środa, 16 sierpnia 2017

Ewolucja postów roboczych

Ktoś mnie kiedyś zapytał, jak powstają moje blogowe wpisy, skąd biorę tematy, o których piszę, czy potrzebuję weny, czy narzucam sobie jakąś ilość postów, i... takie tam różne. Odpowiedziałam, zgodnie zresztą z prawdą, że to bywa różnie, ale generalnie odzwierciedlają, co się dzieje w moim życiu... duchowym. Czasami mam potrzebę, by coś napisać i tekst wychodzi spod moich palców sprawnie i szybko. Na przykład najlepiej pisze mi się w silnych emocjach; niestety, im są bardziej bolesne, tym łatwiej mi idzie. Niektóre teksty są z założenia tylko dla moich oczu i opublikowane nie zostaną. Czasami jednak zaaferowana życiem, obowiązkami, pracą, rozrywkami, miewam tygodnie posuchy, więc się dyscyplinuję i postanawiam to zrobić. Wtedy zazwyczaj idzie, jak po grudzie. Czasami jakiś temat kołacze mi się po głowie, więc zaczynam pisać, ale nie mogę skończyć. Coś mi nie pasuje, gdzieś ginie sens i meritum, do którego zmierzałam. Wówczas zostawiam taki post w wersji roboczej (zazwyczaj mam takich z 10) i tak sobie czeka, aż kiedyś będę chciała do niego wrócić - musi (muszę?) dojrzeć. Od czasu do czasu przeglądam te teksty (najstarszy jest z 2015 roku!) i zdarza się, że zupełnie nie pamiętam kontekstu, w którym zaczęłam, bądź już się nie zgadzam z tezami tam zawartymi, albo zwyczajnie, z upływem czasu nabrałam stosownego dystansu i myślę odrobinę inaczej. Tak też jest z tym króciutkim, noworocznym tekstem:

"Sylwester. Godzina 00:00.

- Czego mam Ci życzyć? Czego pragniesz?
- Nie wiem. Wymyśl coś. To Ty mi życzysz przecież! :-)
- Przecież oboje wiemy, że nie...
- ???
- Mówisz, że nie wiesz, a wiesz! Życzę ci, żeby w końcu znalazł się dla ciebie fajny facet i byś była szczęśliwa.

Pozostało mi tylko się uśmiechnąć... Boże! Widzisz i nie grzmisz?! Dlaczego niektórym ludziom tak trudno jest pojąć, że "posiadanie" partnera nie jest sensem mojego jestestwa? Dlaczego większość mierzy własną miarą i sądzi, że skoro oni tak mają, to oznacza iż wszyscy inni również? I to nawet pomimo tego, że twierdzą coś zgoła innego. Przecież na pewno oszukują wszystkich wokół, a przede wszystkim siebie!  

Odpowiadając wszystkim niedowiarkom - czy chciałabym być z facetem moich marzeń i snów? Jasne! Ale i bez niego mogę być szczęśliwa. Bo przepisem na szczęście nie jest mieszanina hormonów męsko damskich, a... spokój ducha. Tak. Tego można mi życzyć. Zawsze i wszędzie. I samych dobrych wyborów."
Leonid Afremov
- Dance under the rain

Pamiętam tamten stan ducha, tamte okoliczności, tamtą mnie. Rozgoryczona, rozżalona i wściekła na mężczyznę (konkretnego i bardzo dla mnie ważnego) postanowiłam być szczęśliwa w pojedynkę. I wszystkim wokół udowodnić, że to możliwe, a nawet pożądane. Żeby nie było nieporozumień - ja nadal uważam, że szczęście to spokój ducha, ale... w wieku trzydziestu kilku lat, chyba nie taki... permanentny, gdyż euforyczny stan, w którym zakochany człowiek unosi się pół metra nad ziemią jest bardzo przyjemny.

Można być szczęśliwym w pojedynkę, można we dwoje, a nawet we troje. To jak zawsze w życiu bywa, kwestia wyboru, coś za coś...

niedziela, 13 sierpnia 2017

Varia: jak kwiat

Leonid Afremov - Happy Sunflowers
Kiedyś, na warsztatach terapeutycznych "Akceptacja siebie", dostałam zadanie, by wyobrazić sobie, jakim jestem kwiatem i w jakiej fazie rozwoju. Nie lubię takich ćwiczeń, bo mam wrażenie, że wymyślam coś na siłę, że to tak naprawdę nie jest moje, a do tego infantylne i zwyczajnie głupie. Mam taką przypadłość, że z zaangażowaniem i wigorem biorę się tylko za coś, co mnie przekonuje, co uważam za wartościowe, sensowne i celowe. Z pozostałymi rzeczami... delikatnie to ujmując, mam problem. W każdym razie wymyśliłam wówczas, że jestem pięknym, żółciutkim słonecznikiem, z mocną łodygą, dumnie pnącym się ku słońcu, w pełnym rozkwicie. Chodziło, zdaje się o to, by w tenże sposób wyrazić, jak się czuję w swoim ciele i czy siebie akceptuję. Gdyby postawiono przede mną takie zadanie w innych okolicznościach przyrody, być może powiedziałabym o innej roślinie i innej fazie jej rozwoju (delikatnym, czerwonym maku uginającym się pod siłą wiatru, bądź niezapominajce rosnącej cichutko nad rzeczką), ale mając o sobie jakieś przeświadczenie, wiedziałam, jaką siebie chcę "pokazać" terapeutce. A chodziło, rzecz jasna, o piękną, pewną siebie kobietę w kwiecie wieku. Jaki więc był sens tego ćwiczenia? 


W każdym razie... ostatnio dotarło do mnie (i spodobało się umiarkowanie), że ja... prawdziwie zakwitam przy mężczyznach. Promienieję i emanuję kobiecością. I to nie musi być wcale mój mężczyzna, w sensie partner. Wystarczy, że jest dla mnie atrakcyjny (nie tylko w aspekcie seksualnym) i wykazuje zainteresowanie. Wówczas staję się osobą, którą bardzo lubię: atrakcyjną, pełną energii do działania, uśmiechniętą, wesołą, radosną... dokładnie, jak skąpany w słońcu słonecznik. I tak sobie myślę, że jednak wolałabym taka być bez wyraźnego bodźca zewnętrznego. Ciekawe, czy to w ogóle możliwe?