szybsze bicie serca i większy niepokój, zawroty głowy, drżenie rąk, drgawki wewnętrzne, jest mi słabo, raz gorąco, raz zimno, strasznie ściska mnie w żołądku. Co chwilę sprawdzam jak szybko bije mi serce i jaki mam puls. Jestem zmęczona, nie mam siły i apetytu. Jestem podenerwowana, nie mogę sobie znaleźć miejsca. Wiem o tym, że sama to powoduję, a pomimo tego nie mogę tego opanować. Czuję się taka bezsilna, słaba, rozżalona, chce mi się płakać.

Boję się, że umrę i zostawię wszystkich. Że nie zaznam i nie przeżyję wszystkiego, co bym chciała. Wiem, że to nie może się zdarzyć, bo jestem fizycznie zdrowa, ale strach przed tym jest silniejszy. Nieustanie dążę do zapewnienia sobie poczucia bezpieczeństwa i robię wszystko, co tylko możliwe, by zabezpieczyć się z każdej strony. Tak, by nikt nie mógł powiedzieć: "gdyby pomoc nadeszła szybciej, to tragedia nie wydarzyłaby się".
 
Jest to strasznie męczące. Mój dzień wygląda mniej więcej następująco. Rano, jak mąż wstaje z łóżka, już nie mogę usnąć, chyba że powie mi, że jeszcze przyjdzie, jak będzie wychodził z domu, wówczas wiem, że jest „w razie co” na miejscu. Zażywam szybko tabletkę na niedoczynność tarczycy, gdyż muszę ją brać na czczo, a potem przez 30 minut nic, ponieważ może będę potrzebowała wziąć tabletkę na uspokojenie... Jak jadę do pracy, a robię wszystko żeby nie jechać sama samochodem (bo na 100% będę się źle czuć), to boję się, że będą korki na ulicy i wówczas, gdy będę potrzebować pomocy, to pogotowie ratunkowe nie zdąży do mnie przyjechać. Jak słyszę, że gdzieś jedzie karetka wpadam w panikę, że skoro jedzie do kogoś, to do mniej już nie zdąży... Jak już jestem w pracy, to co chwilę patrzę na zegarek, ile już minut upłynęło, w razie, gdybym musiała pójść od domu. Najlepiej jest, jak mąż jest w domu, wówczas czuję się bezpieczna, bo zawsze może po mnie przyjechać i mnie zabrać. Jak jest w pracy, to jest gorzej, bo nawet bym po niego nie zadzwoniła, by go nie martwić. Bo przecież wiem, że nic mi nie jest! W ciągu dnia mamy przerwę na lunch i wówczas znowu się stresuję, że nie mam apetytu, więc nie będę jeść, a później nie będę miała energii, obniży mi się odporność i zachoruję. W drodze do domu martwię się o korki na ulicy... Po takim dniu w pracy – na szczęście nie zawsze tak mam – jestem już tak zmęczona, że nie mam na nic siły i zdarza mi się płakać, bo tylko tak mogę odreagować. Wieczór jest o tyle dobry, że zazwyczaj wszyscy są w domu. W razie co mogę wziąć tabletki i położyć się spać. Jeżeli mąż śpi obok, to czuję się bezpiecznie...
 
Listopad 2009
 
Choruję od 4 lat, ale zostało to nazwane dopiero w październiku 2009 r., gdyż moje dolegliwości się nasiliły. Uczęszczam na psychoterapię, zażywam leki i było już lepiej, ale ostatnio jest po prostu fatalnie. Dziś znowu idę do psychiatry, może zapisze mi coś, co stawi mnie na nogi, bo nie daję rady. Nic nie sprawia mi przyjemności. Schudłam i mam wszystkie objawy somatyczne, jakie mogą być. A to wszystko pomimo, że mam fajną pracę, w której wszyscy mnie lubią, kochanego męża (dzieci jeszcze brak - co też mnie dołuje, bo jak mam zajść w ciążę skoro jestem chora?!), rodzinę, przyjaciół... Jak piszę, to mi trochę pomaga... Moja terapeutka zachęca mnie do spisania swoich objawów, by pomóc innym. Spróbuję, bo wiem, że to ma sens.
 
27.12.2009
 
Znowu jest źle. Wszyscy mnie bardzo wspierają, co dodatkowo powoduje poczucie winy i złość, że tak właśnie się czuję... Znowu chce mi się płakać, jestem roztrzęsiona, odczuwam niepokój, bóle w klatce piersiowej... Nie chce tak się czuć! Staram się głęboko oddychać, unikać schematów i rutyny, myśleć o pozytywnych sprawach, ale ciągle się czymś martwię, a rysowanie i malowanie, które zasugerowała terapeutka denerwuje mnie nawet bardziej, więc tego nie robię. Spaceruję, ale przecież nie mogę całymi dniami chodzić! Opuściłam się w spisywaniu dobrych rzeczy... Trochę z braku czasu i przedświątecznej i świątecznej gorączki, trochę... nie wiem, dlaczego. Ogólnie jestem zła, bo staram się już od trzech miesięcy wyjść z tego, a czuję się tak, jakbym była w punkcie wyjścia...

Starałam się odpoczywać w Święta i korzystać z okresu, kiedy jesteśmy wszyscy razem, ale sama nie wiem, nie umiałam się cieszyć tak, jak kiedyś. Byłam złośliwa dla męża, więc dodatkowo on był smutny i się pokłóciliśmy, bo powiedziałam mu dużo przykrych rzeczy. Nie wiem, staram się znaleźć jakąś odpowiedź na pytanie dlaczego gorzej się czuję?

Wiem, że przygotowania przedświąteczne są męczące i stresujące, no i dodatkowo to, że mój mąż stracił pracę. Może to spowodowało, że czuję się teraz gorzej? Nie wiem... Stresuje się powrotem do pracy i tym, że znowu będę musiała się zwolnić, bo będę się źle czuć. Jestem znowu bardzo zmęczona.
 
04.01.2010
 
Obudziłam się już przed świtem i się zaczęło... Pierwsza myśl - nie dam rady. Nie chce mi się ani wstać, ani pójść do pracy, ani nic. Jestem roztrzęsiona, pomimo tego, że wypiłam melisę i zażyłam tabletkę na uspokojenie. I na pewno bym została w domu, gdyby nie to, że po pierwsze bałam się zostać, po drugie, że to mi już nie pomaga, a po trzecie że sama wiem, że NIE MOGĘ TAK ROBIĆ! Muszę wziąć się w garść.
 
Jestem w pracy od 30 minut i już milion razy pomyślałam o tym, by pójść do domu. Ale tam przecież nie będzie lepiej! Ja nie umiem normalnie funkcjonować, ani w domu ani w pracy. Nigdy się tak nie czułam! NIGDY! Zawsze mogłam wrócić do domu i tam odpocząć, a teraz? Nigdzie...

Ja zupełnie nie wiem, jak mam sobie ze sobą radzić. Mam wrażenie, że zwariuję. NAPRAWDĘ ZWARIUJĘ i nie będę taka sama. Wówczas moi bliscy będą tak cierpieć... Boję się, że będę musiała pójść do szpitala dla psychicznie chorych, a wówczas w ogóle bym się załamała. Jestem już tak zmęczona, że oczy same mi się zamykają, a jest dziesiąta rano. Jestem bezsilna, bezradna. W zasadzie wszystko mi jedno. Normalnie poszłabym do lekarza i poprosiła o tydzień zwolnienia lekarskiego, albo wzięła urlop, ale to NIE POMOŻE, bo mąż idzie od jutra do pracy, mama nie da rady wziąć urlopu na początku miesiąca, a sama nie dam rady. NIE DAM RADY.
 
Staram się być silna dla mamy, dla męża. Oni tak bardzo się martwią, że nie mogą mi pomóc. Dla siebie, żeby sobie udowodnić, że potrafię, ale nie potrafię. Co z tego, że wytrzymam w tej pracy, o ile wytrzymam, skoro mi tak bardzo, bardzo, bardzo źle i smutno i jutro będzie tak samo i pojutrze też. Dopóki nie uporam się ze swoimi lękami i przyzwyczajeniami. A to może potrwać kilka miesięcy. JA NIE DAM RADY. Chciałbym przespać ten okres i mieć go z głowy. Chciałabym zażyć jakiś środek, który sprawi, że będę się czuła dobrze. Cały dzień myślę o tym, jak sobie pomóc. CAŁY DZIEŃ. Jestem wykończona...
 
10.01.2010
 
Wczoraj, jak wróciłam z terapii mąż czekał na mnie z oklaskami i prawie łzami w oczach, gdyż był to pierwszy raz, kiedy pojechałam sama samochodem. Do tej pory woził mnie on. I pomimo kilkunastostopniowego mrozu na zewnątrz czekał na mnie w aucie... czasami nawet dwie godziny. Wieczorem poszliśmy na spacer i na sanki. Było bardzo miło. Mnie spotyka bardzo dużo miłych rzeczy i wiele osób mnie kocha, lubi. Mam tego świadomość. Tylko ciągle się martwię. Ostatnio najbardziej tym jedzeniem, bo znowu mam kilogram mniej. Nie wytrzymałam i dziś się zważyłam. Nie wiem, co mam robić? Przeczekać aż wróci apetyt? Boję się, że nabawię się anoreksji, bądź bulimii. Nie znam objawów medycznych - może i lepiej...
 
Takie wpisy pojawiają się w moim dzienniku mniej więcej do połowy kwietnia 2010 r. Psychoterapia behawioralna w połączeniu z lekami skutecznie na mnie podziałała i w okolicach maja moje wpisy stały się "jaśniejsze", bardziej optymistyczne. Aż w końcu...

27 lipca 2012

W zasadzie, to winnam zacząć od tego, iż jestem zupełnie zdrowa! Taki stan trwa już bardzo długo i nie jestem nawet w stanie dokładnie powiedzieć od kiedy. Najważniejszym w nerwicy jest trafić na odpowiednie osoby i/lub teksty. Każdy człowiek jest inny i każdy inaczej przeżywa i interpretuje swoją chorobę. Ja, pewnie też z racji wykształcenia i zawodu, mam bardzo analityczny mózg. Uwielbiam to robić, we wszystkich aspektach życia, nie tylko zawodowych. Mnie pomogło zrozumienie problemu. Zrozumienie siebie i chemicznych reakcji wewnątrz organizmu, sygnałów które generuje mózg, by zapobiec zagrożeniu. Szkoda, że na początku mojej choroby, nie znalazł się nikt, kto mógłby naświetlić problem i skierować na odpowiednią drogę - drogę zrozumienia. Zapisywano mi leki z grupy SSRI, które wzmagały lęki i złe samopoczucie na początku, a ja oczekiwałam zażycia tabletki i natychmiastowego polepszenia. Tak niestety nie było i co istotniejsze podczas ich zażywania, jeszcze przed etapem psychoterapii i poznawania siebie, nie było mi lepiej nigdy. Owszem, sam fakt, iż coś się "w temacie" dzieje powodował wewnętrzne uspokojenie i wygaszenie reakcji nerwicowych. Było światełko w tunelu, iż musi się coś zmienić. Skład chemiczny leków też na pewno pomagał, natomiast lęk przed tym czy, a w zasadzie kiedy umrę, pozostawał obecny cały czas. Zawsze starałam się znaleźć zabezpieczenie danej sytuacji. Jadąc samochodem trasą szybkiego ruchu, bądź autostradą zjeżdżałam na KAŻDY zjazd, prawie zawsze wracając na główną trasą, w razie gdybym nagle poczuła się gorzej, bo przecież stanąć na autostradzie i nie zostać uderzonym przez innych użytkowników ruchu graniczy z cudem, a to wywołałoby korki i... karetka by nie przyjechała! Teraz wydaje się to tragikomiczne, ale wówczas takie nie było.

Oczywiście zdarzają się jeszcze sytuacje stresowe, natomiast umiem sobie z nimi radzić. Dziś jest tak, jutro będzie lepiej. A każde doświadczenie życiowe jest ważne i co nas nie zabije, to nas wzmocni, więc winniśmy się cieszyć, iż taka choroba jest naszym udziałem. Jesteśmy przez to silniejsi i bardziej świadomi siebie i życia. Celowo używam czasu teraźniejszego, gdyż kto choruje na nerwicę, to choruje zazwyczaj całe życie. Nasze cechy charakteru, wychowanie, geny, doświadczenia - generują to, jacy jesteśmy i kim jesteśmy. Natomiast umiejętności, jakie zdobywamy i zachowania, jakie wypracowujemy - determinują to, jacy możemy być. A możemy być zdrowi i szczęśliwi, ja to wypracowałam! Przede wszystkim dzięki sobie, rodzinie, ale także dzięki ludziom, którzy fachowo podchodzą do tematu. Nie wyobrażam sobie wyjścia z choroby i braku nawrotu bez psychoterapii. Tak się nie da. Sama farmakologia, to za mało. Niestety, albo na szczęście nie ma drogi na skróty.

Tyle tylko, że z perspektywy czasu okazało się, że ja leczyłam objawy, a nie przyczynę... Rąbałam nie to drzewo...

wtorek, 20 stycznia 2015

Współuzależnienie... wkrada się nagle, niepostrzeżenie i zostaje na długo, często na zawsze...

04 stycznia 2014 r.

Moje współuzależnienie / syndrom DDA do początku roku 2013, czyli przez 30 lat życia! - były dla mnie abstrakcją i czymś, z czego ZUPEŁNIE nie zdawałam sobie sprawy. Powiem (w zasadzie napiszę) więcej, jak spojrzę na moją rodzinę, nie tylko, jak to pięknie określa Kodeks Cywilny, wstępnych i zstępnych (nie moich rzecz jasna, gdyż nie licząc psa, który jest moim „synkiem”, dzieci nie mam), a także w linii poziomej, to wszędzie  nagle widzę dysfunkcje - oświecenie, renesans! OK., wiem, że żadna rodzina nie jest idealna, ale… moja jest od tego daleka. Wszędzie „wkrada się” „jakiś” alkoholik. I taki, którego ja osobiście nigdy nie doświadczyłam - agresywny, któremu od czasu do czasu zdarza się duszenie żony - i taki „grzeczny," a z czasem mniej… Ale nikomu, włącznie ze mną, nigdy nie przyszło do głowy, że to zachowania marginalne i że pobłażanie takim jest chorobą. Nawet nie ich, choć też, ale naszą! Powiem jeszcze więcej, jak kilka lat temu przeżywałam pierwszy epizod nerwicowo - depresyjny - najstraszniejszy, jak dotąd, bo „nie wiadomo skąd się u mnie wziął” i miałam niewyobrażalne wręcz lęki, nie wpadłam na to, by powiedzieć pani psycholog , że mój tata to alkoholik (wówczas chyba mój mąż jeszcze nim nie był) i pewnie stąd ta niedojrzałość emocjonalna, tylko podjęłam terapię poznawczo-behawioralną nerwic. Ja nawet się alkoholizmu ojca jakoś szczególnie nie wstydziłam, po prostu nie wpadłam na to, że to coś dysfunkcyjnego. Powiem jeszcze więcej, jak mój ojciec 3-4 lata temu, miał delirium i widział w domu fioletowe stwory plujące kwasem, które chciał zgładzić  palnikiem gazowym, żaden członek rodziny nie wpadł na to, by coś z tym zrobić, oprócz zawiezienia go na detoks oddziału psychiatrycznego i dogadzania mu w sensie dowożenia papierosów, jedzenia, słodyczy, kawy, wszystkiego, czego sobie zażyczył lub też nawet nie. Po 7 dniach wyszedł do domu „zdrów”. Przy tym ja nie jestem córeczką tatusia i nigdy nią nie byłam.

Więc... chyba zostaje powiedzieć, że... Tak! Mam coś z głową nie w porządku! I to tak porządnie, bo nadal tkwię w związku z… alkoholikiem. Ale tego… kocham. Jak to możliwe? Beznadziejny przypadek?

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Po co mi to całe... blogowanie?


Ekshibicjonizm według Słownika Języka Polskiego PWN (definicja), to skłonność do ujawniania intymnych, drastycznych spraw (pomijam definicję o obnażaniu narządów płciowych). Emocjonalny zaś, to wyrażający emocje lub dotyczący sfery uczuciowej psychiki człowieka. Drogą dedukcji, ekshibicjonizm emocjonalny to skłonność do ujawniania intymnych spraw dotyczących sfery uczuciowej psychiki człowieka. Ale wydaje mi się, że jest on nieodłącznie związany z czerpaniem przyjemności ze swoich wynurzeń i silną potrzebą wyjawienia ich innym. Czy ja uprawiam ekshibicjonizm emocjonalny? Nie wydaje mi się. Moje pisanie jest formą dzielenia się doświadczeniem, nadzieją, wiedzą, zastosowanymi przeze mnie rozwiązaniami, "przekazywaniem dalej" tego, co sama dostałam, wdzięcznością "do przodu".

Miałam wielkie obawy przez założeniem tego bloga. Miotał mną egocentryczny lęk przed oceną, odrzuceniem, śmiesznością. Gdyby nie to, że Deon zdecydował się opublikować mój artykuł, nie odważyłabym się na to. Stąd też między innymi publikacje pod pseudonimem. To, i fakt, że nie chciałam sprawiać kłopotu moim bliskim. Bo, z założenia, piszę o sobie, ale... jednak w jakichś realiach żyłam i żyję... 
Usłyszałam kiedyś, że skoro tak bardzo cierpię, to szkoda by to poszło na marne. Warto, by ktoś mógł na tym skorzystać, nadać temu sens. A żeby pomóc drugiemu człowiekowi przełamać własny wstyd (bezsensowny czasami) i lęk, trzeba wyjść przynajmniej w połowę drogi. To, co niektórym ludziom może wydawać się intymne, dla mnie i wielu innych ludzi po terapii i kontakcie z "alkoholowym środowiskiem" jest takie... zwyczajne.

W AA mawiają, że tak głęboka jest twoja choroba, jak głębokie są twoje tajemnice.

Drogi Czytelniku!

Dziękuję Ci, że czytasz, że poświęcasz swój czas, że mój wysiłek i praca nie idą na marne. Dziękuję za dobre słowo, za ewentualną krytykę również. Nie oczekuję jednak współczucia, czy litości. Nie potrzebuję "rozgrzeszenia", bo nie czuję się winna. Zresztą, za cierpiętnictwem i użalaniem się nad sobą - od czasu, gdy zdałam sobie z nich sprawę - nie przepadam w ogóle. "Jak se chcę, tak se mam", a przekraczanie swoich granic jest jedyną drogą do pełniejszego życia.

Pozdrawiam Cię serdecznie,
Pelagia
_ _ _
PS Specjalne podziękowania dla Inspiratora tego tekstu. :-)