sobota, 26 grudnia 2020

Słowo ciałem się stało

Od kiedy jestem kwakierką, święta katolickie obchodzą mnie umiarkowanie. Boże Narodzenie celebruję jednak z innego powodu. Po pierwsze, to tradycja rodzinna. Odkąd pamiętam, czyli od jakichś trzydziestu kilku lat, spotykamy się gremialnie w Wigilię i 25.12, by pobyć, pośmiać się, porozmawiać, zjeść i kolędować razem. Pisząc rodzinnie mam na myśli jakieś 25 osób, tj. całą gałąź genealogiczną dziadków od strony mamy. Kilka osób już zdążyło odejść, kilka nowych się pojawić, a w tym roku babcia, nasze spoiwo, skończyła 90 lat. Mam wielką nadzieję, że nawet jak jej już zabraknie, będziemy kultywować te spotkania. Wiem, że czasami z rodziną wychodzi się najlepiej na zdjęciu, i szczerze przyznam, że nie każdego darzę sympatią, jednak tegoroczne Święta były naprawdę sympatycznym i pełnym ciepła czasem. Tak więc, pierwszym powodem celebracji tego czasu jest tradycja. Drugim zaś... wcielenie Słowa. 
 
„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. (…) W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła.” - J. 1, 1.14. 
 

Boże Narodzenie to czas wcielenia, czas przyjścia, narodzin Jezusa Chrystusa, to czas, w którym Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami. Czas, w którym jesteśmy wrażliwsi na potrzeby innych, bardziej empatyczni, otwarci i pomocni. Bardzo to mi bliskie, gdyż kwakierstwo jest dla mnie duchowością, doświadczaniem Boga na co dzień, dostrzeganiem Światła w innych ludziach. To nie modlitwa i pieśni, to czyny. To nieustające wcielanie słów, które znam z kościoła w życie codzienne. Nie tylko od święta, których kwakrzy nota bene nie obchodzą, świątyń też nie mamy. Podczas nabożeństw kwakierskich siedzimy razem w Ciszy, w zwyczajnych domach, czy mieszkaniach, a ostatnio nawet każdy w swoim przed ekranem komputera, i czasami zdarza się, że ktoś coś usłyszy i powie, posłuży słowem. Wierzę, że przemawia wówczas sam Bóg. Że to Jego forma komunikacji z nami. Wystarczy uważnie posłuchać. Dziś coś usłyszałam. I powiedziałam. Nie wiem, czy przyniesie skutek, czy spowoduje, że czyjeś serce zmięknie, zacietrzewienie zelżeje, może nie od razu, ale mam nadzieję, że choć zalążek zmiany został zasiany. 

 

Szanowny Czytelniku, i tego Ci życzę. Wcielenia Słowa na co dzień. 

 

Serdeczności świąteczne

Pelagia M.

czwartek, 17 grudnia 2020

Alegoria poszukiwania szczęścia

Ostatnio na fejsbukowej tablicy pojawił mi się post z polubionej kiedyś strony dotyczącej rozwoju duchowego. Przypowieść z serii - był sobie mistrz, który swoim uczniom coś unaocznił. Często z pewnym pobłażaniem takie czytam, szczególnie jeśli udostępni je osoba, którą znam i wiem, że z całą pewnością w zgodzie z takimi zasadami nie żyje, ale... to zupełnie inna historia. Zmierzam do tego, że czasami zdarza się, i tak było w tym przypadku, że znalazłam w owej bajce głębszy sens.

Nie pamiętam dokładnie jej treści i konkretnych liczb, nie pamiętam fabuły,  kto był jej autorem, ani kto ją udostępnił, będę trochę konfabulować, ale sens pozostanie - obiecuję. A było to tak...

  

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, dolinami i... stop! To nie ta bajka! Moja brzmi tak: w dwudziestą rocznicę matury został zorganizowany zjazd absolwentów rocznika 1982. Grupie 50 znajomych polecono, by napisali swoje imię na nadmuchanym baloniku i zostawili w jednym pomieszczeniu. Następnie balony przemieszano, a grupę poproszono, by w ciągu 5 minut każdy odnalazł balon ze swoim imieniem. Ludzie potrafią robić naprawdę dziwne rzeczy, gdy ich się odpowiednio zmotywuje lub obieca nagrodę, nawet gdyby tą miała być paczka chrupków, zatem ochoczo przystąpili do poszukiwań. Jak się można domyślić, balony fruwały po całym pokoju, wokół panował chaos i zgiełk, absolwenci przepychali się w zamęcie, jedni pękali ze śmiechu, inni z zacietrzewieniem parli do swego, dwie osoby nabiły sobie guza, cztery wzajemnie wyrywały gumowe zabawki, a jedna została znokautowana. Niestety, czas upłynął i nikomu (żeby to brzmiało bardziej dramatycznie) nie udało się odnaleźć swojego balonika. Wówczas pomysłodawca zabawy poprosił, by każdy wybrał losowo balon, a następnie odnalazł osobę, której imię się na nim znajduje, i jej go wręczył. Po 5 minutach każdy trzymał swój balon. I żyli długo i szczęśliwie. THE END.

Historyjkę starałam się przedstawić zabawnie, bo jak można inaczej, skoro kilkadziesiąt dorosłych osób biega za popisanymi balonami, ale pointa, gdy się nad nią zastanowić, już śmieszna nie jest, bo jak w każdej bajce, ma głębszy sens. Stanowi alegorię poszukiwań szczęścia w życiu. Szukając swojego - nie znajdziesz, dając komuś - otrzymasz własne. Jest to swojego rodzaju odmiana usłyszanego kiedyś - jeśli jest ci źle w życiu, idź i komuś pomóż. Warto o tym pamiętać.

 

czwartek, 5 listopada 2020

Więcej nie znaczy lepiej

Bardzo rzadko na moim blogu poruszam sprawy polityczne. Z różnych względów, ale przede wszystkim dlatego, że staram się doszukiwać spraw, które łączą - nie dzielą, a polityka do takich nie należy. Jeśli natomiast już o czymś piszę, to raczej z tej... miękkiej strony - emocjonalnej, psychologicznej, socjologicznej, społecznej, gdyż rusza mnie krzywda i zamach na wolność wyboru.

Mam na myśli #strajkkobiet i bunt przeciwko decydowaniu o moim życiu i ciele przez obcych ludzi. Jednak nie o tym będę pisać. A przynajmniej nie bezpośrednio. Kwestia wartości moralnych poszczególnych ludzi jest bardzo delikatna. Łatwo można kogoś zranić lub urazić, bo każdy z nas jest inny, ma swoje doświadczenia i przemyślenia, których ja wcale znać nie muszę.

Dziś chciałabym napisać o tym, jak łatwo wylać dziecko z kąpielą, i że więcej wcale nie znaczy lepiej. Mianowicie, o postulatach, czy też nowych polach walki Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Pominę pierwszą ich wersję, z niecenzuralnym słownictwem. I nawet nie chodzi o nomenklaturę. Przy pewnym poziomie nagromadzonej frustracji, z człowieka się po prostu wylewa. Samej zdarza mi się (dość często) zakląć siarczyście, jak zaleje mnie fala złości, coś mi się bardzo podoba, albo przez nieuwagę uderzę ramieniem o klamkę bądź obleję się kawą w pracy (zawsze jak mam na sobie białą bluzkę). Obłudą i świętoszkowatością byłoby udawanie, że nagle oburza mnie słowo na W. Tyle tylko, że żaden rząd nie usiądzie do rozmów z ludźmi, których żądania są absurdalne, niedorzeczne, a nawet groteskowe. Jak bowiem inaczej nazwać łączenie postulatów typu: aborcja na żądanie, przekazanie 10 % z budżetu państwa na ochronę zdrowia, wypowiedzenie konkordatu, walka z kryzysem klimatycznym, odzyskanie mediów publicznych, „odśmieciówkowanie” rynku pracy, tworzenie świeckiego państwa, czy dymisja rządu, a do tego w czasie jednego tygodnia i pod bliżej nieokreśloną groźbą?

Kilku rzeczy nauczyłam się skutecznie podczas różnych psychoterapii i w drodze rozwoju osobistego. Po pierwsze - absolutnie nie grozić, jeśli nie ma się zamiaru, albo możliwości, by obietnice zrealizować. Po drugie - problemy rozwiązywać jeden po drugim. Nie uda się rozsupłać za jednym razem zbitego kłębka sznurowadeł. Trzeba działać metodycznie, cierpliwie i skutecznie. I po trzecie - nierealistyczne oczekiwania rodzą zawody, rozczarowania, urazy i złość. A jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Szkoda. Wielka.
 
 Bardzo podoba mi się plakat, który zamieszczam obok. Niestety, z takimi postulatami, chyba się nie uda.



wtorek, 13 października 2020

Czterej jeźdźcy apokalipsy


Ostatnio postanowiłam dokształcić się w umiejętnościach menedżerskich i okazało się, że z zajęć o kierowaniu podległym zespołem mogę wyciągnąć wnioski dotyczące również życia prywatnego. Chodzi konkretnie o teorię Johna Gottmana, amerykańskiego profesora psychologii, naukowca, wieloletniego badacza relacji w związkach, który na przestrzeni lat wypracował model matematyczny potrafiący z 90% skutecznością przewidzieć rozpad związku / jego stabilność (90%! to 9 przypadków na 10!), a dokładniej teorię, że każdy szczęśliwy związek potrzebuje pięciu pozytywnych interakcji na jedną negatywną. Ludzie się kłócili, kłócą i będą kłócić. Zresztą, konflikt pozwala oczyścić atmosferę, zmniejszyć napięcie, naprawić co nie działa. Ważne, żeby stosunek pozytywnego oddziaływania na siebie (np. uśmiech, pocałunek, dobre słowo) do negatywnego (narzekanie, krytyka, kłótnia), wynosił przynajmniej 5:1. Tylko tyle i aż tyle stanowi receptę na dobry związek. Ale żeby nie było za łatwo, jest jeszcze jeden warunek: owe negatywne interakcje nie mogą należeć do zespołu tak zwanych Czterech Jeźdźców Apokalipsy, gdyż ich pojawienie się zwiastuje rozpad relacji. Przynajmniej według Gottmana. Jacy to Jeźdźcy? 

  1. Krytykanctwo
  2. Lekceważenie, pogarda z poczuciem wyższości
  3. Obrona, postawa defensywna
  4. Wycofanie się – „rób jak chcesz”, obstrukcja

Najczęściej występują jeden po drugim, w miarę, jak relacja się rozpada.

Krytykanctwo

Pierwszym, i prawdopodobnie najbardziej powszechnym jest krytykanctwo oraz słynny już komunikat typu „ty”, szczególnie jeśli brzmi: „ty nigdy” lub „ty zawsze”. I nie chodzi bynajmniej o brak krytycznej uwagi na temat jakichś zachowań, czy komunikowania skarg dotyczących konkretnych problemów. Chodzi o werbalny atak ad personam na charakter, osobowość partnera, w rezultacie którego krytykuje się nie konkretne działanie lub zachowanie, ale partnera jako człowieka. Krytykanctwo może nieść niszczycielskie skutki, ponieważ sprawia, że ​​partner czuje się napadnięty, odrzucony i zraniony. Antidotum na krytykanctwo jest mówienie o swoich uczuciach. Używanie komunikatu typu „ja”. Zamiast: 'ty nigdy nie pomyślisz, by powiedzieć coś miłego!', można zakomunikować: 'byłoby mi miło, gdybyś powiedział(a) że smakowała ci kolacja'.

Lekceważenie, pogarda z poczuciem wyższości

Drugim w kolejności, ale najbardziej destrukcyjnym dla relacji jest lekceważenie oraz pogarda. Traktowanie partnera z poczuciem wyższości lub bez dostatecznej uwagi, okazywanie braku szacunku, wyśmiewanie, sarkastyczne uwagi, protekcjonalność, nieprzychylne spojrzenia, wyzwiska, nieżyczliwa mowa ciała (np. przewracanie oczami), to wszystko może być wyrazem pogardy. Takie zachowania są zabójcze dla związku, ponieważ wyrażają wstręt i wyższość. Zamiast lekceważyć, czy też gardzić partnerem, powinnam mówić o swoich uczuciach i potrzebach. Nie: 'ile twoja matka musiała zjeść śniegu, by urodzić takiego niedomyślnego bałwana jak ty!'. Tak: 'potrzebuję czasami usłyszeć, że ci smakowało; bardzo się starała(e)m, żebyś był(a) zadowolona'.

Obrona, postawa defensywna

Trzecim jeźdźcem jest postawa defensywna przejawiająca się oburzeniem lub postawieniem się w roli niewinnej ofiary. Przerzucenie odpowiedzialności. W efekcie mój komunikat brzmi: „Problemem nie jestem ja, to ty”. Kiedy czujemy się niesłusznie oskarżeni, szukamy wymówek, żeby partner się wycofał. Przestajemy słuchać jego argumentów, zamiast tego przygotowując własną odpowiedź, atak. Postawa defensywna jest częstą reakcją na krytykanctwo, a antidotum na nią, wzięcie odpowiedzialności za swoje błędy. Zamiast: 'gdybyś gotował(a) lepiej, to bym na pewno coś miłego powiedział(a)!', lepiej odrzec: 'przepraszam, tak się przyzwyczaił(a)m do dobrego, że zapominam o manierach'.


Wycofanie - „rób jak chcesz”, obstrukcja

Ostatni, ale z pewnością nie najmniej ważny z Jeźdźców to obstrukcja i/lub wycofanie. W trakcie dyskusji lub kłótni partner odstępuje od interakcji, wyłącza się i zamyka w sobie. Zamiast stawić czoła problemowi, nie reaguje wykonując różne uniki, np. odwraca się, angażuje w jakieś inne czynności, czy obsesyjne zachowania. Wycofanie jest trudne w relacji, gdyż jeśli jako partner dokładasz wszelkich starań, by rozwiązać problem, niezależnie od tego, czy próbujesz porozmawiać o czymś, co Cię denerwuje, czy też wyjaśnić swoje uczucia dotyczące konfliktu, a twój partner stosuje uniki, prawdopodobnie osiągniesz taki poziom frustracji lub złości, że puszczą wszelkie hamulce. "Ciche dni" i unikanie rozmowy są zabójcze dla relacji, niszczą bliskość. Dużo częściej wycofują się mężczyźni. Reakcja ta eskaluje wraz ze wzrostem zaangażowania emocjonalnego kobiety. Antidotum na wycofanie jednego z partnerów jest natychmiastowe zaprzestanie dyskusji i uzgodnienie terminu powrotu do rozmowy, jak emocje opadną. I to zanim para pójdzie uszami lub dojdzie do rękoczynów.

Potrzeba sporo czasu, aby destrukcja wynikająca ze stosowania pierwszych trzech jeźdźców stała się na tyle przytłaczająca, żeby wycofanie wkroczyło na arenę, ale gdy następuje, często staje się nawykiem, którego oduczyć się już nie da.

Muszę przyznać,  że żaden z jeźdźców nie jest mi obcy. A Tobie?

środa, 7 października 2020

Zatraciłam

Na fali szczęścia, koncentracji na rozwoju zawodowym, spokoju w związku, poczuciu posiadania wymarzonego mieszkania, stabilizacji finansowej zatraciłam umiejętność myślenia, a więc też pisania o sprawach naprawdę ważnych. Często zastanawiam się, co mogłabym przelać na papier i... nic z tego nie wychodzi. Najbardziej natchniona i wrażliwa na otaczającą mnie rzeczywistość jestem, gdy cierpię. A teraz, gdy w moim życiu panuje ład, porządek i radość mam wrażenie, że każda próba napisania czegoś wartościowego, sensownego, ale przede wszystkim przydatnego i użytecznego spala na panewce. Na blogach jak mój, ludzie nie szukają opisów szczęścia innych. Raczej lustra, w którym dostrzegą podobieństwo, tekstu na tle którego ich problemy wydadzą się mniejsze, albo dodadzą otuchy. Mam poczucie, że utraciłam prawo do pisania, bo co ja tam mogę wiedzieć, gdy nie boli…

Kilka dni temu miałam urodziny. Trzydzieste ósme. W okolicach tej daty zawsze staram się o jakieś podsumowanie, retrospekcję ostatnich dwunastu miesięcy. Zewsząd słyszę, że rok 2020 jest zły, podły, straszny, a u mnie… jest niezmiennie dobrze. I się boję. Że te moje 7 tłustych lat skończy się niespodziewanie jak zszywki w zszywaczu. Piękne w życiu miały być tylko chwile, a u mnie to przecież całe miesiące…

A może to ja się zmieniłam? Może już nie oczekuję, nie żądam, biorę co jest i jestem wdzięczna?

Każdy, szczególnie młody człowiek ma jakąś wizję swojego życia, związku, kariery. Wizję, często nierealną, nieosiągalną, bo posklejaną z różnych obrazków tworzących swoisty kolaż. Kilka kadrów z domu, trochę od sąsiadów, rodziny, z reklam, seriali, filmów, rzadziej książek. Wizję, która składa się na tak zwaną normalność, do której chce dążyć.  A jak mu się nie udaje, następuje kryzys, często osobowości. Pamiętam moją wizję. Jak z reklamy Gillette z lat ’90. Śliczna ona. Męski on. Biała pościel łóżka. Słoneczny weekend. Jędrne ciała. Błysk obrączek ślubnych. Rozkoszne dzieci. Zawodowy sukces. Wspólny czas. Duże pieniądze. Jasny dom. Nowy samochód. Wielka miłość. Idylla.

I tak sobie myślę…  Jak miało być dobrze i normalnie, skoro wymyśliłam sobie utopię?

Chciałabym mieć pewność, że moje obecne poczucie szczęścia jest naprawdę moje, a nie wynika li tylko z korzystnych dla mnie okoliczności.  A pisać mogę i będę. Na razie w to tylko wierzę...

czwartek, 10 września 2020

Dylemat

Stoję przed kluczowym dla mojego życia wyborem. Mogłabym napisać o nim tysiąc słów, ale i tak ów dylemat najlepiej zobrazuje pewien mem, który znalazłam w portalu społecznościowym. 

ROZWÓJ i KOMFORT. TO SIĘ PO PROSTU NIE UDA.



czwartek, 11 czerwca 2020

W rozkwicie

Od czasu, gdy postanowiłam wykorzystać Facebooka do promowania mojej działalności zawodowej, pogodziłam się z mediami społecznościowymi. Nie żeby od razu zakładać konta na Instagramie, Twitterze, YouTubie czy innej platformie, ale na tyle, by logować się tam regularnie, i być w kontakcie z potencjalnymi klientami. Trzeba iść z duchem czasu. Nawet jak się jest panią pod czterdziestkę.

Specyfika FB jest taka, że stronę, fanpage, profil zawodowy podpina się pod konto osobiste. A to powoduje, że jak się do aplikacji loguję, na tablicy wyświetlają mi się również informacje o moich tzw. Znajomych, mniej bądź bardziej znajomych. I dziś, przed chwilą, pojawił mi się film promujący najnowszy model samochodu jednej z wiodących marek samochodów, w którym udział wzięła była wieloletnia narzeczona mojego byłego szwagra, wraz ze swoim obecnym mężem, synkiem i jeszcze nienarodzonym dzieckiem w brzuchu. Ależ pięknie wyglądała. Okazuje się, że po rozstaniu z moim byłym szwagrem rozkwitła. Nie od razu, bo kilka lat upłynęło, ale wydaje się być szczęśliwą, dojrzałą, spełnioną, pełną życia i pasji, piękną kobietą. I jakoś tak ciepło mi się na sercu zrobiło, że i jej się udało.

The Gift of Fall - Leonid Afremov
Nie mam dużego doświadczenia w związkach z różnymi mężczyznami. Na palcach jednej ręki mogę policzyć moich wszystkich partnerów, łącznie z tym z siódmej klasy podstawówki, co mu raz buziaka dałam, i tym z czwartej, co o moim istnieniu nie wiedział, jak wypisywałam na ławkach szkolnych jego imię w sercu. Wiem jednak, że przy odpowiednim mężczyźnie, świat naprawdę jest inny, a życie pełniejsze. Mam na myśli człowieka, który wspiera, motywuje, dodaje otuchy, popycha do przodu, pozwala rozwinąć skrzydła. Kocha i dba o mój rozwój. Szkopuł w tym, że różnicę dostrzec można dopiero po zmianie, jak już mam jakiś punkt odniesienia, jak mogę porównać i ocenić.
W każdym związku, w którym byłam, czułam się szczęśliwa i kochana. Przynajmniej przez jakiś czas. Dopiero z perspektywy czasu dostrzegam kolosalną przepaść we wzajemnym dopasowaniu się, a raczej... niedopasowaniu. Dopiero dziś doświadczam, jak to jest gdy ktoś przedkłada moje dobro nad własny interes. Gdy czyjeś słowo i obecność pomaga przenosić góry. Te góry nadal przenoszę ja, nikt mnie nie wyręcza, ale też nie o to chodzi. Miłość to nie uczucie, to akt woli - zamiar i działanie. 

Ze smutkiem obserwuję dysproporcje w związkach. Gdy jedna osoba wyraźnie góruje, nadaje ton, wiedzie prym, i jest permanentnie tłamszona, ciągnięta w dół przez tę drugą. A fakt ów dostrzegam wyraźnie, bo sama tego doświadczyłam. Najgorsze jest to, że zazwyczaj po kilku latach związek i tak się rozpada, ale zawczasu nic nie da się zrobić. Jedynie biernie obserwować, bo nawet szczera rozmowa nie pomoże. Zaślepienie trwa i trwać będzie dopóki nie wydarzy się coś, co przeleje szalę goryczy. A czasami nawet i to nie pomoże.
W moim otoczeniu są przynajmniej dwie kobiety, które zasługują na więcej. Widzę, że mogłyby żyć pełniej i szczęśliwiej, gdyby tylko u ich boku stał ktoś inny. Tyle tylko, że to 'tylko' nie jest wcale tylko.

niedziela, 24 maja 2020

Varia: obrazy

W moim mieszkaniu wisi siedem obrazów. Cztery obfitują feerią barw autorstwa Leonida Afremova. Trzy pozostałe to reprodukcje minimalistycznej, czarnej kreski na białym tle, Pabla Picassa Każdy jest piękny, wyjątkowy, ma swoje miejsce zarówno na ścianie, jak i w moim sercu. Ale jest jeszcze jeden, zupełnie inny, malowany codziennie na żywo. To południowe okno znajdujące się vis a vis centralnego miejsca w moim domu - stołu. Gdy siadam przy nim, przed moimi oczyma rozpościera się widok niesamowity. W jednej piątej, z perspektywy 9. piętra, widzę drzewa, różnokolorowe w poszczególnych porach roku. W pozostałej części niebo. I to jest dopiero widok! Czasami, jak teraz, szary i deszczowy z potężnymi chmurami pędzącymi na wietrze. A czasami sielsko - anielski, błękitny z białymi obłoczkami. Co dzień inny. Doceniam go szczególnie podczas kwakierskich spotkań w Ciszy online, gdy podnoszę wzrok znad laptopa i przed moimi oczyma materializuje się potężna siła Natury. Bóg jest najlepszym malarzem.

sobota, 18 kwietnia 2020

Nowy Świat

"Jesteśmy dziećmi epoki Oświecenia i jej wartości. To nie natura, lecz człowiek miał rządzić światem: niezależny, racjonalny, krytyczny, nierzadko wręcz erudyta. To nie prawa natury, lecz prawa człowieka miały decydować o naszej przyszłości. To wtedy uwierzyliśmy, że wszystko uda się objąć rozumem, że będziemy panować nad światem i jego prawami" - pisze prof. Bogdan Góralczyk w 14. numerze Plus Minus b.r.


Pysznie przeświadczeni, że lata zarazy na skalę światową mamy dawno za sobą, że kontrolujemy sytuację i jedynie wojna, bądź załamanie na rynkach finansowych podobne temu z 2008 r., może zatrząsnąć naszym światem, "uczyniliśmy Ziemię sobie poddaną", i korzystaliśmy, a w zasadzie nadużywaliśmy wszelkich dobrodziejstw współczesnego świata. Bez umiaru. Nie przeszkadzał nam nadwyrężony klimat. Produkowaliśmy ponad miarę, konsumowaliśmy przesadnie i zarabialiśmy pieniądze. Coraz więcej i coraz szybciej. Odwieczny przejaw walki człowieka z naturą.


REUTERS: Zanieczyszczenie powietrza, Chiny 01-03/2020
Czy SARS-CoV-2 zwiastuje nowe porządki na świecie? Nosi znamiona wielkiej zmiany? Nie przemawia do mnie spiskowa teoria dziejów jakoby wirus miał być bronią biologiczną. Zdecydowanie bliżej jest mi do postawienia tezy, że Pan Bóg (jakkolwiek Go pojmuję, Matka Natura, Siła Wyższa, Ład Kosmiczny - nazewnictwo jest dowolne) powiedział w końcu "sprawdzam". I w tym rozdaniu przegraliśmy. Nasza hucpa nie popłaciła. Przyporządkowaliśmy sobie Ziemię do własnego użytku, a ona pokazała, że niekoniecznie człowiek jest panem wszystkiego.



Animacja lotów: 31.03.19 vs. 29.03.20
Pandemia sparaliżowała świat. Setki tysięcy ludzi straciło życie, jeszcze więcej swoich bliskich. Wielu nie ma możliwości pracy, tym samym sposobu zdobycia środków do życia. Gospodarkę światową czeka kryzys. Została nam odebrana duża część swobód obywatelskich, i akurat z tym mam duży problem, gdyż od razu przychodzi mi na myśl wiersz "Niewola" Kornela Filipowicza, o którym ciut więcej pisałam tu: (Nie)wola, jak również Teoria manipulacji Noama Chomsky'ego, zakładająca rozpraszanie uwagi społecznej od niezwykle istotnych decyzji zapadających na wysokim szczeblu władzy, a dotyczących nas wszystkich.

REUTERS: Piazza del Campo, Siena


Znamienne jest to, że w czasie, gdy tysiące ludzi chorując na COVID-19 traci oddech i walczy o najmniejszy haust powietrza, płuca świata zaczynają się nim wypełniać. Niebo zazwyczaj pocięte szeregiem smug kondensacyjnych jest czyste, drogi i ulice są puste, spomiędzy kostek brukowych w centrach miast zaczyna wyrastać trawa, zwierzęta coraz odważniej podchodzą do osad ludzkich, zanieczyszczenie powietrza mocno spadło. Role się odwróciły. W pewnym sensie to Natura jest wolna, a ludzie zniewoleni lub bardzo ograniczeni.



Jeśli o mnie chodzi... mój świat w pozazawodowej sferze życia zdecydowanie zwolnił. I muszę przyznać, że dobrze mi z tym. Lubię mieć przestrzeń na myślenie, na nicnierobienie. Przynajmniej ostatnio, bo doskonale pamiętam czasy, gdy potrzebowałam być w ciągłym ruchu celem zneutralizowania kłębiących się w głowie myśli. Dziś mam się dobrze, w swojej oazie spokoju, we własnym towarzystwie. Oddycham, jak nie otacza mnie tłum ludzi, jak samochody nie pędzą po ulicy, jak wychodzę na balkon i słyszę piękny śpiew ptaków. Jestem w o tyle dobrej sytuacji, iż nie martwię się o pracę, o środki na życie, o to, czy będzie mnie stać na spłatę kredytu. Wyraźniej dostrzegam ogrom dobrych rzeczy, które mają miejsce w moim życiu. I czuję się wdzięczna. A z drugiej strony, brakuje mi spotkań z bliskimi, doświadczania i obserwacji kolejnych tygodni życia najmłodszego siostrzeńca, wyjść do restauracji, teatru, kina, swobodnych wiosennych spacerów i przejażdżek rowerowych. Jeszcze nie dociera do mnie, że świat jaki znam przestał istnieć. Że idzie nowe. Inne. Że nie wystarczy tylko przeczekać aż wszystko minie.  
W moim gabinecie wisi tabliczka z napisem: Life isn't about waiting for the storm to pass. It's about learning how to dance in the rain. Czas nauczyć się tańczyć w nowej rzeczywistości.