czwartek, 30 lipca 2015

Zaślepiona

Rozprawa o rozwód z orzeczeniem winy męża. Zeznaje moja siostra, później zeznaję ja i sędzia pyta - Czy od początku waszego małżeństwa tak było? - a mnie jakby ktoś obuchem w łeb trzasnął. Automatycznie odpowiadam - Oczywiście, że nie! Na początku było inaczej! - ale za chwilę, po raz pierwszy w życiu zastanawiam się, jak było naprawdę. Nie, jak chciałam by było, nie jak mi się wydawało, że było, tylko jaka była rzeczywistość. I odpowiadam - Tak... w zasadzie od początku małżeństwa tak było, tylko ja byłam jakaś zaślepiona miłością, planami i marzeniami, że jakoś to będzie, gdy tylko on...

Nasze wspólne życie dopiero się miało zacząć. Ja miałam 25 lat, a on na początku nie pił dużo. Gdy się poznaliśmy piwo o pojemności 0,33 l było dla niego wystarczające. Dopiero później, gdy zauważyłam ze pije więcej, niż przeciętny człowiek, zdarzało mi się obrazić (jakby to cokolwiek pomagało!), ale generalnie mi to nie przeszkadzało. Nie chciałam być, jak inne kobiety w mojej rodzinie, które swoich facetów strofowały za picie. Moje przekonania i wzorce były takie, że mężczyźni upijają się i już. Mnie przeszkadzało coś innego. To,  że nie mogłam na nim polegać, kłamał, oszukiwał i nie miał porządnej pracy. Przy czym przez porządną pracę nie mam na myśli jakiegoś super fajnego stanowiska i wysokiej pensji. Mam na myśli normalną umowę o pracę, z wynagrodzeniem wypłacanym terminowo, miesięcznie, na rachunek bankowy, z przysługującymi świadczeniami w postaci urlopu wypoczynkowego, itp. Tak, żeby można było zaplanować wydatki i zastanowić się, co zrobić z resztą. Po prostu, jak w życiu. Mąż takiej pracy nie miał w zasadzie przez cały okres naszego małżeństwa. Oczywiście to nie jest tak, że on zupełnie nie pracował. Czasami udawało mu się gdzieś zahaczyć. Wówczas dawał z siebie wszystko i był bardzo chwalony, ale jak tylko ta praca się kończyła, to... coś nie pozwalało mu znaleźć innej. Widać było, że ta sytuacja bardzo go frustruje, chciał mi dać gwiazdkę z nieba, popisać się, zadowolić, kupić coś ładnego, ale nie mógł, więc zamiast zrobić coś konstruktywnego wikłał się w różne pożyczki. A ja... starałam się go wspierać i nie mając świadomości, że robię mu krzywdę, ciągnęłam sama ten nasz wózek i jak tylko się o jakiejś dowiadywałam, natychmiast ją spłacałam. Kiedyś, za moją namową, mąż wpadł na pomysł, żeby pójść na jakiś kurs podnoszący kwalifikacje zawodowe, by łatwiej byłoby mu znaleźć pracę. Taki kosztował około 2.500 zł. Uznałam, że to rewelacyjny pomysł i dałam mu pieniądze, ale on na kurs nie poszedł, tylko skutecznie wmówił mi, że zapłacił, ale termin przegapił i klops... Potrafił zmanipulować mnie tak, bym uwierzyła, że brudny śpi na podłodze, nie dlatego, że jest pijany, tylko zmęczony i bolą go plecy, a w nocy wstaje i maszeruje po piwnicy, by je rozchodzić, nie w poszukiwaniu szczęścia,  że butelki po wódce pochowane wszędzie nie należą do niego, tylko do innych, że... Alkohol wyczuwałam od każdego, ale od niego nie. Gdy rodzina próbowała mi mówić, że coś jest nie tak, ja go broniłam, jak lwica. To był przecież mój mąż! Pamiętam, jak prosiłam siostrę, by go powąchała, bo jakoś "dziwnie" wyglądał śpiąc... Pewnego razu przyniósł do domu butelkę szampana i umowę o pracę, którą... sam wydrukował i podpisał za obie strony! Ja się tego domyślałam, ale chciałam mu wierzyć... więc wierzyłam. W tak zwanym międzyczasie wyrzucałam go z domu kilkakrotnie. A on wracał, przepraszał, błagał i obiecywał. Było mi łatwiej w to wierzyć, więc ufałam, iż tym razem będzie inaczej. Później dopadły mnie koszmarne stany depresyjne, zaczęłam się leczyć i tak minęło lat 3, kiedy to w czwartą rocznicę ślubu mąż nie przyszedł na noc do domu, bo obiecał wcześniej jakiś prezent i niespodziankę, a nie udało mu się zorganizować pieniędzy, więc się upił. Dałam nam jeszcze rok. Ten skończył się kolejnym dołkiem (moim!), a u niego nie zmieniło się nic... Wówczas trafiłam na terapię współuzależnienia. 

Od tamtego czasu minęły dwa lata i jestem tu. Dziś, gdy przypominam sobie te sytuacje, gdy czytam napisany  przed momentem tekst, wydaje mi się to wręcz nierealne, ale wówczas stanowiło najnormalniejszą w świecie normalność. I pomimo, że widzę, że to wszystko może wyglądać paskudnie, doskonale pamiętam, że nam naprawdę było razem dobrze... 

Kiedy cierpi dusza, krzyczy ciało. Gdyby moje nie zamanifestowało, iż źle się dzieje, pewnie bylibyśmy z mężem nadal razem. Tylko nie wiem, w jakim stanie  byłabym ja, bo tak naprawdę... co to był za związek?

Meandry myśli osoby współuzależnionej są naprawdę niesamowite...


wtorek, 21 lipca 2015

Tu zaszły zmiany

W komentarzu pod postem Czas robi swoje. A ty, człowieku? zostałam wywołana do odpowiedzi na pytanie, jak konkretnie, w praktyce wyglądają moje poczynania i działania? Z szacunku do Czytelnika, jak również czystej ciekawości siebie, postanowiłam pochylić się nad tematem zmian, które zaszły w moim życiu i myśleniu przez ostatnie dwa i pół roku. Wydaje mi się, że to odrobinę za krótki czas na podsumowania, ale... niech będzie. Wpis podzielę na konkretne, poparte datami, wymierne zmiany oraz takie... wewnętrzne, niematerialne, duchowe, mentalne, emocjonalne...
Fakty są takie. W pierwszej połowie 2013 roku, bardzo niechętnie i z ogromnym sceptycyzmem, podjęłam terapię współuzależnienia. Moim celem było wyzbycie się depresji i znalezienie sposobu na to, by małżonek zaprzestał picia, a docelowo, bym przed 31. urodzinami zaszła w ciążę. Takie... dziecięce tupanie nóżkami - bo ja chcę i już! Sprawy poukładały się inaczej, niż planowałam, dlatego w październiku tegoż roku spisaliśmy przed notariuszem rozdzielność majątkową. Na rozwód nie byłam gotowa, poza tym jeszcze wówczas głęboko wierzyłam w obietnice zmian męża i... nie wyobrażałam sobie życia bez niego. W marcu 2014 r., z wielkim bólem w sercu i pomimo wielu obiekcji złożyłam pozew rozwodowy myśląc, iż to będzie ostatnia próba ratowania związku. W listopadzie miała miejsce pierwsza rozprawa, natomiast z końcem roku 2014 ukończyłam psychoterapię współuzależnienia. Na tę okoliczność powstał mój pierwszy artykuł. Byłam z siebie niezwykle dumna. W styczniu 2015 r., bogatsza o sporą wiedzę w zakresie współuzależnienia i alkoholizmu, pomimo egocentrycznego lęku, postanowiłam założyć ten blog, by stał się formą przekazywania dalej tego, co sama otrzymałam, dzieleniem się z innymi własnymi przemyśleniami, doświadczeniem i wiedzą, z nadzieją, że będzie użyteczny i pomocny. Mniej więcej w tym samym czasie podjęłam funkcję moderatora forum o współuzależnieniu i alkoholizmie, by bardziej bezpośrednio móc służyć radą, pomocą, wsparciem, a czasami nawet tylko dobrym słowem. W marcu 2015 r. zapadł wyrok z orzeczeniem rozwodu z winy męża.
Zaprzestałam oglądać telewizora. Tak - telewizora, to nie błąd stylistyczny, bo nie mam tu na myśli oglądania raz na jakiś czas ulubionych lub nowych filmów, a bezsensowne marnowanie czasu na przerzucanie kanałów. Kiedyś, razem z otwarciem oczu włączałam TVN24 (nie, to nie jest lokowanie produktu), a po powrocie z pracy "relaksowałam się" przerzucając kanały, jeden po drugim, jeden po drugim i tak w kółko. Zrezygnowałam również z czynnego, frustrującego mnie, uczestnictwa w Kościele katolickim. Teraz szukam kontaktu z Bogiem w inny sposób. Tyle faktów.

Mentalnie... zmieniłam przede wszystkim magiczne myślenie, że jakoś to będzie, gdy tylko mąż... bez mojego zaangażowania. Przyznałam sama przed sobą, że to ja mam problem, bo to ja godziłam się na takie traktowanie. Zrozumiałam, że czerpałam profity z życia z alkoholikiem, a próbując mu nieudolnie pomagać, przyczyniałam się do rozwoju jego choroby. Zdałam sobie sprawę z tego, że mój chory umysł poszukiwał argumentów za toksycznym związkiem, bo mi tak było łatwiej i bezpieczniej, wybierałam krótkofalowe zyski, zamiast długookresowych efektów. Uznałam swoją bezsilność wobec picia męża. Wcześniej wydawało mi się, że jestem w stanie sprawić, że on przestanie pić, że to zależy ode mnie, że gdy tylko wystarczająco mocno się obrażę, albo poproszę, albo wymuszę, natłukę do głowy, albo... to tak będzie. W końcu dotarło do mnie, że jeśli alkoholik nic konstruktywnego ze swoją chorobą i życiem nie robi, należy uciekać, by nie zmarnować sobie reszty swojego... pomimo bólu.

Psychoterapia współuzależnienia wniosła w moje życie ogromne zmiany, ale myślę, że poprzestanie tylko na niej, byłoby niewystarczające. Owszem, to był bardzo dobry początek, ale na całe życie chyba trochę za mało. Ważny jest bowiem rozwój osobisty, zmiana nastawienia do świata i... miłość bliźniego. Świadoma. Między innymi dlatego przeczytałam tysiące stron literatury psychologiczno - alkoholowo - rozwojowej. Przecież żeby coś zrobić muszę wiedzieć, jak! Co dzień poświęcam choć trochę czasu na rozważania o moich prawdziwych intencjach, na lekturę ambitnych tekstów, na  weryfikowanie przekonań i poglądów. Już nie marnuję energii na próbę dostosowywania świata do moich oczekiwań i do mojego widzimisię. Zamieniłam roszczenia na wdzięczność. Liczy się właściwie tylko to, jak mogę lepiej służyć innym ludziom, czyli tak naprawdę, jak wypełniać wolę Reżysera, jak z dnia na dzień stawać się lepszą wersją samej siebie. A dowodem na to mogą być tylko moje relacje i stosunki z innymi ludźmi, z rodziną, bliskimi, znajomymi, przyjaciółmi. Przecież po owocach ich poznacie.
Kończąc moją terapię dostałam od przyjaciółki dyplom. Bardzo się ucieszyłam i wzruszyłam. Brzmiał on następująco:

Oto Twoja nowa droga życia! :-)
Aby obyczajom prastarym zadość uczynić
tudzież pospólstwu wszelkiemu
jako wiadomym oznajmić, iż
waszmościna [tu było moje imię i nazwisko]
niewiasta cnót wszelakich pełna
kompan niezrównany i w niejednej
życiowej przygodzie sprawdzony,
czcigodna i szanowana,
której przewagi niezwykłe wzorem być mogą dla wszystkich,
dwa lata już prawie na kursa chodzi,
mądrości życiowe sobie przyswaja,
nad swoja kondycyją pracuje,
za co dumni niezwykle z niej jesteśmy,
a co na wieczną rzeczy pamiątkę na onej wołowej
skórze spisać kazaliśmy i wszystkim
do wiadomości podajemy. 


Dnia 29 grudnia Roku Pańskiego 2014


Czy już wiem dokąd zmierzam, czy już wiem, czego On ode mnie oczekuje? Ależ skądże! Daleko mi jeszcze do poznania właściwej drogi, ale każdego dnia się o to staram i jestem ciut bliżej celu. Mam też poczucie, że nie marnuję danego mi tutaj czasu i... chyba o to chodzi.

Nie wiem, Szanowny Czytelniku, czy takiej odpowiedzi oczekiwałeś, ale bardziej konkretnie (może na razie) nie potrafię.

Z pozdrowieniami,
Pelagia M. :-)

poniedziałek, 20 lipca 2015

Czas robi swoje. A ty, człowieku?

Rocznik 1982 - ja. Wiosen na karku niby niewiele, ale już całkiem sporo. Na pewne sprawy już za późno, na niektóre pewnie jeszcze za wcześnie. Ale jedno jest dla mnie szczególnie ważne - świadomość upływu czasu, jako pierwszy krok do tego, by coś sensownego z nim zrobić. Mniej więcej do 30 urodzin, życie upływało mi na czekaniu. Czekaniu na to, by w końcu zacząć żyć i ruszyć z kopyta w dorosłość. Co prawda, pomijając kotłujące się w głowie obrazki ślicznego, uśmiechniętego i zawsze grzecznego bobaska (bo przecież nie rozkapryszonego bachora), pięknego domu (zapominając o gigantycznej racie kredytowej) i wspaniałego męża przy boku (nie alkoholika - rzecz jasna!), nie bardzo wiedziałam, jak chciałabym by wyglądało, jaka miałaby być jego treść, a tym bardziej, co ja mogę w tym kierunku zrobić. Czekałam żeby się już zaczęło. Samo. To się nie udawało, bo i udać nie mogło, przecież wpływ na innych ludzi mam dość ograniczony, a frustracja rosła, rosła i rosła... Aż nastąpiło apogeum moich stanów lękowych, a w efekcie psychoterapia współuzależnienia i rozwód, czyli ogromne cierpienie, które stało się przyczyną rewizji przekonań, poglądów i rozpoczęcia porządkowania świata własnych wartości. I dzięki Bogu za ten ból, bo to on umożliwił mi wyrwanie się z tego chocholego tańca i uchwycenie - cóż z tego, że na razie koniuszkiem palców - kontaktu z rzeczywistością. Bo ślizgania się po jej powierzchni do właściwego bytu nie zaliczam. W ten sposób można życie przeżyć i nawet nie wiedzieć kiedy, a tym samym je przegrać.
 
Często słyszę tłumaczenia i pełne złości użalanie się innych (sama już staram się tak nie mówić, ani nawet nie myśleć): Doba ma za mało godzin, nie mam na nic czasu! Stop! Nie masz na nic czasu? Hm... czyżby ktoś ci go ukradł? Inni go mają, a ty nie? Ludzie sami sobie narzucają pewien tryb i tempo życia, a potem marudzą, że nie mają czasu. Każdy człowiek (nie licząc dnia urodzin i śmierci) ma go co dzień tyle samo.  Ważne tylko, co z nim robi, jakie decyzje podejmuje, na co go przeznacza. Czy na to, co rzeczywiście dla niego ważne, czy nie? "Nie mam czasu jest uproszczoną do granic możliwości odpowiedzią, albo myślą, która w wyjątkowo szerokim zakresie świadczy o naszych priorytetach w wielu różnych dziedzinach życia. Nie mam czasu to jeden z ważniejszych kluczy do duchowego świata wartości człowieka, ściśle związany z inną wartością, o której już była mowa, z uczciwością wobec samego siebie."*

Od jakiegoś czasu staram się żyć świadomie i zastanawiać się nad gradacją  potrzeb i hierarchizacją celów. Tu pomocna może się okazać historia Jak napełnić dzban? Bo czy w dniu śmierci będę sobie wyrzucać, że za mało czasu poświęciłam na oglądanie telewizji, że za mało pracowałam, dorobiłam się za małego domu i nie dość dobrego samochodu, czy może raczej, że za mało kochałam, byłam za mało użyteczna dla innych? Czas jest ograniczony, a skoro tak, to najpierw rzeczy / sprawy najważniejsze. Przecież na bezsensowne chwile zawsze będzie jeszcze czas. A jeśli nie... mała strata.

Moje (i zapewne nie tylko) myśli wyraził Gabriel García Márquez w "Stu latach samotności": Co mnie najbardziej martwi to cały ten czas, który straciliśmy. Ale czy jest sens rozmyślać nad utraconym czasem? Żałować i marzyć, co by było, gdyby udało mi się go cofnąć i przeżyć raz jeszcze te lata, tyle że tym razem inaczej, rozsądniej i mądrzej? Czy może jednak lepiej zrobić coś już dziś, by za pięć lat nie powtarzać tego samego?

Czas jest wszystkim, co mam, a pewnego dnia okaże się, że mam go mniej, niż sądziłam. Chciałabym bardzo, bym tego dnia mogła spojrzeć wstecz i nie żałować. Bo pomimo tego, że doświadczenie pokazuje, że widocznie jestem nieśmiertelna - przecież wkoło wszyscy umierają, ale ja jeszcze nigdy - to jednak jedna doba będzie kiedyś miała dla mnie mniej niż 24 godziny. Żyjemy i umieramy według czasu. Jedynie jego upływ jest pewny (no i podatki, ale to inna kwestia). Warto wykorzystać go na naszą korzyść, bo Czas robi swoje. A ty, człowieku? [Stanisław Jerzy Lec].



---
* Meszuge, "Przebudzenie. Droga do świadomego życia", Wyd. IPS, 2014, str. 81

środa, 8 lipca 2015

Jego prawo i wola wobec mnie

Mam kolegę. On twierdzi, że jest ateistą, ja bym powiedziała raczej, że agnostykiem, ale w zasadzie w tym momencie to nie jest ważne. Dawno temu, zanim jeszcze nawet nie roiło mi się, że kiedyś zmienię poglądy, usłyszałam od niego coś, co zasiało niepokój w moim sercu i mojej głowie. Szczególnie, że wówczas byłam dość gorliwą katoliczką i wątpić w jedyną, właściwą i słuszną drogę do Boga głoszoną przez Kościół katolicki,  nawet nie śmiałam. I to pomimo faktu, że pewne rzeczy bardzo mi się już wówczas nie podobały. Robert zadał mi pytanie, czy jeśli wierzyć w to, że człowiek może otrzymać życie wieczne tylko za sprawą czynnego uczestnictwa w Kościele katolickim, to, czy Bóg Jedyny byłby tak okrutny, by uzależnić Zbawienie od szerokości, czy długości geograficznej, w której się rodzimy? Przecież w zdecydowanej większości przypadków ludzie wyznają wiarę swoich przodków, nasiąkają nią, przyjmują dogmaty, a dopiero jakaś dziura w bruku, jakiś kryzys osobowości może zmotywować ich do zmiany poglądów, przekonań, czy wierzeń. Jakie szanse ma noworodek urodzony w Egipcie, Indiach, Mongolii, Chinach, czy Nepalu stać się katolikiem?
Oczywiście, z miejsca chciałam kolegę skontrować, ale tylko nabrałam wody w usta, bo i co miałam powiedzieć? Miał przecież rację. A Bóg, w którego wierzyłam i wierzę nadal jest sprawiedliwy i miłosierny... więc jak to możliwe?  

Splot pewnych okoliczności  - moja osobista dziura w bruku - oraz wewnętrzny opór do niektórych kwestii głoszonych przez Kościół, wykluczyły u mnie bycie dobrą katoliczką i spowodowały, iż moje drogi z nim się rozeszły. Oczywiście nie mam tu na myśli apostazji - Boże broń. Zresztą... kto wie, co będzie kiedyś? Należę do osób, które nie lubią półśrodków, połowiczności i nieuczciwości wobec kogokolwiek, nawet samej siebie. Jeśli coś robię, to na 100%, najlepiej, jak potrafię, albo... w ogóle. Nie mogę już i nijak nie potrafię być dobrą katoliczką, to jest uczestniczyć we wspólnocie zjednoczonej nie tylko wiarą, ale również kultem, obrzędowością i organizacją. Za to głęboko ufam, iż wszyscy ludzie są wezwani do miłości, nadziei, wiary i życia duchowego oraz pełnienia woli Bożej

Czego może chcieć ode mnie Bóg? Jaki ma wobec mnie plan? Jaka jest Jego wola? Jestem chrześcijanką, zatem wskazówek, zaleceń, czy zasad powinnam szukać w Jego przykazaniach, a zwłaszcza w przykazaniu miłości Boga i bliźniego oraz w Dekalogu.  

Staram się wypełniać przykazanie miłości. Wierzę, że Bóg ma wobec mnie jakiś plan. Dokładnie tak samo, jak wobec każdego innego człowieka. Coś od Niego otrzymałam i co dzień dokładam starań, by to wykorzystywać dla wspólnego dobra. A jak jest z pozostałymi... zaleceniami? "Choćby ktoś przestrzegał całego Prawa, a przestąpiłby jedno tylko przykazanie, ponosi winę za wszystkie. Ten bowiem, który powiedział: Nie cudzołóż!, powiedział także: Nie zabijaj! Jeżeli więc nie popełniasz cudzołóstwa, jednak dopuszczasz się zabójstwa, jesteś przestępcą wobec Prawa." (Jk 2, 10-11) Czy udaje mi się wykonywać je wszystkie? "Chcesz zaś zrozumieć, nierozumny człowieku, że wiara bez uczynków jest bezowocna?" (Jk 2, 20)

"Michał Anioł w Kaplicy Sykstyńskiej genialnie przedstawił stworzenie Adama - Bóg wyciąga rękę w stronę Adama, a Adam w stronę Boga, a pomiędzy ich palcami jest niewielka przerwa. Palec Adama jest zgięty i aby dotknąć Boga, Adam musiałby go wyprostować. I tak właśnie jest - palec Boga jest tuż obok nas, a w nim jest ukryte wszystko, czego Bóg chce dla nas i co jest w stanie dla nas zrobić. Człowiek musi tylko wykonać ten ruch. Inaczej nic się nie stanie. To jest obszar ludzkiej wolności, która jest wstępnym warunkiem wiary, spotkania z Bogiem. To brzmi jak jakieś teoretyczne rozważania, ale każdy z nas naprawdę musi się głęboko zastanowić, czy jest wolny, bo to nie jest wcale takie oczywiste." (bp Grzegorz Ryś, "Wiara z lewej prawej i Bożej strony").

Wiara bez uczynków jest bezowocna...  Człowiek musi wykonać jakiś ruch... Czyli ja muszę coś ZROBIĆ, a nie tylko nad tym dumać, powierzać, myśleć. Zrobić!

Owszem, przyznaję, iż Bóg stawia mi wysokie wymagania, ale kto powiedział, że będzie łatwo? 

cdn...

niedziela, 5 lipca 2015

Asertywność vs. egoizm

Asertywność to cecha zdecydowanie pożądana i świadcząca o zdrowiu psychicznym człowieka. Gdyby spojrzeć na zachowania ludzkie, jak na prostą wiodącą od minus nieskończoności do plus nieskończoności, a asertywność umieścić w miejscu zera, to po jej lewej stronie znalazłyby się zachowania uległe, po prawej zaś agresywne.

Zachowania uległe prezentuje tak zwany człowiek bez "nie". W obawie przed  odrzuceniem, w wyniku lęku, poczucia niższości - gdy odmówię nie będą mnie lubili, nie będą mnie chcieli -  przystaje na wszystko, a czasem wręcz "wychodzi przed szereg" zanim jeszcze go o to poproszą, chociaż naprawdę zupełnie nie chce. Myśli, że jego uczucia się nie liczą, nic nie znaczą. Stawia się w roli ofiary hodując urazy i poczucie krzywdy oraz żalu.

Znakomitym remedium na taką postawę jest zbudowanie podwalin, twardych fundamentów, systemu poczucia własnej wartości, to jest poznanie własnych mocnych i słabych stron. Wówczas człowiek staje się zdolny do otwartego wyrażania swoich opinii i potrzeb, respektując uczucia, prawa oraz dobra innych, czyli asertywny. Asertywność to "nie" dla kogoś, to umiejętność odmowy, gdy ten ingeruje w mój czas, moje plany, narusza moje granice, ale również, asertywność to "tak" dla mnie, dla własnego czasu, własnych potrzeb i uczuć.

Dwa lata temu, na jakichś tam zajęciach psychoterapii współuzależnienia, mieliśmy napisać, jakie zachowania nas charakteryzują, czy potrafimy być asertywni, czy nie. Tamta ja nie miała kontaktu z rzeczywistością, nie chciała i nie umiała dostrzec, jak jest naprawdę. Wiedziałam, jakie zachowania są pożądane, jaka chciałam być, ale nie jaka byłam, więc napisałam, iż owszem, potrafię być asertywna i zazwyczaj jestem, a jeśli przejawiam jakieś inne cechy, to bliższe mi są zachowania agresora, bo przecież nie ofiary! Przecież ja zawsze mam rację, bo niby kto inny?
Hm... ciekawe tylko, dlaczego godziłam się prawie na wszystko? Zdarza się po prostu, że jedna osoba prezentuje zarówno postawy człowieka bez "nie", jak agresywne, ale do asertywności jest jej jednakowo daleko.

O ile rozróżnienie postawy asertywnej od uległej jest dość łatwe do uchwycenia, tak odróżnienie jej od agresywnej nie jest już tak jednoznaczne. Bywa, że asertywność jest (błędnie) utożsamiana właśnie z bezwzględnością, czy wręcz egoizmem. Nic bardziej mylnego. "Egoista kieruje się w życiu (wyborach, decyzjach, postępowaniu) jedynie własnym interesem i postępuje w taki sposób, że przynosi to, albo może przynieść, szkodę bliźnim;".* Wszystko wie najlepiej, a jego potrzeby i ich realizacja jest najważniejsza, bez względu na okoliczności - ma przecież prawo!

Jestem wzrokowcem. Jeśli czegoś nie zobaczę, trudniej mi pojąć, zrozumieć. W tym celu i na własny użytek ukułam krótkie rozróżnienie, uproszczone definicje tego, co (moim zdaniem) składa się na zachowania egoistyczne, a co na asertywne. Otóż:

- realizowanie własnych potrzeb generujące (ewentualnie) urazę innych to asertywność
- realizowanie własnych potrzeb generujące (nawet jeśli "tylko" potencjalnie) krzywdę innych to egoizm

Można wysnuć wnioski, iż granica między asertywnością, a leży mniej więcej tam, gdzie między urazą, a krzywdą. Przy czym na cele moich rozważań zakładam, że uraza to krzywda urojona najczęściej wynikająca z nierealistycznych oczekiwań lub błędnych ocen, a krzywda, to działanie, bądź zaniechanie, które realnie wyrządziło komuś niezasłużoną szkodę. Zatem jedyną niewiadomą, którą muszę odkryć, jest rozróżnienie tego, co jest krzywdą, a co urazą, za co odpowiadam, na co mam wpływ, a na co jednak nie.
Moje "nie" na nadgodziny w pracy (gdy nie są absolutnie niezbędne) może spowodować, że zwierzchnik będzie się czuł urażony odmową, natomiast zaniedbywanie obowiązków służbowych może już wyrządzić mu realną szkodę, w jakimś zakresie uszczuplić jego dobra. Przy czym w kwestii rozróżniania, co krzywdą jest, a co "tylko" urazą drugiego człowieka, warto się jeszcze z kimś skonsultować, bo wewnętrzny adwokat w mojej głowie nie śpi, a ja nie mam prawa decydować, co ktoś inny może czuć na skutek moich działań, bądź zaniechań. 

Czasami, na szczęście coraz rzadziej, miewam problemy z byciem asertywną. Jeszcze zdarza mi się mieć wyrzuty sumienia, jak komuś czegoś odmówię, jeśli nie mam na to ochoty, albo czasu, i zazwyczaj później zmagam się z myślami, że może mogłam, że może nie powinnam była odmawiać? Czasami zdarza mi się rozładować gniew na kimś, kto na mnie coś próbuje wymusić. Ostatecznie czuję się źle, gdy się nie zgadzam i źle, kiedy się godzę. Zaczęłam się nad tym zastanawiać, i wyszło mi, że moje rozterki wynikają z wzajemności lub z poczucia odpowiedzialności za coś lub kogoś. Jeśli ktoś dla mnie coś kiedyś zrobił, nawet gdyby to było bezinteresownie, to ja czuję się w obowiązku, by dla niego również coś zrobić. A jak nie mam na to ochoty, możliwości, umiejętności, czasu... to później miewam wyrzuty sumienia. Poza tym jest jeszcze jedna kwestia, prośby zazwyczaj spełniam, żądania z przekory nie. 




--
* Meszuge, "12 Kroków od dna. Sponsorowanie", Wyd. WAM, 2015, str. 90