czwartek, 22 grudnia 2016

niedziela, 11 grudnia 2016

Varia: uczciwość

"William Penn, angielski kwakier, założyciel Pensylwanii, nazwanej tak od jego nazwiska, syn uszlachconego oficera marynarki, zwrócił się do duchowego przywódcy pierwszych kwakrów, George'a Foxa (podobno, bo może chodziło po prostu o któregoś ze starszych), z pytaniem, czy może nosić swój ceremonialny miecz, będący oznaką jego pozycji – szlachectwo Penna było stosunkowo świeże, więc szczególnie mu na tym zależało. Jednak kwakrzy są przeciwni walce i przemocy, i stąd jego wątpliwości. Zapytał więc Foxa: czy jako kwakier mogę nosić swój miecz? Usłyszał wtedy odpowiedź: noś go tak długo, jak będziesz mógł…

Była to odpowiedź genialna! Fox dobrze wiedział, że nakazy i zakazy rodzą sprzeciw, opór, niezadowolenie, frustrację – a po co? Czy nie lepiej, by postępujący proces rozwoju duchowego rozwiązał problem w sposób naturalny i skuteczny, jednak bez wywierania presji, zmuszania, wymagań?"*

***

Przechodząc się alejką jednego z centrów handlowych w wystawie sklepowej zauważyłam piękne ponczo. Czarne, puchate, wyjątkowo eleganckie i w "moim stylu". Weszłam do butiku i przymierzyłam. Cudowne! Po prostu śliczne, cieplutkie i w dodatku w przystępnej cenie, jak na taką ekskluzywną rzecz. Oczy mi się zaświeciły i w tym momencie sprzedawczyni powiedziała: "Leży na pani, jak ulał i do tego to naturalne królicze futerko!". No tak... naturalne i królicze... Nie kupiłam...



---
* http://meszuge.blogspot.com/2012/11/programowe-watpliwosci.html

wtorek, 22 listopada 2016

Varia: słońce

Pochmurne, posępne, ponure listopadowe południe. Takie z serii tych, co nic się nie chce i ma się wrażenie, że pochłania, zasysa w całości. Wsiadam do samolotu. Rejs króciutki, więc umoszczam się komfortowo (o ile to w ogóle możliwe w kupie żelastwa, które z założenia nie powinno latać). Pilot startuje i po kilku minutach znajdujemy się ponad poziomem chmur. A tam... piękne, okrąglutkie, kłujące w oczy, uśmiechające się, żółciutkie słoneczno i błękit nieba. Aż mi dech zaparło w piersi, nos samoistnie przywarł do okna, a na twarzy pojawił się uśmiech od ucha do ucha. Okazuje się, że ono zawsze świeci. Nawet gdy wszystkie znaki na Niebie i Ziemi mówią, że zaszło dla nas dawno temu i już na zawsze. Po prostu czasami owe światełko znajduje się poza zasięgiem naszego wzroku. Tuż za kolejnym zakrętem. Tuż za linią chmur. To, że czegoś nie widzę, to że nie dostrzegam, nie oznacza, iż tego nie ma...

piątek, 4 listopada 2016

Harmonia ciała, duszy i umysłu

Kilka lat temu, gdy trafiłam na pierwszą w moim życiu psychoterpię behawioralno - poznawczą nerwicy, od mojej psycholog dowiedziałam się, że zdrowie psychiczne przekłada się wprost na zdrowie fizyczne człowieka. Przyznam, było to dla mnie herezją i abstrakcją, jakąś bzdurą totalną, i to pomimo, że swoje twierdzenia poparła jakąś literaturą naukową, którą poleciła mi przeczytać. Oburzyłam się! Że jak to?! Przecież muszą zaistnieć jakieś realne okoliczności, bym zachorowała, a nie jakieś wyimaginowane, umysłowe widzimisię.  Że owszem, może... może... w przypadku nowotworów, ale przeziębienia na przykład?! Niedorzeczność! Moja reakcja była wyrazem lęku, że to ja odpowiedzialna jestem za swój stan, za to jak się czuję, a tego udźwignąć nie potrafiłam. Ale to odkryłam już dużo później. Był to jednak również... książkowy wręcz przykład ignorancji i przeświadczenia o własnej nieomylności. Coś jak... "Moja jest tylko racja. I to święta racja. Bo  nawet, jak jest twoja, to moja jest mojsza, niż twojsza. Że właśnie moja racja jest racja najmojsza.", powtarzając za Dniem Świra Marka Koterskiego. Tak. Taka byłam.
 
Leonid Afremov - Harmony
Trochę wody musiało upłynąć, wiele cierpień na własnej skórze zmuszna byłam doświadczyć (nieprzyjemne, acz pożyteczne to doznania), żeby zrozumieć i pokornie przyjąć do wiadomości, że w moim życiu niezwykle ważna jest jednak harmonia ciała, duszy i umysłu, czyli zgodność tego, co myślę, z tym co czuję i co robię. Okazało się bowiem, iż niekompatybilność któregokolwiek z tych czynników powoduje... zachwianie mojej równowagi emocjonalno - uczuciowej, a ta właściwie automatycznie przekłada się na niedyspozycję ciała. Słowem... mój organizm, moje ciało bardzo szybko manifestuje, iż źle się dzieje w naszym państwie. I ja nawet nie muszę być tego świadoma! Wręcz przeciwnie. Po własnych reakcjach dopiero poznaję, czy jakiś wybór był dobry, czy nie i to nawet w przypadku, gdy został dobrze przemyślany i rozważony. Czy mi służy i jest wewnętrznie zgodny ze mną, czy też... wręcz przeciwnie. Koleżanka mawia, iż dobrym pomysłem jest poczuć, jak się mam z konkretnymi decyzjami. Nie, jak myślę, że się mam, nie jak chciałabym się mieć, tylko jak się mam. Poczuć konkretne wybory "w brzuchu". Muszę przyznać, iż może mieć trochę racji, a przynajmniej dla mnie jest to dobre rozwiązanie, bo się sprawdza.
 
Właśnie dlatego tak istotne jest nie znieczulać się na te doznania. Nie łykać leków przeciwbólowych (jeśli nie jest to absolutnie konieczne oczywiście), czy uspokajających, nie regulować uczuć w inny, destrukcyjny i nałogowy sposób (na przykład alkoholem, objadaniem się, kompulsywnymi zakupami...). Właśnie dlatego, że pozbawiając się tych nieprzyjemnych doznań i uczuć, pozbawiamy się niejako możliwości odkrycia, co jest nie tak, co nam się nie zgadza w życiu. A tym samym zabieramy sobie możliwość korzystnych i pozytywnych, choć czasem bolesnych, zmian. To jak zwykle bywa jest kwestia wyboru - długofalowe efekty, czy krótkotrwałe zyski?

Mam olbrzymią awersję do zmuszania się do czegokolwiek, taką... swoistą alergię na "muszę". Jeśli tylko chcę, mogę bardzo wiele. Pomijając niektóre rzeczy - mogę wszystko. Natomiast kiedy muszę... staję okoniem nawet wobec samej siebie i... klops. Czasami jednak próbuję się przechytrzyć. Czasami świadomie - jak wiem, że coś powinnam, że dyscyplina jest ważna w życiu, że lenistwo to wada, którą należy przezwyciężać. I to jest dobry pomysł. Odpowiednia motywacja i nastawienie się do jakichś słusznych postaw i zachowań popłaca. Czasami jednak - co gorsza - robię to nieświadomie. A wówczas próbuję sobie wmówić, że coś tam jest dobrym rozwiązaniem. Przedstawiam sobie samej agrumenty "za" i ochoczo przystępuję do realizacji. Okazuje się, że ja wspaniale potrafię siebie wpuścić w maliny i skutecznie przekonać, że jest, jak chciałabym by było. A dopiero, gdy doświadczam, wychodzi prawda. Ciała nie potrafię oszukać. I bardzo dobrze! Obiecałam sobie kiedyś już nigdy więcej się nie oszukiwać, nie zakłamywać rzeczywistości. Robiłam tak dość długo i już wystarczy. Obiecałam sobie, że nawet jeśli bardzo nie będzie mi się podobało, co odkryłam o sobie, czego się dowiedziałam, co do mnie dotarło - przyjmę to do wiadomości i, w zależności od okoliczności i możliwości, albo to zmienię, albo pogodzę się z tym. Ale zanim, to wpierw poważnie i gruntownie rozważę - czy ja tak myślę, czuję, czy chciałabym by tak było. Okazuje się bowiem, że to nie zawsze jest jedno i to samo...


środa, 2 listopada 2016

Varia: piękno

Ciotka mawiała - Chcesz pięknie wyglądać? Musisz pocierpieć. - I wykrakała! Rzucila klątwę na kilkanaście lat. Cierpiałam... Ale teraz jestem rzeczywiście piękna. Wewnątrz, a przez to i na zewnątrz. Pewnie pocierpię jeszcze trochę. Oby mniej, niż więcej, ale... skoro efekty są zadowalające, to może... czasami warto? Chciałabym o tym pamiętać tego konkretnego dnia, jak znowu będzie źle. Bo będzie. Jak w życiu. Że warto.

piątek, 28 października 2016

Nie lubię etykietek

Kim jestem? Co mnie określa? Co mnie definiuje? Gdybym miała wybrać jedno słowo świadczące o tym, kim naprawdę jestem, jak by brzmiało?
 
 Bhardwaj Harinansha - Who am I
Kobieta? Człowiek? Polka? Chrześcijanka? Siostra? Finansistka? Przedsiębiorca? Magister? Żona mojego męża? Kochanka? Europejka? Księgowa? Podróżniczka? Kura domowa? Blogerka? Rozwódka? Przyjaciółka? Córka? Karierowiczka? Matka Polka? Wnuczka? Mogę tak wymieniać i wymieniać... ale, czy którekolwiek z tych określeń definiuje mnie w całości? Czy któreś jest pełne i prawdziweKażde z nich wywołuje jakieś automatyczne skojarzenia. I - co uważam za ważne - nie dla wszystkich  jednakowe. Ktoś na skutek swoich wyobrażeń, standardów, systemu wartości, doświadczenia i wychowania uzna część za niemoralne, ktoś odwrotnie, ktoś wyobrazi sobie coś, czego nie ma, a w czyichś oczach zdobędę uznanie. Ale, czy któryś z nich będzie miał rację?

Dlatego właśnie nie lubię etykietek (nie mylić z etykietą, bo ta w mojej opinii jest istotną kwestią w życiu kulturalnego człowieka). Nie lubię szufladkowania ludzi, wyrabiania sobie opinii o nich zanim jeszcze będzie szansa naprawdę ich poznać. Sama staram się tego nie robić, choć bywa to nie lada wyzwaniem. Ale to też wynika z jakichś tam moich doświadczeń.

Nie chcę teraz wyjść na ndętego bufona, a tylko unaocznić pewną kwestię, więc podam konkretny przykład. I jak to w moim blogu bywa - napiszę o sobie. Bez specjalnego krygowania się, jestem bardzo atrakcyjną, młodą (umiarkowanie) kobietą. Dodatkowo (podobno) wyglądam młodziej, niż rzeczywiście jest. Zawodowo mam dość odpowiedzialne stanowisko. Praktycznie każdorazowo, gdy stykam się na tej płaszczyźnie z nowymi ludźmi, mój profesjonalizm, wiedzę, umiejętności, czy doświadczenie muszę wykazać, w pewnym sensie udowodnić, by stać się równym i poważnym partnerem w rozmowie. I nie ma tu znaczenia, czy "po drugiej stronie" jest mężczyzna, czy kobieta. W związku z tym bywam początkowo odbierana, jako zimna, wyzuta z uczuć i emocji, wyrachowana i nadęta oraz używająca specyficznej nomenklatury persona, którą tak naprawdę nie jestem. Dopiero z czasem mogę pokazać prawdziwe "ja". Czy nie byłoby łatwiej, gdyby nie przyczepiano mi etykietki ślicznej laluni, która dochrapała się stanowiska łóżkiem, albo ładnym uśmiechem? A jeśli nie latwiej, to z pewnością przyjemniej... dla obu stron.  

Ludzie bardzo często postrzegają innych poprzez pryzmat nadanych im etykietek Nie próbują nawet dociec z kim mają do czynienia. "Na ławce w parkowej alei siedzi czterech meżczyzn. Jeden z nich wierzy, że Biblia jest słowem Boga, drugi, że jest słowem o Bogu, trzeci jest alkoholikiem, czwarty natomista księgarzem. Co różni tych ludzi? W jaki sposób chcesz to rozpoznać? Wskażę palcem pijaka, pracownika księgarni, katolika i kwakra, a natychmiast zaczniesz szukać w ich wyglądzie, ubiorze, sposobie bycia potwierdzenia tych informacji, tworząc w ten sposób kompletny i wystarczający zestaw potwierdzeń, jak gdyby emocjonalno - umysłową formę rzeczywistości. Tak, umysłowo - emocjonalną, bo przecież wszystko to dzieje się wyłącznie w głowie."*
 
A Ty - co myslisz słysząc alkoholik? A hydraulik? Rastafarianin? Nauczyciel akademicki? Kwakier? Pisarz? Urzędnik? Rolnik? Muzułmanin? Polak? Murzyn? Homoseksualista? Czy już na starcie nie skreślasz któregoś z nich?

Ludzie są zbyt skomplikowani, by mieli proste etykietki.
 

Kim jestem? A kim jesteś... Ty? Już wiesz?

 
  
---
* Meszuge, "Przebudzenie. Droga do świadomego życia", Wyd. IPS, 2014, str. 19-20

niedziela, 9 października 2016

Czy wszyscy ludzie widzą to samo i tak samo?

 
 
"Często pro­wadzę z sobą długie roz­mo­wy i jes­tem przy tym tak mądry, że cza­sami nie ro­zumiem ani jed­ne­go słowa z te­go, co mówię." - [Oscar Wilde]
 
Jak daleko sięgam pamięcią, ja również prowadziłam wewnętrzne rozmowy z samą sobą. Po prostu od zawsze dużo myślałam. Mam tak nadal i... czasami sobie myślę (tak! znowu myślę; o myśleniu zresztą...), że może nawet za bardzo? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, po prostu nie wiem i pewnie już się nie przekonam, gdyż to nie znajduje się w obszarze moich wyborów. Ten typ tak ma i już. W każdym razie moje monologi, dialogi, rozważania, przemyślenia, marzenia i inne, dotyczą tematów zarówno przeszłych (doświadczenia, wspomnienia, refleksje), bieżących (życie doczesne - "tu i teraz"), jak i przyszłych (obawy, marzenia, plany). Dotyczą rzeczy realnych, ale również oderwanych od rzeczywistości, wyimaginowanych. Dotykają sfery wartości materialnych, ale również duchowych, etycznych, egzystencjonalnych... słowem - różnych.

Już jako mała dziewczynka, gdy wychodziłam na spacer z psem (na świeżym powietrzu myśli mi się najlepiej), upewniwszy się, że nikt mnie nie słyszy (wariatki z siebie nie chciałam robić), zaczynałam do siebie mówić. Czasami w duchu, a czasami... na głos. Niekiedy po angielsku. Tak... jestem dziwna.

Pewnego razu przyszła mi do głowy taka oto myśl: czy wszyscy ludzie widzą to samo i tak samo? Mogłam mieć wtedy z 10 lat. Mój wywód logiczny brzmiał mniej więcej następująco: wszystko, co w naszym  życiu wiemy, bierze się od innych ludzi. Ktoś mi kiedyś coś pokazał, przeczytał, powiedział, czegoś mnie nauczył. Na tej podstawie powstał bagaż moich doświadczen. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie konkluzja, którą wysnułam. Wymyśliłam, że skoro moja mama ma niebieskie oczy, a ja zielone, to może wtedy, kiedy mówiła mi, że niebo jest niebieskie, a trawa zielona, to nie znaczyło wcale, że one takie są! Bo ją ktoś kiedyś też nauczył kolorów. I moją babcię. I prababcię. I jej babcię... Może niebo jest tak naprawdę zielone, a trawa niebieska, tylko różne tęczówki przesądziły o różnym odbieraniu kolorów? Hm... OK., przyznaję, było to... delikatnie ujmując, infantylne, ale po pierwsze wówczas nie wiedziałam, że "kolorowa" część oka odpowiada za ilość światła wpadającego do oka, a nie jego kolor, a po drugie na taki wiek, to i tak całkiem nieźle wykombinowane. Pamiętam, że próbowałam o tym z rodzicami i siostrą rozmawiać, ale oni zupełnie nie podzielali mojego zapału w związku z nowym, rzekłabym nawet - na miarę rewolucji światowej odkryciem. Nie rozumieli, o co mi w ogóle chodzi i czemu zajmują mnie takie głupoty?! Zresztą... już później zdarzało mi się słyszeć, że za dużo myślę, albo czytam, że powinnam zejść na ziemię i prozą życia się zająć, a nie jakimiś rozmyśleniami i dyrdymałami. Na szczęście dużo, dużo później trafiłam na taki oto cytat z "Drogi rzadziej wędrowanej" Morgana Scotta Pecka: "Nieraz słyszałem, jak rodzice z powagą mówią swoim dorastającym dzieciom: „Za dużo myślisz”. Nie ma nic bardziej niedorzecznego, ponieważ jesteśmy ludźmi głównie dzięki płatom czołowym, zdolności do myślenia i analizowania samych siebie." i zrozumiałam, że nie jestem nienormalna, choć niestety, specjalnie wyjątkowa również nie. Ludzie tak po prostu mają.

Pytanie: czy wszyscy ludzie widzą to samo i tak samo? powróciło do mnie po ponad 20. latach, ale tym razem nabrało zupełnie innego wymiaru i sensu. Tym razem nie rozważałam związku koloru tęczówki z rozpoznawaniem barw, tylko w ogóle - odbieraniem wydarzeń, postaw, słów, zachowań innych ludzi - rzeczywistości. Nie dość, że każdy człowiek jest inny, to dodatkowo jest jeszcze egocentrykiem. To co go otacza, postrzega głównie poprzez pryzmat własnych przeżyć, doświadczeń, przekonań, myśli, wyobrażeń, fantazji, lęków, obaw, nadziei, oczekiwań, marzeń..., że o indywidualnych cechach charakteru nawet nie wspomnę. Ja sama widzę dziś inaczej to, co jeszcze dwa - trzy lata temu. A co dopiero odrębna ode mnie jednostka? Z bagażem swoim przeżyć, doświadczeń, zasad, nawyków? Jak zatem mamy widzieć to samo i tak samo? Jak dojść do porozumienia?

Gdy dochodzi do nas jakaś informacja, jakiś sygnał płynący z zewnątrz, głównym filtrem przez który go przepuszczamy jest powtarzalność. Zdecydowanie bardziej dociera do nas to, co mamy już w sobie. Treści i słowa już kiedyś załyszane są jakby "wyraźniejsze", przykuwają naszą uwagę. Dodatkowe znaczenie mają nasze ówczesne uczucia, emocje, nastawienie, sympatie, antypatie. To, kto do nas mówi. Osobiście mam tak, że jeśli ktoś zdobędzie uznanie w moich oczach, jest dla mnie autorytetem, ufam mu, szanuję i deceniam, obojętnie co będzie mówił, przyjmę to (raczej!) jako pewnik. Najwyżej o wątpliwości dopytam lub poproszę o doprecyzowanie czegoś tam. Natomiast z komunikatami ludzi, do których czuję awersję, bądź zwyczajny dystans, postąpię zdecydowanie inaczej. Albo dokładnie je rozważę, albo wcale nie wezmę pod uwagę. A im bardziej ktoś bedzie próbował mi cos imputować i do czegoś przymuszać, tym bardziej ja będę stawać okoniem. I to pomimo wiedzy, że przecież... ważniejsze jest posłanie, niż posłaniec...

Co jest prawdą? Fakt, że kogoś nie lubię, w czego efekcie denerwują mnie w nim drobnostki, czy może te drobnostki sprawiaja, że go nie lubię? Czy nie jest tak, że dziwactwa przyjaciela są urocze, wywołują w nas uśmiech, zaś osobliwe zachowania dalekiego znajomego powodują zniesmaczenie, bądź zniecierpliwienie? Od dawna wiadomo, że punkt widzenia zależy od punktu obserwacyjnego. Inna jest relacja świadka wypadku, inna sprawcy, poszkodowanego, policjanta... Więcej zrozumienia wykażę dla sytuacji, gdy Kali kraść krowę, niż gdyby ukraść ją Kalemu...

Stąd pewnie wiele nieporozumień, niedomówień, problemów z komunikacją międzyludzką. Bo my nie widzimy tego samego i w dokładnie ten sam sposób. Szczególnie na poziomie kobieta - meżczyzna. Nie dość, że mamy odmienny bagaż doświadczeń, to dodatkowo zupełnie inaczej odbieramy rzeczywistość. Widziałam ostatnio świetny obrazek z podpisem: "Faceci zakochują się w tym, co widzą, kobiety w tym, co słyszą. Dlatego one się malują, a oni kłamią". Nie wiem, czy to się odnosi do wszystkich, ale sporo racji w tym jest. Czy nie zdarza się tak, że wymuszam pewne, korzystne dla mnie odpowiedzi i deklaracje? A z drugiej strony, czy nie manipuluję, by dostać to, czego chcę?

Jan Stępień napisał, że zbyt często mylimy prawdę z racją. Zgadzam sie z tym w całej rozciągłości, bo tak naprawdę, czy ludzie chcą prawdy? Czy może potwierdzenia tego, co już wiedzą, co jest im znane i bezpiecze? "Każdy z nas jest święcie przekonany, że niczego tak bardzo nie łaknie, jak prawdy. I nie ma w tym nic dziwnego. Jest rzeczą naturalną, że człowiek, istota inteligentna, łaknie prawdy. W rzeczywistości nie tyle o prawdę chodzi nam w naszych pragnieniach, ile o posiadanie racji."*
 
 
A teraz mały test. Co widzisz na poniższym zdjęciu?
 
 
 Kameleona, czy może... znakomity bodypaining? A jaki masz kolor oczu? ;-)



---
* Thomas Merton, "Domysły współwinnego widza", przeł. Zygmunt Ławrynowicz, Biblioteka "Więzi", 1972, s. 78.

wtorek, 6 września 2016

Misterium miłości - epilog

Czym jest miłość? Jakie cechy przejawia? Co jest dla niej charakterystyczne?

Przymierzając się do próby jej zdefiniowania myślałam, że dojdę do jakichś wniosków. Może nie absolutnie poprawnych, jedynie słusznych i zawsze, w każdej sytuacji i dla każdego prawdziwych, ale że jakiś ogólny pogląd sobie wyrobię, że rozsypana w głowie układanka zacznie tworzyć składną całość. W końcu do tej pory tak było. Zawsze. Kołatały mi się po głowie myśli, których nie byłam w stanie poukładać logicznie. Jak tylko zaczynałam pisać, sytuacja się klarowała, elementy zaczynały do siebie pasować. Tym razem okazało się jednak, że podświadomie dobrałam odpowiedni temat postów, bo misterium to niezrozumiałe, tajemnicze zjawisko. I zdaje się, że to nie tylko moja opinia. Już Oscar Wilde pisał - "The mystery of love is greater than the mystery of death"*. I może tak to zostwię...


---
Tajemnica miłości jest większa niż tajemnica śmierci.

wtorek, 30 sierpnia 2016

Misterium miłości - część druga

A może, żeby nazwać "coś" miłością musi... boleć? Stara prawda mówi, że jak facet nie bije, to znaczy że nie kocha. Przecież gdyby mu nie zależało, to byłby obojętny, prawda? Może należy ustawiać się w roli ofiary, pozwalać się ranić, krzywdzić, maltretować i  w ten sposób - uległością - zasłużyć na "miłość"?  A przy okazji, pod płaszczykiem odwzajemnianego uczucia ukrywać potrzebę moralnej wyższości nad oprawcą?
Tutaj skojarzył mi się syndrom sztokholmski, który czasami pojawia się w skrajnie traumatycznych, przedłużających się sytuacjach. Na przykad przy uprowadzeniach, przetrzymywaniach wbrew czyjejś woli, wykorzystywaniu seksualnym. Mechanizm ów wygąda mniej więcej następująco: sprawca przemocy grozi ofierze, że pozbawi ją życia, jest agresywny. Ofiara zaczyna zdawać sobie sprawę, że jej życie zależy tylko i wyłącznie od jego woli, nie widzi dla siebie ratunku, więc próbuje doszukać się sposobów, by go zadowolić, a tym samym uniknąć wybuchów agresji. Z czasem, każdy przejaw pozytywnych uczuć ze strony kata zaczyna odbierać, jako wybawienie, współczuje mu i usprawiedliwia jego zachowanie.
Bywa, że elementy syndromu sztokholmskiego występują w toksycznych związkach opartych na przemocy fizycznej i psychicznej, a ich przejawy nazywane są miłością, choć to kompletne pomieszanie pojęć. Jaki z tego wniosek?  Nie... chyba jednak w miłości nie o ból chodzi.

A może miłość to akt "poświęcenia", który przejawia się w wiecznym wyręczaniu, troszczeniu się, nieustannym myśleniu o bliskim, spełnianiu jego zachcianek i potrzeb zanim jeszcze zostaną wyartykuowane, odgrywaniu roli wybawiciela gotowego zawsze i w każdej sytuacji rzucić się z odsieczą? Ależ wymyśliłam! Tylko...  czy to nie jest raczej kreowanie własnego wizerunku dobrego człowieka, niż miłość? Czy nie wyręczając dorosłych ludzi w różnych obowiązkach nie robimy im większej krzywdy uniemożliwiając tym samym podjęcie trudu zadbania o siebie? Przecież miłość nie polega tylko i wylącznie na dawaniu. To również (a może przede wszystkim?) świadome odmawianie, konfrontacja, motywowanie, chwalenie, krytyka; to bardzo często podejmowanie trudnych i bolesnych decyzji. Szczególnie, gdy naprzeciw stoi małe dziecko z cielęcymi oczkami i prosi o kolejną zabawkę, czy hamburgera w barze szybkiej obsługi, albo takie już całkiem dorosłe, które nie potrafi się umościć we własnym życiu.  

A może miłość jest wtedy, gdy w jej imię podejmuję decyzje i wybory, które mi nie służą, na moją niekorzyść, kiedy coś poświęcam i kiedy dobro kogoś jest dla mnie większą wartością, niż moje własne, gdy pozwalam się krzywdzić? Nie... miłość nie wymaga poświęceń, co najwyżej kompromisów. Jeśli w związku wiecznie trzeba przedkładać jakieś własne dobro, by ten układ mógł trwać, to to nie jest miłość, a patologia, uzależnienie"(...) powszechnym nieporozumieniem związanym z miłością jest mylenie jej z uzależnieniem. (...) Jeśli potrzebujesz innej osoby, by przeżyć, to znaczy, że na niej pasożytujesz. W waszych wzajemnych stosunkach nie ma miejsca na wybór, nie ma wolności. Są one kwestią konieczności, a nie miłości".* 
Był taki czas w moim życiu, gdy nie umiałam wyobrazić sobie jego ciagu dalszego bez ówczesnego męża. Gdy wracał do domu, najechętniej wklejałam się w niego i tak trwałam. Paraliżowała mnie sama myśl, że może go kiedyś nie być. Wydawało mi się, iż był mi niezbędny wręcz do egzystencji. To nie była (już?) miłość.
 
Wiem! Już wiem! Przecież miłość to uczucie, jakim darzymy swojego pupila!  Jak często zdarza się, że mówimy: "kocham" mojego psa, mojego kota, rybkę, szczura, żółwia, czy agamę? Wielokrotnie, prawda? I zazwyczaj mamy takie poczucie. Łatwo jest "kochać", gdy obiekt lokowania naszych uczuć zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami, jest posłuszny, całkowicie od nas zależny i wykonuje polecenia. Bardzo wdzięczny w tym zakresie jest pies. Można go przytulić i pogłaskać kiedy tylko ma się na to ochotę, zwierze nie obraża się (a przynajmniej nie na długo), za to zawsze cieszy, gdy wracamy do domu, jest wierne i pocieszne. To musi być miłość! Hm... chyba jednak znowu pudło. Przede wszystkim dlatego, że miłość to nie uczucie, a działanie.
 
Czym więc jest ta... tajemnicza miłość?
 
___
* Morgan Scott Peck, "Droga rzadziej wędrowana", Wyd. Zysk i S-ka, 2013, str. 113

poniedziałek, 18 lipca 2016

Misterium miłości - część pierwsza

Była sobie kiedyś mała, śliczna dziewczynka. Marzyła o przyszłości, o wspaniałym, przystojnym mężu, o miłości prawdziwej i nieskończonej, o białej sukni z welonem, o małym domku z białym płotkiem, o ciążowym okrąglutkim brzuszku, o uśmiechniętym łobuzie biegającym za piłką i ślicznej córeczce z zaplecionym warkoczykiem, o życiu jak w bajce z "happy endem" i "żyli długo i szczęśliwie". 

Dziewczynkę uczono, iż miłość jest cierpliwa, łaskawa, miłość nie zazdrości, nie unosi się gniewem, że wszystko zniesie, wszystkiemu wierzy i wszystko przetrzyma. Że żaden człowiek nie jest idealny, ale dokonując wyboru drogi miłości, należy się go wiernie trzymać. 

Dziewczynka dorosła. Znalazła (jak sądziła) księcia z bajki i miłość bezkresną. Był piękny bal, zapierająca dech w piersiach suknia ślubna, uroczysta przysięga i słowa Brunona Schulza "Czy to  nie jest wielka rzecz - znaczyć dla kogoś wszystko?". Życie tych dwojga upływało sielsko, aż w końcu przestało wyglądać, jak w bajce. Kobieta pamiętała jednak o tym wszystkim, co niesie za sobą słowo "kocham", więc próbowała łatać to, co od jakiegoś już czasu się rozpadało. Jej "miłość" miała sprawić, że wszystko wróci do normy; przecież miała wszystko znieść i wszystko przetrzymać. Przecież podobno nic co prawdziwe, nie może być zagrożone. Nie potrafiła zrozumieć, jak to się dzieje, że pomimo tak silnego uczucia, jej "miłość" to jednak za mało... 

Z czasem okazało się, iż pomyliła miłość ze swoistą miksturą zakochania, poświęcenia, wyrzeczeń oraz uzależnienia od drugiego człowieka...
. . .
W języku polskim jest całkiem sporo epitetów (mniej bądź bardziej bzdurnych) niby określających "miłość". Ot, choćby: wzajemna, nieszczęśliwa, prawdziwa, wieczna, wakacyjna, pierwsza, ostatnia, romantyczna, ślepa, platoniczna, gorąca, rodzicielska, ponadczasowa, gotowa do poświęceń, szczęśliwa, do grobowej deski, itp. itd. Nie mniej jednak, nie ma jednorodnej, pełnej i wyczerpującej definicji miłości. W każdym razie ja takiej nie znam. Wiem natomiast, że wielu ludzi myli się wielce co do jej natury, miesza podstawowe pojęcia i zwyczajnie nadużywa słowa kocham. Pomyślałam więc, że warto usystematyzować pewne kwestie i, choćby na własny użytek, pokusić się o zdefiniowanie miłości. Wydaje mi się, że najłatwiej zrobić to metodą eliminacji, i bynajmniej nie chodzi mi tu o krzywą Gaussa, bo czas rozwiązywania macierzy już dawno za mną, ale ustalenie, czym ona z pewnością nie jest.

Leonid Afremov - Love
Najbardziej powszechnym błędem jest mylenie miłości z zakochaniem. Są przynajmniej trzy kwestie, które charakteryzują to uczucie, jednocześnie odróżniając je od miłości. Po pierwsze ma ono wyraźny aspekt seksualny. Przeciętny, zdrowy psychicznie człowiek nie zakochuje się przecież w rodzeństwie, dzieciach, czy rodzicach i to pomimo miłości, którą czasami ich darzy, tylko raczej w kimś, kto jest dla niego atrakcyjny, kto go pociąga i działa na jego zmysły.
Po drugie, jest ono ograniczone w czasie, zawsze kiedyś się kończy. Z prostego powodu - buzowanie chemii nie może trwać wiecznie; wykończylibyśmy się narkotyzując permanentnie hormonami szczęścia. Ileż można nie jeść, nie spać, koncentrować 100% własnej uwagi na jednej tylko osobie? Owszem, zakochanie bywa początkiem głębokiego i dojrzałego uczucia, ale żeby tak się stało, trzeba włożyć w to sporo wysiłku, zaangażowania i pracy. 
Po trzecie, nie zakochujemy się mocą własnej decyzji, aktem woli, czy świadomym pragnieniem. Nie mamy większego wpływu na to, że owo uczucie się pojawi i czasami może się zdarzyć, że obiekt naszych westchnień będzie osobą zupełnie ku temu nieodpowiednią. Czyż ulokowania uczuć w ten właśnie sposób nie nazywamy często (i błędnie) nieszczęśliwą miłością? Oczywiście, fakt że nie można kontrolować strzały Kupidyna, nie oznacza, iż jesteśmy skazani na łut szczęścia, fart, bądź niefart, figle Matki Natury, czy jeszcze coś innego. Bo oprócz serca, zostaliśmy wyposażeni również w zdrowy rozsądek (a przynajmniej niektórzy) i to od nas zależy, co z tym uczuciem zrobimy, jak zareagujemy, jakie kroki postawimy i jakie decyzje w związku z nim poweźmiemy. Czy znajomość będziemy kontynuować, czy też może nie? (OK., przyznaję, zdecydowanie jest to łatwiej napisać, niż zrobić.) W pewnym więc sensie, zakochanie może podlegać dyscyplinie, ale miłością nie jest.

A może rzecz w tym, żeby zakochać się w tej jednej,  jedynej, przeznaczonej właśnie dla mnie osobie? Żeby znaleźć połówkę jabłka, pomarańczy, czy innego owocu, która sprawi, że w końcu będę pełna, spełniona i szczęśliwa? Połówkę zapisaną dla mnie w gwiazdach, dopasowaną tak, że niczego więcej już mi nie będzie trzeba, że doskonałość i harmonia nas otaczająca stanie się remedium na wszystkie bolączki świata? Że zakochanie się w TEJ właśnie osobie sprawi, że rozpali się między nami żywa, gorąca, namiętna i "prawdziwa" miłość? Nie? Ups... OK., odrobinę kpię, ale pozwalam sobie na to tylko dlatego, że pewne rzeczy przeżyłam, pewnych doświadczyłam, wiosen na moim karku już też kilka, a infantylna wiara w mit romantycznej miłości doprowadziła mnie niejako do dużego cierpienia. Tak, dokładnie tak! Wymyśliłam sobie kiedyś, że pomimo przeciwności losu, pomimo niepokojących sygnałów płynących z zewnątrz, zagram na nosie całemu światu i sprawię (tak! ja, wszechmocna, sprawię!), że moja pierwsza miłość będzie tą ostatnią, że pomimo powszechnie panującej opinii, że zazwyczaj szkolne związki nie trwają długo, ja udowodnię wszystkim wokół, że mój jednak tak. Naiwność tego przekonania polegała na tym, że przecież nikogo to nie obchodziło! Niestety, albo właśnie stety, nie udało mi się podnieść rąk w geście triumfu niczym Tom Hanks w "Cast Away", gdy on to właśnie - niczym bóg - uczynił ogień...
Tysiące, jeśli nie miliony ludzi, traci masę czasu, zaangażowania i sił na próbę ziszczenia się mitu romantycznej miłości. I to wszystko w imię... No właśnie, czego?

A może, żeby nazwać coś miłością musi... boleć?

cdn...

piątek, 10 czerwca 2016

Enjoy life as it is

Niedawno miałam okazję brać udział w kilkudniowym spotkaniu grupy ludzi w różnym wieku, różnej płci i narodowości. Wspólnym mianownikiem była w nich serdeczność, troska o wspólne dobro, pogoda ducha i zainteresowanie drugim człowiekiem. Nic więc dziwnego, że wywiązały się między nami interesujące rozmowy, zawiązały nowe znajomości, a może nawet przyjaźnie? Kilka dni później dostałam od jednego z nich e-mail zakończony zdaniem: "Enjoy life as it is". Takie krótkie, a skłoniło mnie do pewnych refleksji. Między innymi próby odpowiedzi na pytanie: jakie jest życie człowieka? 

Życie bywa piękne, to prawda, ale to nie oznacza, iż przebiega, jak w bajce, że po jakichś tam niesprzyjających okolicznościach pojawia się książkę z bajki i obietnica "żyli długo i szczęśliwie". Życie nie wygląda, jak w serialu, gdzie wszyscy są piękni, śniadanie samo się robi, lodówka napełnia, a portfel pęcznieje. Na planecie Ziemia o swoje szczęście trzeba zawalczyć. Często z największym wrogiem - samym sobą. A i tak poczucie szczęścia nie jest, i być nie może, stanem permanentnym, bo tak naprawdę w życiu piękne są tylko chwile. Chciałabym bardzo wierzyć w to, że te najlepsze jeszcze przede mną.

W zdecydowanej większości przypadków życie jest trudne. Bardzo często wystawia nas na jakieś próby i cierpienia. Inną sprawą, że przecież nie wiem, czy jakieś przykre i bolesne zdarzenie w moim życiu, nie uchroniło mnie przed jeszcze większym? Czy w dłuższej perspektywie czasu nie okaże się raczej wybawieniem, niż zgubą? Nie muszę nawet daleko sięgać pamięcią. Gdyby moje ciało nie zamanifestowało depresją (koszmarnym doświadczeniem), iż źle się dzieje w moim życiu, gdzie byłabym teraz? Czyż nie uwikłana w związek z uzależnionym od alkoholu, nieszczęśliwym (i w dalszym ciągu pijącym) człowiekiem? Tego, oczywiście, nie wiem, ale za nic nie cofnęłabym czasu, by to zweryfikować. Każdą porażkę, każde cierpienie można przekuć w coś dobrego. Wystarczy tylko dobrze poszukać.

Ludzie mają tendencję do niwelowania, minimalizowania, unikania cierpienia, uciekania od niego, zamiast je po prostu przeżyć i postarać się wyciągnąć wnioski, nabyć doświadczenia. Czasami oczekujemy, że coś się zdarzy samo, beż żadnego zaangażowania, żadnych realnych i namacalnych zmian. Na własne życzenie wpędzamy się w stan wiecznego oczekiwania na... coś. Nie do końca wiedząc, co to "coś" oznacza, ale ufając, iż coś super fajnego i wreszcie permanentnego - Będę szczęśliwa, jak tylko on... Będę spełniona, jak zdarzy się... Moje życie odmieni się na lepsze, jeśli tylko ktoś... Stanę się bogata, jak tylko wystarczająco mocno będę o tym myślała. - To tak niestety nie działa. Czasami, krótkofalowo - być może, ale na dłuższą metę - nie. Nie zmieniając w swoim życiu nic, nic też nie ulegnie zmianie.
Postarajmy się, by nasze życie nie było wiecznym czekaniem na coś... Na wakacje, na partnera, na lepszą pracę, na bogactwo, na lato, na zimę, na wielką miłość, na autobus, na lepsze czasy, na szczęście, na... Każdy dzień jest darem i już nigdy się nie powtórzy. Zmieniaj co możesz, akceptuj na co wpływu nie masz i...  CIESZ SIĘ ŻYCIEM TAKIM, JAKIE JEST! Bo ono nie jest próbą generalną przed tym właściwym, bo drugiego już nie będziesz miał, ani kolejnej szansy na jego przeżycie.  


piątek, 27 maja 2016

W wirze namiętności...

Wydawało mi się przez chwilę, że po wszystkich moich przejściach, terapiach, przemyśleniach, rozważaniach, doświadczeniach, po przeczytanych książkach, napisanych tekstach, przy całej mojej samoświadomości... umiem kontrolować własne uczucia, emocje, samopoczucie, potrafię odpowiednio na nie reagować. Okazało się jednak (znowu!), że wiem nie jest u mnie jednoznaczne z mam. Bo ja wiem co rodzą nierealistyczne oczekiwania. Wiem, że nie mogę... no, może nie tyle nie mogę, bo i niby kto mi zabroni?, co nie powinnam domagać się, rościć od drugiego człowieka zainteresowania, określonych uczuć, postaw i zachowań, bo te mogą rodzić rozczarowania, zawody, urazy i żal. Wiem, że to ja złoszczę się, że to ja smucę się, że to ja tęsknię, myślę, czuję. I owszem, nie jest ze mną tragicznie. Nauczyłam się przekierowywać myśli na inne tory, gdy zaczynam wkręcać się w spiralę czarnowidztwa. Wbiłam sobie skutecznie do głowy, że odpowiedzialność za moje samopoczucie ponoszę ja, że to nie okoliczności są złe, dobre, bolesne, przyjemne, tylko moja na nie reakcja. Wyrobiłam w sobie umiejętność ponoszenia konsekwencji własnych czynów i zaniechań.
 
Tylko... gdy przychodzi do interakcji z drugim człowiekiem, gdy buzuje chemia, gotuje się krew, gdy porywa wir namiętności, pojawiają się realne okoliczności, konkretne doznania, to moje teoretyczne rozważania i świadomość w kieszeń mogę sobie wsadzić. Bo wówczas racjonalizacja nie spełnia swojej funkcji, zdrowy rozsadek przestaje grać główne skrzypce, trzeźwy ogląd sytuacji jest poza moim zasięgiem, a zasady gry zaczyna dyktować serce...
 
Jak to się dzieje, że od osób bliskich oczekujemy więcej, niż od obcych? Co sprawia, że pomimo niezmienionych okoliczności, w miarę poznawania nowego człowieka, potrafimy wpędzać się w gorsze samopoczucie oczekując jakichś tam postaw i zachowań? Czy nie jest tak, że na początku relacji staramy się bardziej, a z czasem bierzemy za pewnik określone uczucia i domagamy się ich więcej i bardziej?
 
Chyba nie osiągnęłam jeszcze pożądanego poziomu rozwoju. A może jest on dostępny jedynie starszym? Dojrzałości człowieka z pewnością nie mierzy się metryką, ale może na wszystko w życiu jest odpowiedni czas i miejsce, a te są dla mnie jeszcze niedostępne? Może udało mi się wybudzić z głębokiego snu, ale oczy mam jeszcze zamknięte? Może...
 
 

piątek, 6 maja 2016

Słyszysz, ale czy również słuchasz?

Czasami, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie, czy też umieć to dostrzec, muszę usłyszeć coś kilkakrotnie. Jeśli do moich uszu dociera jakiś komunikat, zazwyczaj przepuszczam go przez filtry własnych przekonań, wierzeń, spostrzeżeń, refleksji, doświadczeń, wiedzy... i albo ta treść do mnie przemawia, to jest zgadzam się z nią, albo gotowa jestem zmienić na jej temat zdanie, albo nie. Zawsze powtarzam, że porozmawiać mogę z każdym i o wszystkim, przy założeniu, że mam o tym czymś choć trochę pojęcia, gdyż nie zwykłam paplać o rzeczach, na których się nie znam lub znać się nie chcę. Bez wielkiego żalu dopuszczam też możliwość, by mój interlokutor  przekonał mnie do własnych racji, o ile tylko przedstawi mi jakieś sensowne argumenty, i to takie, które do mnie przemówią. Kiedyś, nie podejmując nawet próby rozważania czyjegoś, odmiennego od mojego poglądu, byłam nieomylna i wiedziałam wszystko najlepiej. Teraz, gdy pozbyłam się już odrobiny egocentryzmu (idzie mi mozolnie, ale jednak progres widzę), pozwalam sobie na komfort niewiedzy, pozwalam sobie odrzucić na bok moje uprzedzenia i przede wszystkim staram się  mieć otwarty umysł. Takie rozwiązanie mi służy, o ile słyszę coś od jednej osoby. Bo z jednej strony rozważam jej zdanie, ale z drugiej nie przyjmuję ślepo i naiwnie wszystkiego, co do mnie mówi, bo mam świadomość iż sroce spod ogona nie wypadłam, IQ na jakimś poziomie mam, więc i  zaufanie do siebie również. Natomiast słysząc coś od kilku osób i to zupełnie niezależnie, pomimo niedowierzania lub sceptycyzmu wynikającego z pierwszej analizy, podejmuję głębsze rozważania. Przecież, jeśli jedna osoba mówi mi, że mam ogon, to nawet sensownym rozwiązaniem jest to zignorować, jeśli jednak jest to osób kilka... w mojej opinii warto choć zerknąć przez ramię.
 
Wstęp rozrósł mi się niekontrolowanie, lecz z racji tego, że ostatnimi czasy zagubiłam wenę, nawet się cieszę, bo docierały już do mnie pytania, czy zarzuciłam pisanie na zawsze. Ale nie o tym teraz chciałam, więc... do meritum.
 
 Od kilku osób usłyszałam ostatnio, że rozmawiając ze mną czują się, jak na kozetce u psychologa i że minęłam się chyba z powołaniem. Psychologiem, psychoanalitykiem, psychiatrą i inną psych-iczną  nie jestem (choć co do ostatniego... kto wie?) i zupełnie do tego nie aspiruję. Wręcz przeciwnie. Ja po prostu nie tylko słyszę co się do mnie mówi, ja również uważnie słucham. Tutaj skojarzyła mi się od razu scenka z serialu 'Allo, Allo!', który kiedyś oglądałam pasjami i tekst powtarzany zawsze przez Michele Dubois - przewodniczkę ruchu oporu z Nouvion - "Słuchajcie uważnie, bo nie będę powtarzać". Więc... słucham,  a że bagaż doświadczeń jakiś mam, to i chętnie się spostrzeżeniami dzielę. Staram się wczuć w tę osobę i poświęcić jej pełną uwagę, bo tylko czując moją akceptację, możliwe jest, że będzie w stanie odkryć przede mną swoje prawdziwe przemyślenia, a tym samym nasza rozmowa stanie się pełniejsza, porozumienie lepsze, a relacja głębsza. Staram się dać jej siebie, mój czas, może kilka spostrzeżeń, informacji, zadać kilka "trudnych", mających w mojej opinii moc sprawczą, pytań i... tyle. Dlatego też między innymi, gdy rozmawiam z kimś, zamykam się na świat zewnętrzny. Nie dostrzegam innych ludzi, okoliczności, zgiełku dookoła, a moja uwaga jest w pełni skoncentrowana na drugim człowieku. Zresztą... w pełni zgadzam się z tym, iż nie ma czegoś takiego, jak podzielna uwaga. Jest tylko co najwyżej (a ja nie jestem nią obdarzona) umiejętność szybkiego przenoszenia jej z miejsca na miejsce. Tym bardziej ucieszyłam się czytając po raz drugi "Drogę rzadziej wędrowaną", gdy dostrzegłam w niej fragment, którego nie zapamiętałam przy pierwszej lekturze - "Podstawową formą, jaką przybiera trud miłości, jest troska. Miłując kogoś, poświęcamy mu swoją uwagę. (...) Poświęcając komuś uwagę, wykazujemy troskę o tę osobą. Akt troski wymaga wysiłku odłożenia na bok obecnego zajęcia (...) i aktywnego skierowania uwagi. (...) Najpowszechniejszą i najważniejszą formą troski jest słuchanie."* Okazało się, że moja postawa jest wyrazem miłowania drugiej osoby. A że miłość bliźniego jest dla mnie najważniejszą wartością w życiu, to satysfakcjonujące jest poczucie, że umiem (choć w pewnym zakresie) to robić.
 
Słuchanie jest wysiłkiem, a że ludzie z natury są leniwi, bywa, że nie umieją uważnie słuchać. W ogóle. Często w codziennych kontaktach - czy to zawodowych, czy towarzyskich - słuchają selektywnie, to jest słyszą jakiś tekst i od razu przepuszczają go przez własne filtry, dopasowując go do odpowiedzi, których z góry oczekują. Tak, by mogli sprowadzić rozmowę na tory, które ich interesują, przejąć inicjatywę i rozpocząć własny monolog, albo fałszywym potakiwaniem zakończyć nużącą lub irytującą ich konwersację. Pozorne słuchanie przejawia się również w udawaniu, że się słucha i jednoczesnym kontynuowaniu dotychczasowych zajęć w międzyczasie pomrukując, bądź dodając "tak!", "yhm", "dokładnie!" - w mniej bądź bardziej odpowiednim momencie. Wówczas, po pierwsze sprawiamy wrażenie, że poświęcamy uwagę, przez co czujemy się lepiej mając poczucie łączącej nas z kimś relacji, jednocześnie kończąc zadania, które zaplanowaliśmy. Tylko... jaka jest jakość takich relacji? I czy tak naprawdę znamy człowieka, którego mianujemy swoim bliskim?
 
A jak to jest ze słuchaniem  (nie mylić ze słyszeniem!) u Ciebie, drogi Czytelniku?
 
 
---
* Morgan Scott Peck, "Droga rzadziej wędrowana", Wyd. Zysk i S-ka, 2013, str. 137-138

piątek, 29 kwietnia 2016

Dlaczego się złościsz?

Emocje to gwałtowne i względnie krótkotrwałe uczucia spowodowane jakimiś okolicznościami. To one sprawiają, iż pewne sytuacje zapisują się w naszej pamięci na dłużej. Jeśli jakieś wydarzenie niesie za sobą duży ładunek emocjonalny, większa jest szansa na to, iż je zapamiętamy. Jeszcze dziś dokładnie pamiętam pierwszy dzień w szkole, pierwszy pocałunek, maturę, zaręczyny, itp.
 
Emocje dzielą się na pozytywne, czyli przyjemne w odczuwaniu, oraz negatywne, to jest takie, które mają na celu zmobilizowanie człowieka do jakichś zmian. Charakteryzują się różnym - w zależności od okoliczności - natężeniem. Raz się cieszymy, innym razem odczuwamy euforię, raz się irytujemy, następnym razem wściekamy, raz się smucimy, a raz zalewa nas czarna rozpacz. To emocje sprawiają, że nasze życie nabiera smaku, ale zdarza się też, że "Kiedy strach staje się niepokojem, pragnienie przeradza się w chciwość, irytacja ustępuje złości, a złość nienawiści, przyjaźń zamienia się w zawiść, miłość w obsesję, a przyjemność w uzależnienie, to nasze emocje zaczynają obracać się przeciwko nam." - [J. LeDoux] I na tej sytuacji, na przykładzie złości, chciałabym się dziś skoncentrować. Złość może objawiać się w irytacji, oburzeniu, frustracji, gniewie, agresji, złośliwości, czy nawet furii. Pytanie brzmi, czy mam na to odczuwanie jakikolwiek wpływ? 

Bardzo często złość jest emocją wtórną, najczęściej podszytą lękiem (głównie egocentrycznym). Dzieje się tak dlatego, że w dzisiejszych czasach człowiek prawie całkowicie zatracił umiejętność radzenia sobie z nim. Emocji tłumić nie należy, wiec niejako automatycznie przekształcamy je w coś, z czym poradzić sobie (odreagować) potrafimy - w tym konkretnym przypadku - w złość. Z czasem ta wyuczona reakcja staje się nawykiem, czymś co jest poza naszą świadomością. 
Pamiętam doskonale, jak będąc dzieckiem, podczas spaceru uciekł mi pies, pupil całej rodziny. Początkowo byłam bardzo przestraszona, że coś mu się stanie, że potrąci go samochód, bądź też pogryzie jakieś silniejsze zwierzę, że nie będzie potrafił wrócić do domu. Obawiałam się również reakcji pozostałych domowników, jeśli wróciłabym do domu... sama. Poszukiwania trwały, a moje napięcie rosło. Upłynęło kilka godzin, już cała rodzina została zaangażowana w poszukiwania, a ja stawałam się coraz bardziej sfrustrowana, zmarznięta, zła, aż w końcu wściekła. W duchu przysięgałam sobie, że jak znajdę... paskudę, to tak mu spiorę skórę, że już nigdy się nie odważy na ponowną ucieczkę. Historia zakończyła się pomyślnie, a ja uszczęśliwiona faktem, że pies się znalazł, nawet nie myślałam o wymierzeniu mu razów. Ale o co innego mi w tym momencie chodzi. Ano o to, że to był pierwszy raz (przynajmniej, który pamiętam), jak zamieniłam strach w złość. Nie potrafiłam skutecznie poradzić sobie z wszechogarniającym mnie lękiem, a dusić go w sobie już nie mogłam, więc wpierw się popłakałam, a później zezłościłam.

Stare przysłowie mówi, że złość piękności szkodzi. Gdyby tego było mało, mi dodatkowo nie służy, gdyż wysysa ze mnie energię życiową, którą mogłabym spożytkować w dużo bardziej przyjemny i pożyteczny sposób. Bardzo staram się zatem, by do takiego stanu się nie doprowadzać. Tak! - "się", bo przecież nie jest tak, że ktoś mnie złości, tylko ja złoszczę się. Jestem zwolenniczką brania odpowiedzialności za swoje życie, wybory, decyzje, poczynania i zaniechania na siebie. A to oznacza, iż nie uśmiecha mi się, żeby to ktoś wpływał bezpośrednio na mój nastrój. Przecież to ja decyduję, jak się będę czuć, a złoszcząc się na kogoś/coś, krzywdę robię tylko sobie. Masochizm interesuje mnie... delikatnie powiedziawszy... umiarkowanie, więc zazwyczaj unikam sytuacji i okoliczności, które są w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. W związku z tym nie interesuję się i nie emocjonuję polityką, nie wchodzę w potyczki słowne z ludźmi, którzy agresywnie próbują mi coś wmówić, nie doszukuję się różnic, nie próbuję przekonywać innych do własnych racji. Raczej dopatruję się podobieństw i szukam płaszczyzny porozumienia. Niestety, nie zawsze mi się to udaje, bo okazuje się, że jednak "człowiekiem jestem i nic co ludzkie nie jest mi obce". Co zrobić, kiedy pomimo starań krew nas zaleje? Z
łość to olbrzymi ładunek emocjonalny, więc kluczową kwestią jest sposób, w jaki sobie z nią poradzę. Czy destrukcyjny dla siebie - na przykład dusząc ją w sobie, załamując ręce, poddając się, czy krzywdząc innych ludzi - wyzłośliwiając się na nich, okazując agresję, czy w sposób konstruktywny - przekuwając ją w coś budującego, motywującego do zmian. Nie muszę chyba pisać, która reakcja jest najbardziej pożądana?
 
Warto uzmysłowić sobie, jakie podłoże ma moja złość? Czy jest to strach, lęk, cierpienie, niepokój, nierealistyczne oczekiwania? Bo tylko znając przyczynę tego stanu rzeczy, otwieram sobie drogę do jego wyeliminowania. A jeśli to się nie powiedzie, to mogę przynajmniej odpowiednio (świadomie!) wybrać, co z tym uczuciem zrobię. 
 
Obraz akrylowy "Złość" - Monika Stanisławska

poniedziałek, 28 marca 2016

Wyidealizowany obraz

Podobno dzieci dzielą się na nieznośne i własne. Znam to tylko... jakby jednostronnie, gdyż dzieci nie posiadam, a rodziców tak, jednak wydaje mi się, że może być w tym sporo sensu. Jak często zdarza się bowiem, że rodzice usprawiedliwiają zachowanie swoich dzieci, że one nigdy by czegoś tam same nie wykombinowały, że z całą pewnością zostały do tego namówione, zmuszone, bądź zmanipulowane przez kolegów, rówieśników, starszych, cwańszych, czarownicę i złego smoka? Bo przecież nie one! Nie! One są takie cudowne! I dobre! I grzeczne! I kochane! I...  Tworzą w swoich głowach wyidealizowany obraz małego brzdąca, przedszkolaka, gimnazjalisty, nastolatka, młodego dorosłego, aż w końcu dojrzałego człowieka. Często później (jeśli nie zawsze) przychodzi jednak moment rozczarowania, bo nierealistyczne oczekiwania rodzą te właśnie. A także urazy, zawody, żal, smutek, złość... Ale czy to tylko... przypadłość rodziców? Czy takiego obrazka nie tworzy każdy człowiek w stosunku do osób mu bliskich? Do męża, żony, przyjaciół, rodziny, autorytetów, do siebie?
 
Czas jakiś temu, jak całe moje dotychczasowe życie, a także plany i marzenia związane z przyszłością, posypały się w proch i pył, jak opadł kurz po bitwie, jak nie było już o co walczyć, na nowo musiałam ułożyć sobie świat moich wartości, na nowo zdefiniować siebie. Był to proces żmudny i bolesny, ale w końcu udało mi się (a przynajmniej tak myślałam) określić, co jest rzeczywiście dla mnie ważne, co jest wewnętrznie zgodne ze mną, w co wierzę, czemu jestem w stanie się podporządkować. W ten sposób powstał w mojej głowie... dość wyidealizowany obraz mnie samej. Takiej, jaką chciałabym być, takiej do której stania się aspirowałam - nieskazitelnej, prawej, uczciwej, pokornej, uczynnej, wdzięcznej, kochającej bliźniego, niewinnej...
 
Okazało się jednak, że rację miała Wisława Szymborska pisząc, "tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono", bo dopiero realne okoliczności zweryfikowały mnie samą, a nowego sensu nabrało hasło "łatwo jest nie pić, kiedy się nie chce pić", gdyż bezproblemowo jest postępować zgodnie z systemem własnych wartości (nawet jeśli jest on wyidealizowany), gdy w moim życiu nie pojawiają się okoliczności, które w pewien sposób to uniemożliwiają, bądź w najlepszym wypadku komplikują, trudniej, gdy z takimi przychodzi mi się zmierzyć... Okazało się, że"człowiekiem jestem i nic, co ludzkie nie jest mi obce", a do doskonałości brakuje mi jeszcze sporo.
 

sobota, 12 marca 2016

O samochodach słów kilka

Usłyszałam ostatnio krótką historię o tym, jak zmieniało się społeczne przeznaczenie pojazdów na przykładzie marki Fiat. Na początku XX wieku, samochody te były dobrem rzadkim. Jak już ktoś taki posiadał, służył mu głównie do weekendowych wycieczek rodzinnych za miasto. Znamienne jest to, iż w okresie międzywojennym największym hitem Fiata był model Topolino. Mogło się to wiązać z tym, iż jednym z popularniejszych modeli rodzinnych był 2 + 2 + 1 - kobieta, mężczyzna, dwoje dzieci i samochód - a w Topolino mieściły się dwie osoby dorosłe i dwoje dzieci na tylnej, wąskiej kanapie. Z czasem zaczęło zmieniać się przeznaczenie samochodu. Celem samym w sobie stał się stan jego posiadania, a nie możliwości, które ten niósł za sobą. Czterokołowiec stopniowo zmienił się w dobro, do którego współczesne społeczeństwo dąży tylko właściwie po to, by pomnożyć dobytek i samotnie jeździć po mieście. Współczesny model rodziny to również 2 + 2 + 1 - ale tym razem oznacza kobietę, mężczyznę, dwa auta i jedno dziecko.

Żeby nie było niejasności. Sama jestem użytkownikiem auta, sama takowe posiadam. Głównie dlatego, że tak mi wygodnie i bezpiecznie. Tylko... trochę niepokoi mnie ten rozdmuchany przed media (i nie tylko) konsumpcjonizm, to przesadne nadawanie znaczenia dobrom materialnym, to ciągłe dążenie do posiadania więcej i pełniej. Oczywistym jest, że łatwiej żyje się w komfortowym, przestronnym, urządzonym według moich upodobań miejscu, wygodnie jest również posiadać luksusowe auto, ale czasami warto się zastanowić, czy dążenie do posiadania rzeczy, dzięki którym (podobno) będzie mi się lepiej żyło, nie zmieniło się w treść mojego bycia tutaj? Bo to byłoby straszne marnotrawienie czasu. A czas dla każdego z nas jest ograniczony.
  
Jedną z wartości, którymi staram się kierować w życiu jest prostota. Przejawia się ona w skupianiu uwagi na tym, co  jest istotne i wieczne, zaś jej zaprzeczeniem - ekstrawagancja, marnotrawstwo oraz pogoń za bogactwem i władzą. Oczywiście, to wszystko z odrobiną zdrowego rozsądku, bo nie o ascezę mi tutaj chodzi. Czy mogłabym żyć bez samochodu? Oczywiście, ale byłoby mi niewygodnie. Czy mogłabym żyć bez ozdób, które powodują, że u siebie w domu czuję się przytulnie? Oczywiście, ale byłoby mi mniej komfortowo. Czy mogłabym żyć bez granatowych szpilek? Oczywiście, ale nie czułabym się bez nich tak atrakcyjnie. Jasne, można żyć w jaskini, ale przecież to wszystko zostało stworzone z myślą o nas i nam dane do używania i korzystania. Warto jednak zapytać siebie, czego ja naprawdę potrzebuję i tam postawić granicę. Moją granicą granatowe szpilki nie są. Nie jest nią również samochód. Być może na razie. Tego nie wiem, bo przecież granice się przesuwają. Wszystko jest w porządku, dopóki mogę korzystać z dobrodziejstw mi danych bez wyrzutów sumienia i dyskomfortu z nimi związanego.

Ostatnio rozmawiałam ze znajomym, który powiedział mi, że marzy mu się BMW X5 i to pomimo tego, że już posiada dwa dobre auta. To sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać, co mi jest do szczęścia niezbędne, czego ja potrzebuję, by czuć się w swoim życiu komfortowo? Wyszło mi, że najbardziej nieodzownymi są dla mnie ludzie i dobre z nimi relacje (pomijam kwestię małego domku na zboczu jakiejś szwajcarskiej wsi, w którym marzy mi się zamieszkać na starość...). Uwielbiam rozmawiać, dzielić się opiniami, poglądami, wymieniać spostrzeżenia i wnioski. Podobno posiadam też umiejętność słuchania (nie tylko słyszenia) i zadawania trafnych pytań. Z moich wniosków jestem zadowolona i to mnie cieszy, bo ostatnimi czasy odkrywam w sobie rzeczy, które nie do końca mi się podobają.

niedziela, 28 lutego 2016

Umiejętność rezygnacji, czyli... klapa na całej linii

W jednej z moich ulubionych książek przeczytałam, iż drogą do przebudzenia duchowego - przy założeniu, że coś w tym kierunku robię, a nie tylko czytam, poznaję i staram się zrozumieć - może być pielegnowanie, czy też wyrobienie w sobie:
  • umiejętności kochania
  • uczciwości wobec siebie
  • zdolności do przełamywania schematów myślowych i rewizji poglądów
  • zgody na cierpienie
  • samodyscypliny
  • umiejętności rezygnacji.

Wydaje mi się, że drogą decyzji, wyborów i postaw potrafię prawdziwie kochać drugiego człowieka - bez poczucia straty, poświęcenia, bez emocjonalnego się na nim wieszania, bez przedkładania własnego dobra nad jego, bez oczekiwania rewanżu.

Wydaje mi się, że nabyłam umiejętność poznawania prawdziwych intencji własnych zachowań i postaw. Potrafię być uczciwa wobec samej siebie, nawet jeśli wnioski płynące z mojej analizy, czy też autoanalizy są niezadowalające i niewygodne. Obiecałam sobie kiedyś, że już nigdy nie będę się oszukiwać, że już nigdy nie będę grać przeciw sobie, a ja lubię dotrzymywać składanych obietnic.

Wydaje mi się, że od jakiegoś czasu twardo stąpam po ziemi, przełamuję własne schematy myślowe i weryfikuję poglądy. Rozważam i zastanawiam się nad tym, co jest naprawdę moje, w co wierzę, a w co absolutnie nie, do czego gotowa jestem się przychylić, a z czym zupełnie się nie zgadzam, co jest dla mnie rzeczywiście ważne, a co tylko mi się takim wydawało. Staram się mieć otwarty umysł i głowę na nowe.

Wydaje mi się, że nauczyłam się... może nie tyle godzić na cierpienie, co je w pewnym sensie pokornie przyjmować, akceptować, a może nawet... czerpać z niego korzyści dla siebie? Wszak to cierpienie mobilizuje mnie do zmiany, a ta do coraz lepszego poznawania siebie.
 
I to by było na tyle jeśli chodzi o pozytywne wnioski, bo dwa ostatnie punkty na ścieżce ku metanoi... leżą odłogiem. I o ile dyscyplina wychodzi mi... powiedzmy... umiarkowanie, to rezygnacja... hm... w ogóle,. Głównie dlatego, że rezygnacja z samego założenia ma być na zawsze - NA ZAWSZE! - a tak się składa, że z rzeczami ostatecznymi mam pewien kłopot. Nie potrafię (a może nie chcę?) się zmusić do rezygnacji z czegoś, co mi dziś służy, co mi się podoba, co mnie pociąga, co powoduje, że czuję się lepiej, nawet pomimo świadomości, że to może mieć opłakane skutki w przyszłości, może być destrukcyjne, że to może spowodować dużo większe cierpienie... Nie da się iść w dwóch kierunkach jednocześnie. Nie da się mieć ciastko i zjeść ciastko, ja zaś łapię się na tym, że czasami bym chciała...

Czyli jednak wybieram krótkofalowe zyski, zamiast długofalowych efektów... Hm... chyba nie jestem tak intelektualnie niezależna, jaką chciałabym być... Chciałabym wierzyć, że jeszcze...


 
 

wtorek, 9 lutego 2016

Kwestia dobra i zła

Ostatnio rozważałam kwestię dobra i zła, a raczej... czynów - w mojej opinii - moralnie czystych lub  niedopuszczalnych. Dziś sobie myślę, że wówczas podświadomie szukałam usprawiedliwienia samej siebie, więc od razu na myśl mi przyszedł przeczytany czas jakiś temu taki oto tekst:
 
"Gdyby nie Judasz... a bez Niego nic się nie stało, co się stało - czytamy w Prologu do Ewangelii wg Św. Jana. Oczywiście chodziło w nim o Słowo, ale cytowany fragment tekstu wyrwany z kontekstu w ten właśnie sposób , przywodzi mi czasami na myśl... Judasza. Czy bez niego stałoby się to, co się stało, co stać się musiało? Podły, zły, łotr, zdrajca czy człowiek nieszczęśliwy, który musiał odegrać przewidzianą dla niego rolę, bo po prostu taką do niego przewidziano, zaplanowano? Kto był reżyserem, a kto tylko odtwórcą jednej z ról?"*
 
I wszystko byłoby w porządku, bo wciąż uważam, że jest w nim dużo sensu i logiki, tyle tylko, że ja go sobie zinterpretowałam w wygodny dla mnie, to jest usprawiedliwiający moje zachowanie, sposób. Mój wywód logiczny brzmiał mniej więcej następująco: skoro Pan Bóg nad wszystkim panuje, skoro wszystko już zaplanował, skoro każdemu z nas przydzielił jakieś funkcje i zadania do wykonania, a my, ludzie jesteśmy jedynie narzędziami w Jego rękach, to jakie ma znaczenie mój w tym wszystkim udział?  Skoro nawet Judasz - zdrajca Jezusa Chrystusa - nie powinien być postrzegany jednoznacznie źle (wszak... on to dla nas ludzi i naszego zbawienia... zdradził Syna Bożego, przez co Ten mógł umrzeć i zmartwychwstać), to co dopiero z moim postępowaniem? Skoro z czegoś moralnie nagannego może wyniknąć coś dobrego, to skąd mam wiedzieć, czy w rezultacie czynię dobro, czy zło? Skoro to, że dziś postrzegam coś w jakiś sposób, nie oznacza wcale, iż historia z perspektywy czasu nie oceni tego dokładnie odwrotnie, to po co mam się obwiniać, bić w pierś i żałować? Skoro nie znam ani przyszłości, ani alternatywnych wizji przeszłości, to skąd mam wiedzieć, czy coś było/jest błędem, czy nie?
Hm... ładnie zrzuciłam ze swoich barków odpowiedzialność, co? Poszłam nawet krok dalej, gdyż wpadłam na pomysł, że moje czyny, a raczej ich rezultaty można ocenić tylko po owocach, a te z kolei będę mogła poznać tylko i wyłącznie ex post. Oczywiście do tego wszystkiego nikt nie ma prawa mnie i mojego systemu wartości oceniać (łączenie z samą sobą!), bo jak można orzec, czy coś jest dobre, czy złe, skoro jeszcze nie znam owoców? Hm...

Na szczęście wówczas z odsieczą przyszła Dobra Dusza i w końcu zrozumiałam, że moralnie czyste może być co najwyżej poczucie krzywdy, ale poczucie winy zdecydowanie nie.  Że bardzo wiele zależy od ziarna, które sieję, bo może i kiedyś okaże się, że to, co postrzegałam za dobre przyniosło kruchy plon, a to, co złe - obfity, jednak najważniejsze są moje prawdziwe intencje, najważniejsze bym mogła stanąć z uniesioną głową przed lustrem i z szacunkiem spojrzeć w oczy osobie stojącej po drugiej stronie... Zagadka została rozwiązana...
 
 A Ty, co siejesz na co dzień?
 
 



---
Meszuge, "Przebudzenie. Droga do świadomego życia", Wyd. IPS, 2014, str. 143

sobota, 30 stycznia 2016

"Tragedie" osobiste

Jechałam wczoraj pierwszy raz do nowej pracy. Zadzwoniła moja siostra i spytała, jak się w związku z tym mam i czy się denerwuję. Odparłam, że  - o dziwo! - jakoś niespecjalnie, że dobrym określeniem mojego stanu emocjonalnego byłaby ekscytacja, choć delikatny stresik mam. Usłyszawszy to, rozpłakała się. Początkowo lekko zdezorientowana spytałam, co się stało, a ona na to, że dnia poprzedniego pół dnia składała dwusmakowy tort urodzinowy na ósme urodziny synka (piękny nota bene - zdjęcie po prawej), a ich niesforny, trzyletni beagle właśnie wkradł się do chłodni i zżarł jego połowę, drugą oblizał. Na domiar złego jasna sierść psa wygląda teraz, jak wdzianko smerfów, barwnik spożywczy zupełnie nie chce zejść z ich salonowego dywanu w kolorze ecru, a za kilka godzin będzie mieć w domu trzydzieścioro gości urodzinowych - w większości ośmiolatków - dla których zorganizowała dyskotekę o temacie przewodnim Star Wars. A teraz nie może się pozbierać. Pocieszyłam ją jakoś i się pożegnałyśmy.
 
Po południu wracałam z pracy. Cieszyłam się, że pierwszy dzień upłynął bardzo miło, że załoga sympatyczna, klimat pracy bardzo dobry, a do tego nie spóźnię się na kinderbal siostrzeńca. Nie przeszkadzał mi nawet jakoś specjalnie piątkowy korek dużego miasta. Wykorzystałam ten czas na odpisywanie na esemesy i... będąc jakieś 30 metrów od mojego osiedla, wjechałam w tył samochodu jadącego przede mną. Na szczęście rozwijałam wówczas prędkość na poziomie 10km/h, ale jednak. Kierowca okazał się być bardzo kulturalnym i przyzwoitym człowiekiem. Pewnie nie bez znaczenia był fakt, że jego szkoda była zdecydowanie mniejsza niż moja, gdyż on miał auto wysokie, a przód mojego jest bardzo nisko osadzony. Spisaliśmy oświadczenie, rozstaliśmy się w miłej atmosferze, ale i tak byłam na siebie i własną głupotę po prostu zła. Rozmyślałam nad tym, że nie dość, iż sprawa będzie wiązała się z moją niewygodą, bo niemożnością korzystania z samochodu przez jakiś czas, to jeszcze dojdą jakieś formalności, na które zupełnie nie mam ochoty, jakieś wyceny, spotkania, zamówienia, że o zwyżce na składkach ubezpieczeniowych (obu) nie wspomnę.
 
Gdy dotarłam do domu siostry rozprawiałyśmy nad tym, jak się miał mój stres związany z pierwszym dniem w pracy i jej lament nad tortem urodzinowym, do popołudniowej kolizji? A jak miałaby się ta, czyli stłuczona lampa i pokrzywiona maska, zderzak oraz bok auta, do krzywdy, którą mogłam przecież wyrządzić drugiemu człowiekowi? Jak miałaby się, gdybym wjechała nie w drugi pojazd, ale pieszego, albo rowerzystę? Gdyby ten krótki moment zaważył na czyimś życiu?
Dzisiaj mój kolega jadąc w korku był świadkiem sytuacji, podczas której kobieta z wózkiem dziecięcym wbiegła na ulicę, i tylko szybki refleks kierowcy jadącego z naprzeciwka sprawił, że nie doszło do tragedii.

Staram się wyciągać wnioski z różnych sytuacji mnie spotykających. Jedna konkluzja jest zatem taka, że naprawdę powinnam się mocniej zastanowić, czy niektóre moje reakcje nie przekraczają przypadkiem ważności, albo znaczenia ich przyczyny, oraz nad tym, co jest rzeczywiście ważne w moim życiu? Na co przeznaczam mój cenny czas? Co zaprząta moją głowę i myśli? Niektóre wydarzenia traktuję w kategoriach tragedii, nie zwracając zupełnie uwagi na błahość tychże.
 
Drugi wniosek jest oczywisty - nigdy, przenigdy więcej esemesów podczas prowadzenia auta. Bez względu na to, czy jadę 5, 10, 50, czy 100 km na godzinę.  
 
 

środa, 20 stycznia 2016

Po co mi było całe to blogowanie?!

Prawie dokładnie rok temu powstał mój blog. Rozpoczęłam go postem Po co mi to całe... blogowanie? i wówczas myślałam, że to Czytelnik mógł będzie skorzystać z mojego piśmiennictwa bardziej, niż ja sama. Z czasem okazało się jednak, że byłam w błędzie. Prowadzenie bloga i pisanie układają mi myśli w głowie, motywują do dalszej pracy nad własnym rozwojem, do coraz lepszego poznawania siebie, do stawania się z dnia na dzień, lepszą wersją samej siebie (taką mam przynajmniej nadzieję i do tego aspiruję). No i tu pojawił się pewien problem. Problem w postaci sumienia, a raczej jego wyrzutów, powodowanych przez coraz większą świadomość intencji własnego postępowania, myśli, zachowań i postaw, a co za tym idzie, zdolność do wzięcia odpowiedzialności za moralność tychże. Im bardziej siebie znam, tym bardziej sumienie nie pozwala mi na jakieś działania lub zaniechania. A skoro wszem i wobec ogłaszam (piszę i mówię), że uczciwość - szczególnie wobec siebie - jest dla mnie jedną z ważniejszych wartości w życiu, to i niczym dziwnym nie jest, że to powoduje we mnie pewien dyskomfort. A przynajmniej czasami.
 
Podobno spokój sumienia jest najwyższym rodzajem szczęścia. Brzmi to sensownie i logicznie, ale w stwierdzeniu tym czai się pewna pułapka. Bo żeby ten spokój osiągnąć, czasem trzeba działać wbrew swoim największym lękom i strachom, wbrew potrzebom i żądzom, wbrew zachciankom i widzimisię,  a to bywa trudne i bolesne, wymaga poświęcenia i rezygnacji z samowoli. Czasami wolimy nie słyszeć, co mówi i na co wskazuje nasze sumienie, gdyż przeszkadza nam to radośnie i ochoczo korzystać z wad charakteru. Pan Bóg dał ludziom wolną wolę, ale czy również prawo do uprawiania samowoli? Wierzę, że każdy człowiek ma w sobie Bożą Iskrę, Pierwiastek Boskości, więc skoro sumienie wypływa z wnętrza człowieka, to może jest to głos samego Boga? Może skoro staramy się je wyciszać, zabieramy sobie możliwość obcowania z Nim? "Uspokoimy przed Nim nasze serce. A jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko" (1 J 3, 19-20).

W mojej opinii, jest tylko jeden pewny sprawdzian czystości sumienia - efekty, czy też owoce moich czynów. A owocować znaczy dojrzewać, przechodzić z jednego poziomu rozwoju na drugi, przełamywać własne bariery, wychodzić poza strefę komfortu, nawet gdy powoduje to dyskomfort, nawet, jak generuje cierpienie.

No i po co mi było całe to blogowanie?!

piątek, 15 stycznia 2016

Zosia Samosia

Zosiosamosiowatość przez bardzo długi okres czasu była dla mnie chlebem powszednim. Gotowanie, sprzątanie, prasowanie, odpowiedzialna praca, wymiana bezpiecznika w aucie, skoszenie trawnika, narąbanie drewna, pofarbowanie włosów, wymalowanie łazienki, profesjonalny manicure i pedicure, napalenie w piecu, projektowanie wnętrz, dźwiganie worków z zaprawą murarską (przyznaję - było ciężko), mycie auta, rozwikłanie instrukcji sprzętów elektronicznych, montaż rolet, organizacja wakacji, zarządzanie finansami, szydełkowanie, itd., itp., etc. - dokładnie, jak Kobieta Pracująca z serialu "Czterdziestolatek" - a to wszystko na szpilkach. Raz nawet udało mi się zafundować sobie limo pod okiem. Małżonek (obecnie były) został poproszony kilka razy o odkurzenie dywanu. Jego odpowiedź każdorazowo brzmiała - Dobrze Kochanie, zaraz... - natomiast realizacja nie następowała. Mocno poirytowana zaczęłam odkurzać sama i by zagrać mu nosie (sic!), zamiast podejść, jak cywilizowany człowiek i zrobić to spokojnie, wyszarpałam ostentacyjnie wtyczkę z gniazdka. Jak się można domyślać, siła mojej frustracji przełożyła się na siłę, z jaką wtyczka na kablu dosięgnęła mojego oka tworząc na nim wielokolorowe limo, którego nawet makijaż przez czas jakiś ukryć nie zdołał.
 
Takie i podobne sytuacje powtarzały się cyklicznie. Jeśli ktoś nie wykazywał inicjatywy, bądź też uprawiał odjutryzm, ja unosiłam się dumą, a może nawet... pychą i zazwyczaj potrafiłam znaleźć jakieś rozwiązanie, wykombinować, jak sobie poradzić. Nie chciałam grać głupiej i udawać, że nie umiem, że nie potrafię i nie mogę, bo pomijając ograniczenia fizyczne mogę i potrafię, albo się nauczę, szczególnie, jeśli się zaprę, jednak ten medal miał dwie strony - rosła moja frustracja i poczucie, że byłam wykorzystywana, świadomość, że ja dawałam bardzo dużo, a ktoś coraz mniej i wreszcie nic. I zupełnie nie przechodziło mi nawet przez myśl, że sama tak wybierałam, bo jeśli upieram się, że wszystko potrafię i ze wszystkim sobie poradzę, to i cóż dziwnego, że w końcu ktoś zacznie z tego korzystać? Jeśli staram się być niezastąpioną i... kolokwialnie rzecz ujmując, robić za jelenia, to czemu ktoś miałby mi w tym przeszkadzać?

Czy jestem zwolenniczką emancypacji kobiet? Ależ skądże! Przede wszystkim nie uważam naszego (kobiet) gatunku za tak upośledzony, by trzeba było specjalnych praw, aby te różnice jakoś wyrównać, czy też zatrzeć. Feministka to osoba, która wierzy w społeczną, prawną i ekonomiczną równość płci. I o ile co do dwóch ostatnich zgadzam się w całości, to z pierwszą mam pewien kłopot. Równouprawnienie społeczne  polega na tym, że każdy może (jeśli ma potrzebę i ochotę) objąć dowolną rolę społeczną, a to jest właściwie nierealne, bo przecież nie jesteśmy tacy sami. Kobiety i mężczyźni są zupełnie inni jeśli chodzi o budowę, nawyki, zachowanie, reakcje, możliwości, predyspozycje, preferencje, role społeczne i towarzyskie.
Kilka przykładów. Gdy kobieta wchodzi do męskiej ubikacji, jest to oczywista pomyłka, natomiast mężczyzna dopuszczający się tego czynu lubieżnego, to przecież zwyczajny zboczeniec! Gdy białogłowa stając we własnej obronie uderzy mężczyznę, jest postrzegana, jako odważna - facet w odwrotnej sytuacji to bydlak i zwyrodnialec! Kiedy kobiecie zdarzy się pocałować znienacka mężczyznę, czy też spojrzeć w kierunku jego części intymnych, to flirt i niezależność, w odwrotnym przypadku - molestowanie seksualne!

Z moich obserwacji wynika ponadto, iż postawa Zosi Samosi przeszkadza, lub też może przeszkadzać, w relacjach damsko-męskich. Z dwóch względów. Po pierwsze dlatego, że mężczyzna potrzebuje przede wszystkim wdzięczności i podziwu, więc trudno mu znieść, że kobieta może coś bardziej, więcej i lepiej, bo on w takiej relacji czuje się niepotrzebny i niedowartościowany. Po drugie zaś... ta kobieta zaczyna z czasem nim gardzić. A na tym nie da się budować zdrowej relacji. Spodnie w związku nosiłam długo. Za długo. Teraz czas na... kobiece fatałaszki.

Nie jestem feministką i nie chcę nią być. Lubię gdy mężczyzna otwiera mi drzwi, lubię gdy przepuszcza mnie przodem, lubię gdy wstaje od stołu, kiedy ja do niego siadam, lubię gdy wie, że w restauracji to ja powinnam siedzieć w miejscu, które umożliwia widok całej sali, lubię gdy zdejmuje okulary przeciwsłoneczne rozmawiając ze mną, lubię gdy... traktuje mnie, jak damę, którą jestem.

czwartek, 7 stycznia 2016

Prawdziwe intencje

Nowy Rok. Pierwszy wpis. Długo zastanawiałam się, o czym napisać, by z przytupem wejść w 2016 r. No i wymyśliłam - czystość intencji. Coś, nad czym planowałam się pochylić już dawno, gdyż wydaje mi się kluczowa w życiu, ale jakoś trudno było mi sklecić coś składnego, konstruktywnego, zrozumiałego i sensownego zarazem.

Rozwój osobisty, którego ścieżką staram się ostatnio kroczyć, to dążenie do osiągnięcia wewnętrznej integralności, do harmonii ciała, duszy i umysłu, do doświadczenia poczucia spełnienia i satysfakcji, to nieustanne poznawanie siebie i prawdziwych motywów własnego działania. Wydaje mi się, że motorem ludzkich poczynań jest realizacja własnych potrzeb, i to nawet pomimo deklaracji o ich bezinteresowności. Każde działanie napędza własna korzyść - realna lub potencjalna, obiektywna lub subiektywna. Może to być  dobre samopoczucie, okazana wielkoduszność, oczekiwana wdzięczność, poprawienie samooceny, etc. Nawet jeśli robię coś dla kogoś, to w głębi duszy, serca, jednak dla siebie, mam w tym jakiś interes. Pod każdą motywacją znaleźć można następną, głębiej skrywaną. Dlatego właśnie uważam, że nie istnieje świadoma bezinteresowność. To, co na własny użytek nazywam bezinteresownością, jest właściwie dbaniem o to, by dla kogoś było więcej, niż dla mnie, by moje intencje były czyste. Choć oczywiście profity bywają subiektywne, niepoliczalne i często nieporównywalne.

Niektóre sprawy łatwiej zrozumieć na przykładzie, przynajmniej ja tak mam, zatem... Bezdomny prosi mnie o zakup pączka. Robię to. On go zjada ze smakiem, ja idę dalej. Oczywiście również mam z tego korzyść. Ot choćby dobre samopoczucie, lepszą samoocenę, poczucie okazanej troski i zrozumienia. Miłe? Pewnie, że tak! On się najadł, a mnie nie ubyło specjalnie dużo, za to ile przybyło! Dla ułatwienia pomijam analizę jego uczuć, gdyż przecież nie wiem, co w nim siedzi. Może ma mi wręcza za złe, że nie dostał dwóch złotych, które mógłby skonsumować pod inną postacią? Zatem obiektywnie nie mogę orzec, które z nas ma większe profity. Ale... mogłam sobie kupić tego pączka i mieć korzyść alternatywną w postaci jego skonsumowania. To, o kogo "dbam bardziej" w tej konkretnej sytuacji, może więc zależeć również od tego, czy więcej korzyści mam z samozadowolenia, że jestem taka szlachetna, czy ze skonsumowania ciastka, czy ważniejszy jest dla mnie ubytek dobra materialnego, czy przybytek dobra moralnego?

Skąd mam wiedzieć, która intencja jest prawdziwa? Skąd mam wiedzieć, czy chcę być w związku, bo bardziej zależy mi na tym, by dawać, czy brać? Czy chcę dziecka, bo pragnę być dla niego, czy zaspokoić własne potrzeby (instynkt macierzyński, zniwelowanie lęku przed samotnością, profity finansowe)? Czy chcę kochać, bo to zrobi dobrze mi, czy komuś? Czy chcę pomagać, bo to dobro czynione komuś, czy samej sobie? Czy moje prowadzenie bloga służy bardziej mnie, czy innym? Czy udzielam się charytatywnie, bo do daje satysfakcję mnie, czy dlatego, że to może poprawić jakość czyjegoś życia? 
 
Jeśli tylko wystarczająco poznam siebie i będę całkowicie wobec siebie uczciwa - nawet pomimo niezadowolenia z efektów - to będę umiała odkryć, czy bardziej dbam o moje dobro, czy kogoś innego. Czy dokładam wszelkich starań, by dla kogoś było przynajmniej 51%, czy może pod płaszczykiem bezinteresowności poprawiam głównie swój bilans emocjonalny? Jeśli szala jest przechylona na stronę drugiego człowieka, wówczas idę w dobrym kierunku, natomiast w sytuacji odwrotnej... hm... życie każdego z nas wypełnione jest serią wyborów i decyzji. Należy zadać sobie pytanie, czy chcę żyć tylko dla siebie, czy może również dla innych? Chcę służyć, czy by służono mnie? Chcę być pięknym motylem, czy do końca życia pozostać poczwarką, a może nawet gąsienicą?