wtorek, 31 marca 2015

Kobieta a alkohol

Niedawno miałam przyjemność uczestniczyć w Konferencji Naukowo - Szkoleniowej "Kobieta a alkohol", która - jak sama nazwa wskazuje - traktowała o zespole uzależnienia od alkoholu w ogóle, ale też pewnej specyfice picia kobiet. Była skierowana przede wszystkim do lekarzy, pielęgniarek i położnych, by zwrócić uwagę na rolę, jaką pracownicy służby zdrowia, a szczególnie podstawowej opieki zdrowotnej, mogą spełnić w identyfikowaniu problemów alkoholowych.

Część merytoryczną konferencji rozpoczęła doktor psychologii i specjalistka terapii uzależnień - Ewa Woydyłło-Osiatyńska, rewelacyjną prelekcją pt. "Kobietom jest trudniej". Położyła szczególny nacisk na społeczny problem alkoholizmu kobiet, traktowanego w kategoriach moralnego potępienia, a nie choroby. Zwróciła uwagę na negatywne nastawienie opinii publicznej oraz mniejszą tolerancję na nadużywanie alkoholu przez kobiety, niż mężczyzn. Następnie przystąpiła do omówienia problemu w ujęciu klinicznym i roli, jaką czynniki biologiczne (np. mniejsza zawartość tłuszczu w organizmie powodująca, że kobiety wolniej metabolizują alkohol), kulturowe ("porządnej kobiecie" nie wypada się upijać, więc skrzętnie to ukrywa), psychologiczne (kobiety przeważnie "zapijają" samotność, traumy, kłopoty rodzinne, mężczyźni zaś pragną dodać sobie animuszu, zuchwałości, odwagi, złagodzić problemy z pracą),  i duchowe odgrywają w uzależnieniu od etanolu u płci odmiennych. 
Dr Woydyłło kilkakrotnie podkreślała wagę ruchu Anonimowych Alkoholików w procesie trzeźwienia chorego. Określiła AA, jako sojusznika poradni uzależnień, które finansowane przez NFZ mają z zasady ograniczone możliwości pomocy choremu,  podczas gdy Anonimowi Alkoholicy są dobrowolną, samopomocową wspólnotą osób uzależnionych od etanolu, z dobrodziejstw której można korzystać do końca życia.

Drugim prelegentem był doktor nauk chemicznych i specjalista laboratoryjnej toksykologii medycznej - Marek Wiergowski. Wygłosił niezwykle ciekawy, aczkolwiek bardzo trudny (dla mnie) wykład na temat toksyczności alkoholu i jego wpływu na zdrowie człowieka. Omówił metabolizm alkoholu, jego absorpcję, toksyczność (śmiertelna dawka dla przeciętnego, nieuzależnionego człowieka to 250 g czystego etanolu dla mężczyzn i 160 g dla kobiet, co oznacza, iż dawka 0,5 l wódki jest dawką śmiertelną), wpływ na zachowanie kobiet i mężczyzn, na mięsień serca, mózg, wątrobę, a także skutki używania alkoholu przez kobiety w okresie prenatalnym, w szczególności krańcową ich formę, czyli zespół alkoholowy FAS.
Jako ciekawostki dr Wiergowski przytoczył kilka statystyk. Między innymi taką, iż alkohol znajduje się na pierwszym miejscu wśród 10 produktów spożywczych, na które Polacy wydają najwięcej pieniędzy, czyli stanowi tak zwaną potrzebę pierwszego rzędu (przeciętny Polak wydaje około 57 zł miesięcznie na napoje alkoholowe), a także raport WHO, według którego  w 2012 r. 5,9% zgonów na świecie było związanych z konsumpcją alkoholu (około 3,3 miliona osób). 

Pierwsza część konferencji skończyła się niezwykle wzruszającym wystąpieniem polskiej pisarki, dziennikarki i blogerki - Miki Dunin. Wystąpieniem, które początkowo miało być próbą odpowiedzi na pytanie: „Alkoholiczka. Kobieta upadła czy chora?”, jednak Autorka "Antyporadnika" i "Alkoholiczki" spontanicznie postanowiła podzielić się ze słuchaczami własną historią. Poszukiwaniami sensu życia, wiodącymi ją przez świat fizyczny, urojony i metafizyczny. Opowieścią o tym, jak próbując zapchać ciągle powiększającą się pustkę wewnętrzną i ból egzystencji, uzależniła się od alkoholu, przeszła terapię uzależnienia, a szukając duchowości rzuciła się w wir obrzędowości Kościoła, i pomimo długoletniego utrzymywania abstynencji stanęła w punkcie, w którym rozważała zakończenie swojego żywota na tym najpiękniejszym ze światów. Rozwiązaniem okazał się być Program Anonimowych Alkoholików - 12 Kroków postawionych w asyście sponsora, dzięki którym ze społecznego jamochłona stała się porządną, ciepłą kobietą  i na nowo odkryła wartości takie,  jak miłość, wspólnota i odpowiedzialność. Podczas wypowiedzi Miki Dunin panowała grobowa cisza, stan emocjonalnego napięcia i skupienia, zakończony gromkimi brawami wraz z jej "dziękuję". Gwiazda wieczoru chciałoby się rzec, gdyby nie fakt, że to były okolice południa.

Drugą część rozpoczęła lekarz psychiatra, specjalista w zakresie przeciwdziałania przemocy w rodzinie oraz inicjatorka kampanii „Stop FAS” - Grażyna Rymaszewska, wykładem na temat "Problemy alkoholowe kobiet - spojrzenie lekarza". Scharakteryzowała przede wszystkim style picia, wśród których wyróżniamy picie o niskim ryzyku szkód, picie ryzykowne i szkodliwe, którego następstwem mogą być uszkodzenie mózgu, nerwów, depresja, stany lękowe, zaburzenia snu, padaczka, zapalenia przewodu pokarmowego, trzustki, wątroby, cukrzyca, choroby serca, zaburzenia hormonalne (przyspieszona menopauza wśród kobiet, które zaczynają pić w młodym wieku), zwiększone ryzyko zachorowań na nowotwory, i inne.
Tuż po niej spojrzenie terapeuty przedstawiła Danuta Krzemińska - psycholog kliniczny i certyfikowany specjalista terapii uzależnień i współuzależnienia dedykując swoją wypowiedź pacjentkom, którym "miała honor towarzyszyć w drodze". Zwróciła szczególną uwagę na znaczenie grup kobiecych, zarówno w terapii uzależnienia, jak i grupach wsparcia, czy AA.

Następnie, doktor nauk medycznych i specjalista zdrowia publicznego - Marzena Zarzeczna-Baran przedstawiła "Problemy alkoholowe kobiet z perspektywy zdrowia publicznego", a w szczególności narzędzia zdrowia publicznego stosowane w celu ograniczenia spożywania alkoholu (regulowanie dostępności alkoholu, ograniczenie nielegalnej jego produkcji, regulowanie cel, zapobieganie reklamie, zapewnienie adekwatnych usług zdrowotnych, etc.). 
 
Konferencja zakończyła się biograficzną opowieścią  piosenkarki, działaczki w dziedzinie profilaktyki i leczenia uzależnień oraz współzałożycielki Profilaktyczno - Rozwojowego Ośrodka Młodzieży i Dzieci PROM w Łodzi - Anny Pietrzak, pod tytułem: "Kobieta alkoholiczka. Jak z tym żyć?"


Przekaz konferencji był taki, iż alkoholizm, bez względu na to, czy dotyka kobiet, czy mężczyzn to poważna, śmiertelna choroba. Nie jest objawem zaniku moralności, wynaturzenia, czy słabego charakteru. Jest chorobą, którą należy leczyć bez osądzania i potępiania, a także ocen o charakterze etycznym. Modele picia kobiet i mężczyzn są (mogą być) różne, role społeczne oraz czynniki fizyczne i genetyczne również, ale alkoholizm jest identyczny.
Wszyscy prelegenci konferencji zgodnie świadczyli o palącej potrzebie współdziałania terapeutów uzależnienia i ruchów trzeźwościowych, w tym Wspólnoty Anonimowych Alkoholików, w procesie zdrowienia z alkoholizmu. Nadużywanie alkoholu jest tylko najbardziej spektakularnym objawem choroby, natomiast etanol sam w sobie nie stanowi problemu uzależnionego, jest wręcz (przynajmniej początkowo) rozwiązaniem, "lekarstwem", znieczulaczem. Jest legalną substancją psychoaktywną o działaniu narkotycznym. Toksyną, na której przyjmowanie istnieje przyzwolenie społeczne, a która wywołuje nieodwracalne i daleko idące w skutkach spustoszenie organizmu. A wzrost używania etanolu wśród ludzi młodych, szczególnie wśród kobiet, to ważny i bardzo niepokojący problem społeczny. Wdzięczna jestem, że mogłam w tej konferencji uczestniczyć.

czwartek, 26 marca 2015

Dzieci z rodzin alkoholowych

Czytałam i słyszałam wiele opowieści dorosłych już dzieci z rodzin alkoholowych (DDA). Bardzo często kipiały wręcz poczuciem beznadziei, brakiem wiary w jakiekolwiek możliwości poprawy jakości własnego życia, w jakiekolwiek metody samopomocy. Nierzadko charakteryzowały się ślepym przekonaniem, że głęboko schowane poczucie krzywdy i raz wywrzeszczane alkoholikowi zarzuty "załatwiły sprawę" i można zacząć "normalnie żyć".

W rodzinie alkoholowej cierpią wszyscy. Zarówno główny bohater - alkoholik, który opętany obsesją picia nie jest w stanie normalnie funkcjonować w rodzinie i w społeczeństwie. Żona, która żyje w poczuciu krzywdy i upodlenia, że musi znosić te wszystkie niedogodności, oszustwa i zdrady, a pomimo to nie robi nic, by zmienić sytuację. Oraz dzieci, których jest mi szkoda najbardziej. Bo one nic nie mogą zrobić. Po prostu nic. Są bezbronne. A w dorosłym życiu często mają już taki balast, że bez pomocy z zewnątrz (a w nią często nie wierzą) rzadko udaje im się szczęśliwie żyć... Często same się uzależniają, albo współuzależniają. 

"'Kto zje więcej solonej cebuli' [gra], do której z dobrze odgrywanym śmiechem namawiała mnie mama tylko dlatego, żebym nie odkryła, że poza cebulą nie ma już nic do zjedzenia. To było dobre, bo była mama. Była ze mną i dla mnie. Byłam ważna. Wszystko się zmieniło, gdy przestałam być jedynaczką. (...) Wtedy też ustalił się na zawsze układ sił w rodzinie, dostałam swoje miejsce, dostałam tożsamość, z której próbowałam uczynić element mojego poczucia bezpieczeństwa, glejt dający mi prawo do miłości i troski. Zostałam pomocnicą mamy! Jej małą zastępczynią (...)."* 
"Tak, wcześniej ojciec miewał jakiej wybryki i bywało ciężko, ale dopiero kiedy matka przestała nas chronić, kiedy odwróciły się role i sama schowała się za swoje dzieci, zaczęło być naprawdę strasznie. Wtaczał się do mieszkania, głośno, z chrobotem, zawadzając o framugę drzwi. Matka zamierała z drutami, albo książką w rękach. My - nagle przycichłe i skulone dzieciaki - czekamy. Szurając nogami, przełaził do dużego pokoju. Chodził i węszył, ale bez skutku, wszystko wysprzątane na błysk. Wtedy przyłaził do nas."**

Bardzo często dzieci alkoholika z perspektywy czasu mają pretensje bardziej do matek, niż do uzależnionych ojców. Alkoholizm nie usprawiedliwiał ich zachowań, ale przynajmniej pomagał w jakiś sposób je zrozumieć, natomiast postępowanie matek okazywało się niepojęte.Warto sobie uzmysłowić, że koalkoholizm to zaburzenie psychiczne, które wpływa destrukcyjnie na bliskich. Śmiem wręcz twierdzić, że współuzależnione są równie odpowiedzialne patologicznej sytuacji rodziny alkoholowej, co sam uzależniony. A nawet bardziej, gdy się dowiadują, co należy robić i jak postępować, a pomimo tego nie zmieniają nic, usilnie wierząc, że 2 plus 2 będzie 5, jeśli tylko wystarczająco mocno się obrażą. 

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nadal w ten sposób żyją tysiące ludzi w Polsce, i wiele, wiele więcej na świecie, a problem jest bagatelizowany. 

Co jest plagą naszego świata? AIDS? Nowotwory? One zabijają jednostki, a choroba alkoholowa całe pokolenia...

- Ale przecież... dziecko potrzebuje ojca! Całej rodziny! - Tak, to prawda. Ale czy oby na pewno zawsze i  za wszelką cenę?




Modlitwa Piotrusia

Dobry nasz Panie, Jezu Chryste, bardzo gorąco proszę Ciebie:
 nie chcę żyć dłużej na tym świecie - zabierz mnie prędko stąd do siebie!
Tatuś pijany wrócił do domu, rozbitą flaszkę trzymał w dłoni.
Mój Anioł Stróż gdzieś sobie poszedł, bo mnie przed biciem nie obronił.
Mamy od wczoraj nie ma w domu, nic nie mieliśmy na śniadanie;
więc zabierz nas do nieba, Jezu, mnie i siostrzyczkę moją Hanię.
Tam się spotkamy z babcią Rózią, co zawsze piekła nam kołacze,
i była dobra, lecz umarła. Hania do dzisiaj za nią płacze.

Będziemy grzeczni i posłuszni. Wystarczy nam trochę mleka, chleba
i kredki dla Hani, jeśli będą, a dla mnie ... dla mnie nic nie trzeba.
Ja sam potrafię wszystko robić: garnuszki umyć, chleba pokroić,
niech tylko zawsze będzie jasno, bo się po ciemku Hania boi.
Tatuś dziś rozbił dwie żarówki, i świece się skończyły właśnie.
Więc zapaliłem gaz w kuchence, żeby nam było trochę jaśniej.
Lecz tatuś zgasił płomyk - łokciem.
Tak się zatoczył, trzasnął drzwiami i poszedł sobie.
A tu ciemno i my w kąciku, całkiem sami.
Wiem, że zakręcić kurek można.
Zaraz to zrobię - chwilka mała...
Niech tylko Hania mocniej zaśnie, tyle się dzisiaj nacierpiała.

Tu nam wygodnie na podłodze, za taboretem i ławeczką.
Nawet poduszkę Hani dałem, lecz trudno uśpić głodne dziecko.
O, jeszcze wzdycha. Ciszej, ciszej...
A mnie tak słabo. Matko Święta!
Wszystko się wokół mnie kołysze...
Coś miałem zrobić?! Nie pamiętam.
Gdzie jestem? Jak mi w uszach szumi.
Noc za oknami jest ciemna, głucha...
Jezu, modliłem się do ciebie.
Wierzę, że wkrótce mnie wysłuchasz...



Jezus usłyszał prośby twoje
zaraz wam wyjdzie na spotkanie.
Weźmie do siebie was oboje - ciebie i twoją siostrzyczkę Hanię.



* Mika Dunin, "Alkoholiczka", Wyd. WAM, 2014 r., str. 54-55
** Tamże, str. 57

poniedziałek, 16 marca 2015

Czy od alkoholika trzeba odejść?

"Gdybyś była moją córką, powiedziałabym... odejdź." Takie zdanie usłyszałam mniej więcej po pół roku od rozpoczęcia terapii, gdy usiłowałam zmienić zasady gry w moim małżeństwie, a mąż co rusz wykręcał mi jakiś numer. Ależ to mnie zabolało. Ja nie chciałam tego usłyszeć. Szczególnie z ust koleżanki, która zawsze potrafiła mnie podtrzymać na duchu, zawsze potrafiła znaleźć usprawiedliwienie jego wybryków i dać mi to, czego oczekiwałam, czyli usprawiedliwienie kolejnej szansy. To zdanie było takie... ostateczne. A ze sprawami ostatecznymi mam problem do dziś dzień. Wówczas nie zastosowałam się do tej rady. Nie umiałam. Nie chciałam. Żyłam w krainie iluzji i nadziei. I żeby było jasne, uważam, że w nadziei nie ma niczego złego - jeśli tylko nie prowadzi do nierealistycznych oczekiwań, bo te z kolei rodzą tylko rozczarowanie, urazy i żal. Można ją mieć - podobno zresztą umiera ostatnia - ale nie można nią żyć. 

Osoby współuzależnione cechuje (między innymi) tak zwane magiczne myślenie, czyli sprzeczne z doświadczeniem i zdrowym rozsądkiem przekonanie, że ich miłość, walory, czy poświęcenie jakimś cudem uzdrowią partnera z alkoholizmu i spowodują, że stanie się porządnym, odpowiedzialnym człowiekiem. Magiczne myślenie przejawia się w wielokrotnie ponawianych nieskutecznych próbach kontrolowania alkoholika - prośbach, groźbach, straszeniu konsekwencjami, które nie będą wyegzekwowane, szantażowaniu, wymuszaniu obietnic... To złudna i niczym niepoparta wiara, że tym razem z pewnością się uda, tym razem będzie inaczej, w końcu zwycięsko! Każdy przecież zasługuje na drugą szansę, niektórzy nawet na trzecią, ale nad pięćdziesiątą ósmą warto byłoby się już zastanowić. Współuzależnione tego nie robią.  

Sama, osobiście, przez bardzo długi okres czasu miałam w sobie nieadekwatne poczucie mocy. Wydawało mi się, że jestem w stanie sprawić, że mąż przestanie pić, że to zależy ode mnie i moich poczynań. Roiłam sobie, że on ma większe szanse na wyzwolenie z choroby alkoholowej i w ogóle nie wpadło mi do głowy, że w tym wszystkim nie chodzi o niego! Bo on miał takie same szanse, jak każdy inny uzależniony. Chodziło o mnie! To moja ślepa miłość nie pozwalała mi dostrzec, że skoro on nic konstruktywnego ze swoją chorobą nie robi, to muszę uciekać, by nie spie... sobie reszty swojego życia. Jeśli pragnę spokoju, bezpieczeństwa, wolności, miłości, wsparcia, partnera odpowiedzialnego, takiego na którym można polegać, to... odpowiedź jest jedna. Czynny alkoholik to egoista i egocentryk.  

Współuzależnienie rodzi się w wyniku domowej patologii. Partner nie musi być alkoholikiem, wystarczy, że za takiego go uważam, a pomimo to w tym trwam. Dopiero po długiej i żmudnej pracy nad sobą doszłam do wniosku, że nie miałam męża, tylko małego rozkapryszonego chłopca, którego niańczyłam, chroniłam, opiekowałam się i utrzymywałam.  Z uporem wartym lepszej sprawy starałam się go zmienić, przyciąć na miarę swoich oczekiwań, a ślepa miłość i strach przed nowym, innym, nieznanym służyły jako argumenty, by w tym trwać. Dopiero wówczas przyszło egzystencjalne pytanie: Jak mogłam być taką idiotką?! Dlaczego tego wszystkiego nie widziałam wcześniej?! Magiczne myślenie... hm... czyżby Harry Potter zbyt wiele razy przeczytany rzucił mi się na mózg?! 

Ja absolutnie nie twierdzę, że tak należy postąpić. Takie decyzje podejmuje się indywidualnie, po głębokim namyśle, rozważeniu za i przeciw. To, co tu piszę jest wynikiem moich doświadczeń i moich przemyśleń. Każda sytuacja jest inna, zatem i każda decyzja wymaga osobnej analizy. Jedno wiem z pewnością. Jeśli w rodzinie pojawia się przemoc fizyczna i psychiczna, jeżeli alkoholik przepija cały budżet, wszystkich terroryzuje, jeśli z uporem maniaka trwa we własnym alkoholowym świecie, nie trzeźwieje, to z pewnością należy uciekać, szczególnie, jeśli w tym wszystkim są dzieci. Alkohol wyzwala w człowieku pewne instynkty, ale nie powoduje, że z potulnego misia wychodzi bestia... Natomiast jeśli partnerka alkoholika ma w sobie radość życia, potrafi troszczyć się o siebie będąc z boku, a nie u boku czynnego alkoholika, ma własne zainteresowania i pasje to i owszem - można zostać i wieść naprawdę satysfakcjonujące życie. Ja nie potrafiłam, ale znam takie osoby.

Wszystko sprowadza się do tego, że nie ma ani łatwej, ani jedynej odpowiedzi na to pytanie. Bo tak naprawdę jest ono źle postawione. Nie rzecz w tym, czy od alkoholika trzeba odejść, a w tym, czego się oczekuje od życia, od partnera, od związku. Szczera odpowiedź na to pytanie, będzie wskazówką do decyzji... ostatecznej.

piątek, 13 marca 2015

Nieśmiałe rozważania o Sensie

Jak nauczyć się radości życia? Gdzie, w czym, w kim (Kim) szukać jego sensu? Jakie są wartości, które wyznaję i czy rzeczywiście są moje, czy może wdrukowane w psychikę przez rodziców, opiekunów, wychowawców, ukształtowane przez tradycję, kulturę, historię? Czy to, co mówię jest spójne z tym, co myślę, co czuję i co robię? 

Jestem chrześcijanką, zatem odpowiedź na te wszystkie pytania powinna być nacechowana miłością Boga, a co za tym idzie miłością bliźniego. Ale... ile razy dopiero w sytuacjach krańcowych, dopiero kiedy bardzo cierpiałam bezpośrednio zwracałam się do Niego, widząc w Nim sprawcę mojego stanu? Ile razy pytałam wtedy: dlaczego mnie to spotkało? dlaczego ja? Ile razy pytałeś... Ty? 

Pan Bóg nie jest sprawiedliwy. Mocne? Byłoby gdyby nie dodać - Pan Bóg nie jest sprawiedliwy, bo jest miłosierny. Bo dzieli według potrzeb, a nie według zasług! "Wydaje nam się, że skoro tyle lat jesteśmy blisko Boga, mamy prawo Go napominać i poprawiać".*  Ale... przecież ja nie nie jestem Bogiem. Nie znam Jego planu. I skoro jednak to wszystko mnie spotkało, to być może Pan Bóg chce mi przez to coś powiedzieć. Może w dłuższej, szerszej perspektywie zobaczę, że to był objaw Jego miłości?

Skoro wiem, że miłość jest najważniejsza, a właściwego odniesienia do Boga i świata winnam szukać w relacji do bliźnich, to co jeśli staram się wręcz nie widzieć biedy, bezdomności, ludzkiej tragedii? Czy to świadczy o miłości bliźniego? 

Kiedyś, nie tak dawno temu na takie pytania odpowiedziałam, że życie to wybory, więc skoro bezdomni tak wybierają, to cóż mnie do tego? Egocentrycznie skwitowałam, że ja, to nawet w najgorszym stadium nerwicy, gdy żyło mi się bardzo źle, nigdy nie pomyślałam o tym, żeby się zabić, położyć do łóżka i nie wstawać, poddać. Ba! Ja nawet łaskawie myślałam o moich najbliższych, bo chciałam uchronić ich od cierpienia z mojego powodu. Że wybrałam inaczej - zakasałam rękawy, udałam się po pomoc i jestem gdzie jestem, żyję, jak żyję. A bezdomny na ulicy się poddaje. Wybiera tak, a nie inaczej. Przecież są różne instytucje, są różne miejsca, do których można się zgłosić o pomoc. Nie przekonują mnie tłumaczenia, bo nie wie jak, bo nie wie gdzie. 

I z jednej strony to było, a nawet jest prawdziwe, ale z drugiej... kto dał mi prawo do ocen moralnych?

"Zapytajmy samych siebie (...) na czym budujemy nasze wspólnoty? Pokusa, by budować je na sprawiedliwości, a nie na miłości, jest bardzo silna i tak łatwo można rozminąć się z Bogiem, który jest miłosierny."**



* Bp Grzegorz Ryś, "Wiara z lewej prawej i Bożej strony", Wyd. WAM, 2014, str. 86
** Tamże, str. 89

wtorek, 10 marca 2015

Cierpienie - tak, cierpiętnictwo - nie!

Cierpienie jest nieodzowną częścią ludzkiego życia. Bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy się go wyzbyć, jak zafałszować rzeczywistość - konstatacja jest jedna - ono jest. Czasami początkowo rodzi bunt, a dopiero z czasem przychodzi akceptacja. Ale przychodzi, bo długofalowo jest nieodzowna, bo życie jest pełne wzlotów i upadków, radości i smutków, bo wpierw cieszymy się siedmioma latami tłustymi, ale później  przychodzi siedem lat chudych. Zawsze, prędzej, czy później jest źle.

Łatwo jest być radosnym i pogodnym, cieszyć się wiosną za oknem, gdy wszystko idzie po mojej myśli, ale co jeśli nie? Co jeśli na widok pewnych obrazków z rozrzewnieniem marzę o czymś nieosiągalnym, nie zadowalam się tym, co mam, co jest dla mnie dostępne, tym samym wpędzam się w stan głębokiego żalu i tęsknoty za czymś, co tak naprawdę jest ułudą? 

Kilka ostatnich wydarzeń wraz ze zbliżającą się wielkimi krokami rozprawą rozwodową zaburzyło moją pogodę ducha i złożyło się na kryzys z... delikatną (musiałam to napisać, by się usprawiedliwić przed samą sobą) tendencją do użalania się nad sobą. A że od jakiegoś czasu staram się mieć kontakt z rzeczywistością i nie udawać, że jest dobrze, jak wcale nie jest - godzę się na to. Pozwalam sobie na smutek, lęk, żal i złość, bo wiem i doświadczyłam, że walcząc i szamotając się z tymi nieprzyjemnymi uczuciami, wydłużyłabym tyko czas potrzebny na zmianę tego stanu. I wszystko w porządku dopóki pamiętam, by temu cierpieniu nie poddawać się biernie, nie pławić się w jego przeżywaniu, bo to już cierpiętnictwo. A tego nie chcę. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że marudzenie i użalanie się nad sobą do niczego dobrego nie prowadzi.  Co gorsza, można wpaść w pułapkę polegającą na tym, iż cierpiętnictwo stanie się nawykowe, stanie się moją postawą, a tym samym przekleństwem całego życia. Ja już nie chcę grać roli ofiary. Bóg dał mi wolną wolę. Mam wybór i to ja decyduję o tym, jak się będę czuć, a "Użalanie się nad sobą to jeden z najbardziej niefortunnych i pochłaniających braków, jakie znamy. Stanowi ono przeszkodę dla rozwoju duchowego i może uniemożliwić nam skutecznie porozumienie się z innymi ludźmi – tak ogromnej domagamy się od nich uwagi i współczucia. Litowanie się nad sobą to taka ckliwa forma cierpiętnictwa, na które nie możemy sobie pozwolić."*

Niestety, to że wiem, nie oznacza wcale, że mam...

Zawsze jednak pozostaje mi jedno: Boże, użycz mi pogody ducha, abym godziła się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniała to, co mogę zmienić i mądrości, abym odróżniała jedno od drugiego.

Niech się dzieje wola Twoja, nie moja. Nawet, gdy to jest  wymagające, nawet gdy wolałabym pójść inną ścieżką, tą łatwiejszą. 



* "Jak to widzi Bill. AA jako droga życia. Wybór pism współzałożyciela", Warszawa Wyd. Fundacja Biuro Służby Krajowej Anonimowych Alkoholików w Polsce, str. 238

czwartek, 5 marca 2015

Ale ja go potrzebuję!

Każdy człowiek posiada potrzeby. Potrzeby, czyli główny motor naszych aktywności, które mają na celu wypełnienie luki, uzupełnienie jakiegoś braku, zniwelowanie frustracji, czy tęsknoty. Mogą one mieć charakter obiektywny (na przykład potrzeba jedzenia), bądź subiektywny (wszelkiego rodzaju reakcje będące następstwem niezaspokojenia potrzeby obiektywnej).

Potrzeby mogą być fizyczne, intelektualne, emocjonalne oraz duchowe. Najbardziej jednak znanym podziałem potrzeb (tak mi się wydaje) jest Piramida Maslowa.* U jej podstawy leżą te, które są człowiekowi niezbędne, by zachować funkcje życiowe, czyli potrzeby fizjologiczne (tlen, woda, jedzenie, seks, odpoczynek, itp.). Następnie w kolejności są potrzeby bezpieczeństwa (m. in. zależność, opieka, oparcie, brak lęku), przynależności i miłości, szacunku i uznania (sława, dominacja, respekt, status społeczny, itd.), aż do potrzeb samorealizacji (rozwój, piękno i harmonia, etc.). Realizacja potrzeby wyższego rzędu ma pierwszeństwo w stosunku do tej niższego rzędu. Oznacza to mniej więcej tyle, że mając w portfelu do końca miesiąca 10 złotych raczej zakupię pokarm, niż książkę, czy lakier do paznokci. 

Często zdarza się, że współuzależnione kobiety prezentują patologiczny sposób myślenia w zakresie, kto i za co w ich życiu odpowiada. Zapytane, kto powinien zaspokajać ich potrzeby, zgodnym chórem odpowiadają: oni (w domyśle - ci źli - alkoholicy)! Na przykład: "Mąż nie zapewnia mi poczucia bezpieczeństwa, bo pije i wywołuje kłótnie, a przecież, gdyby nie przyszedł pijany, to by awantury nie było.", albo "Mieszkam z byłym mężem w jednym domu. On prowadzi działalność gospodarczą i ma pieniądze, podczas, gdy ja się boję o swoją pracę i mi na życie nie starcza. Ewidentnie chce mnie w tej sposób upokorzyć i upodlić.", czy też "Dorośli synowie żerują na mnie i wykradają jedzenie z lodówki, nie pracują, awanturują się i ja się nie czuję bezpiecznie w swoim własnym domu." To tylko przykłady takich wypowiedzi.

Czy rzeczywiście mąż nie zapewnia mi poczucia bezpieczeństwa? Przecież to ja wybieram, by żyć z pijakiem. Czy rzeczywiście mąż próbuje mnie upodlić, bo ja zarabiam mniej i nie wystarcza mi na życie? Czy może z niego to i jest kawał s...syna, ale przecież to nie zwalnia mnie z odpowiedzialności za własne życie. Czy rzeczywiście dorośli synowie na mnie żerują? Czy może ja nie pozwalam, by wzięli odpowiedzialność za siebie na siebie?

Warto sobie szczerze odpowiedzieć, kto i za co w moim życiu odpowiada? Kto i jakie potrzeby realizuje? Kto wybiera i podejmuje decyzje? Bo jeśli ja... to może czas przestać się użalać, albo zacząć coś zmieniać?

Sama często mówiłam, że kocham męża, że nie jestem gotowa, by go zostawić, że tak bardzo go... potrzebuję. Wówczas terapeutka zasugerowała mi, bym zrobiła listę wszystkich swoich potrzeb, we wszystkich dziedzinach życia i wypisała, które z nich mąż pomaga zaspokajać/zaspokaja, a które wręcz sabotuje. Które zrealizować mogę sama, czyli zależą ode mnie, a które od innych ludzi. To był początek do dalszej pracy, gdyż bezpośredni wpływ mam tylko na to, za co sama odpowiadam, co sama wybieram i czego konsekwencje przychodzi mi prędzej, czy później ponosić. Jeżeli pozwałam sobie na uzależnienie jakości własnego samopoczucia od zachowania drugiego człowieka, to narażam się na sytuację, w której będę cierpieć, bo on przecież wcale nie musi mi dobrze życzyć. A jeśli mam nierealistyczne oczekiwania, to później odczuwam zawody, rozczarowania, urazy i żal, a to bardzo skutecznie deprecjonuje radość życia.

Bardzo się przed wykonaniem tego zadania broniłam. Podświadomie nie chciałam wyników tego eksperymentu poznać, naprawdę... zobaczyć. Pomimo, że zawsze byłam systematyczna w pisaniu sugerowanych mi prac, wywiązywaniu się ze zleconych zadań – tego nie zrobiłam w terminie. Niby nie miałam czasu… Tak naprawdę bałam się prawdy. Bałam się odpowiedzialności. Wyszło mi, że za większość odpowiadam, realizuję i zaspokajam ja sama, a mąż wręcz pewne potrzeby sabotuje wpędzając mnie na przykład w poczucie winy. Doskonałym tego przykładem może być fakt, iż rezygnowałam z moich ambicji dla niego.
Teraz, z perspektywy czasu, z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że brak mi bliskości drugiego człowieka. Tego samej nijak nie udało mi się wypracować. A więzi rodzinne, przyjacielskie, czy koleżeńskie to jednak nie to samo.

Warto też pamiętać, że zaspokajanie potrzeb w jedyny sposób grozi uzależnieniem. Człowiek uzależnia się od alkoholu właśnie dlatego, że na wszelkie bolączki (realne, albo celowo urojone) stosuje zawsze to samo lekarstwo. Dobrym pomysłem jest również odraczać gratyfikację, to jest nie realizować potrzeb od razu, impulsywnie, jak tylko na duszy i w ciele pojawi się taki sygnał. To świetna metoda samodyscypliny.


* Istnieje również klasyfikacja, która hierarchizuje potrzeby ludzkie według kryterium czasu. Te wyższego rzędu to takie, które musimy zaspokoić, nawet nie w pierwszej kolejności, a po prostu po to, by żyć. Najbardziej popularna teoria mówi, że najkrócej żyć możemy bez powietrza, później wody, następnie jedzenia. Ja słyszałam na pewnym wykładzie, z ust bardzo dumnej pani profesor, że ona wymyśliła jeszcze lepszą teorię! Mianowicie, człowiek w pierwszej kolejności winien zaspokoić potrzebę temperatury, bo jakby go tak do pieca włożyć...

wtorek, 3 marca 2015

Błędy i doświadczenia... innych

W pewnym momencie mojego życia bardzo żałowałam, że nie mam, nie rozumiem oraz nie umiem wykorzystać z pożytkiem dla siebie i bliskich wiedzy i doświadczenia innych ludzi. Z pewnością egzystencja nie bolałaby mnie wówczas tak bardzo. Ale... może dzięki temu cierpieniu mam szansę szybciej wkroczyć w "drugą połowę życia"*?

Podobno "doświadczenie to nazwa, którą każdy nadaje swoim błędom". Przynajmniej tak twierdził Oscar Wilde. Może... Choć osobiście uważam, że na doświadczenie składają się zarówno błędy, jak i wykorzystane szanse, dobre wybory, ale niech będzie. Skupię się na tych pierwszych, i to pomimo, że błędów w życiu nie popełniłam spektakularnie dużo. Zresztą, nawet gdyby tak było, to i tak trochę za mało, żeby wystarczyło na naukę. Dlatego myślę, że warto uczyć się na błędach i doświadczeniach innych.

Tyle teoria, bo z praktyką, czyli cudzymi błędami miałam (żywię głęboką nadzieję, że zastosowany przeze mnie czasownik w formie dokonanej odpowiada rzeczywistości) zawsze pewien problem. Mianowicie, przecież ja bym takiego głupstwa nie popełniła, prawda? A jak już jakimś dziwnym, zupełnie niespodziewanym trafem, mnie się przydarzyła podobna wpadka, to dopiero sobie uzmysławiałam, że przecież już dawno rozwiązanie miałam przed oczami, tylko... jakoś tak... mi umknęło. 

Drugi problem wynikał z tego, że jeśli ktoś był dla mnie wart naśladowania, stanowił autorytet, to liczyłam się z jego opinią i doświadczeniem, natomiast jeśli nie, to...  A prawda jest przecież taka, że nawet jakieś wrzaski osoby nieżyczliwej, spoglądającej nieświadomie w Okno Johari** mogły mi się przydać. Ale tu pojawiał się kolejny problem - nieumiejętność nie reagowania impulsywnie na inwektywy, zamiast spokojnego ich wysłuchania i wyciągnięcia pożytecznych wniosków. Nadmiar ignorancji, arogancji i... pychy (?), powodował, że nie pozwalałam sobie na korzystne zmiany. To ja wiedziałam lepiej, pomimo świadomości, że może tak nie być. Cóż... konsekwencje tych zachowań dały mi tak popalić, że... jakoś małą mam ochotę na powtórkę. Niby słuchałam, ale nie słyszałam. 

Największy jednak problem stanowiła trzeźwa ocena tego, co błędem dla kogoś było, więc logika nakazywałaby go nie popełniać, ale dla mnie mogło być szansą. 

Czy ja potrzebuję się przekonać na własnej skórze, że wkładając dłoń do ognia rzeczywiście się poparzę? Czy może wystarczy mi sama o tym wiedza i doświadczenia innych ludzi? A co gdyby tak z odpowiednią dozą rozsądku i trzeźwego oglądu tę zasadę przełożyć na inne aspekty życia? "Uczmy się na cudzych błędach, bo sami wszystkich popełnić nie zdążymy…" Joanna Chmielewska.

* Zainteresowanych tym enigmatycznym terminem odsyłam do książki Richard'a Rohr'a "Spadać w górę. Duchowość na obie połowy życia". Z pewnością "zawita" w mojej blogowej biblioteczce, ale nietaktem byłoby umieszczać tam pozycje, których sama nie skończyłam jeszcze czytać. 

** Okno Johari  - obrazuje sposób postrzegania rzeczywistości przez konkretną osobę dzieląc go na cztery obszary, które mają na celu uświadomienie, że żaden człowiek nie wie o sobie całkowicie wszystkiego (na przykład na skutek braku pewnych doświadczeń). Te obszary to:
1. Świadomość - "Ja wiem, widzę, inni wiedzą, widzą". 
2. "Ja wiem, widzę, inni nie widzą, nie wiedzą". 
3. "Ja nie wiem, nie widzę, inni wiedzą, widzą". 
4. Podświadomość - "Nikt nic nie widzi, nie wie".
Rzecz w tym, by coraz bardziej poznawać trzeci i czwarty obszar.