niedziela, 28 lutego 2016

Umiejętność rezygnacji, czyli... klapa na całej linii

W jednej z moich ulubionych książek przeczytałam, iż drogą do przebudzenia duchowego - przy założeniu, że coś w tym kierunku robię, a nie tylko czytam, poznaję i staram się zrozumieć - może być pielegnowanie, czy też wyrobienie w sobie:
  • umiejętności kochania
  • uczciwości wobec siebie
  • zdolności do przełamywania schematów myślowych i rewizji poglądów
  • zgody na cierpienie
  • samodyscypliny
  • umiejętności rezygnacji.

Wydaje mi się, że drogą decyzji, wyborów i postaw potrafię prawdziwie kochać drugiego człowieka - bez poczucia straty, poświęcenia, bez emocjonalnego się na nim wieszania, bez przedkładania własnego dobra nad jego, bez oczekiwania rewanżu.

Wydaje mi się, że nabyłam umiejętność poznawania prawdziwych intencji własnych zachowań i postaw. Potrafię być uczciwa wobec samej siebie, nawet jeśli wnioski płynące z mojej analizy, czy też autoanalizy są niezadowalające i niewygodne. Obiecałam sobie kiedyś, że już nigdy nie będę się oszukiwać, że już nigdy nie będę grać przeciw sobie, a ja lubię dotrzymywać składanych obietnic.

Wydaje mi się, że od jakiegoś czasu twardo stąpam po ziemi, przełamuję własne schematy myślowe i weryfikuję poglądy. Rozważam i zastanawiam się nad tym, co jest naprawdę moje, w co wierzę, a w co absolutnie nie, do czego gotowa jestem się przychylić, a z czym zupełnie się nie zgadzam, co jest dla mnie rzeczywiście ważne, a co tylko mi się takim wydawało. Staram się mieć otwarty umysł i głowę na nowe.

Wydaje mi się, że nauczyłam się... może nie tyle godzić na cierpienie, co je w pewnym sensie pokornie przyjmować, akceptować, a może nawet... czerpać z niego korzyści dla siebie? Wszak to cierpienie mobilizuje mnie do zmiany, a ta do coraz lepszego poznawania siebie.
 
I to by było na tyle jeśli chodzi o pozytywne wnioski, bo dwa ostatnie punkty na ścieżce ku metanoi... leżą odłogiem. I o ile dyscyplina wychodzi mi... powiedzmy... umiarkowanie, to rezygnacja... hm... w ogóle,. Głównie dlatego, że rezygnacja z samego założenia ma być na zawsze - NA ZAWSZE! - a tak się składa, że z rzeczami ostatecznymi mam pewien kłopot. Nie potrafię (a może nie chcę?) się zmusić do rezygnacji z czegoś, co mi dziś służy, co mi się podoba, co mnie pociąga, co powoduje, że czuję się lepiej, nawet pomimo świadomości, że to może mieć opłakane skutki w przyszłości, może być destrukcyjne, że to może spowodować dużo większe cierpienie... Nie da się iść w dwóch kierunkach jednocześnie. Nie da się mieć ciastko i zjeść ciastko, ja zaś łapię się na tym, że czasami bym chciała...

Czyli jednak wybieram krótkofalowe zyski, zamiast długofalowych efektów... Hm... chyba nie jestem tak intelektualnie niezależna, jaką chciałabym być... Chciałabym wierzyć, że jeszcze...


 
 

wtorek, 9 lutego 2016

Kwestia dobra i zła

Ostatnio rozważałam kwestię dobra i zła, a raczej... czynów - w mojej opinii - moralnie czystych lub  niedopuszczalnych. Dziś sobie myślę, że wówczas podświadomie szukałam usprawiedliwienia samej siebie, więc od razu na myśl mi przyszedł przeczytany czas jakiś temu taki oto tekst:
 
"Gdyby nie Judasz... a bez Niego nic się nie stało, co się stało - czytamy w Prologu do Ewangelii wg Św. Jana. Oczywiście chodziło w nim o Słowo, ale cytowany fragment tekstu wyrwany z kontekstu w ten właśnie sposób , przywodzi mi czasami na myśl... Judasza. Czy bez niego stałoby się to, co się stało, co stać się musiało? Podły, zły, łotr, zdrajca czy człowiek nieszczęśliwy, który musiał odegrać przewidzianą dla niego rolę, bo po prostu taką do niego przewidziano, zaplanowano? Kto był reżyserem, a kto tylko odtwórcą jednej z ról?"*
 
I wszystko byłoby w porządku, bo wciąż uważam, że jest w nim dużo sensu i logiki, tyle tylko, że ja go sobie zinterpretowałam w wygodny dla mnie, to jest usprawiedliwiający moje zachowanie, sposób. Mój wywód logiczny brzmiał mniej więcej następująco: skoro Pan Bóg nad wszystkim panuje, skoro wszystko już zaplanował, skoro każdemu z nas przydzielił jakieś funkcje i zadania do wykonania, a my, ludzie jesteśmy jedynie narzędziami w Jego rękach, to jakie ma znaczenie mój w tym wszystkim udział?  Skoro nawet Judasz - zdrajca Jezusa Chrystusa - nie powinien być postrzegany jednoznacznie źle (wszak... on to dla nas ludzi i naszego zbawienia... zdradził Syna Bożego, przez co Ten mógł umrzeć i zmartwychwstać), to co dopiero z moim postępowaniem? Skoro z czegoś moralnie nagannego może wyniknąć coś dobrego, to skąd mam wiedzieć, czy w rezultacie czynię dobro, czy zło? Skoro to, że dziś postrzegam coś w jakiś sposób, nie oznacza wcale, iż historia z perspektywy czasu nie oceni tego dokładnie odwrotnie, to po co mam się obwiniać, bić w pierś i żałować? Skoro nie znam ani przyszłości, ani alternatywnych wizji przeszłości, to skąd mam wiedzieć, czy coś było/jest błędem, czy nie?
Hm... ładnie zrzuciłam ze swoich barków odpowiedzialność, co? Poszłam nawet krok dalej, gdyż wpadłam na pomysł, że moje czyny, a raczej ich rezultaty można ocenić tylko po owocach, a te z kolei będę mogła poznać tylko i wyłącznie ex post. Oczywiście do tego wszystkiego nikt nie ma prawa mnie i mojego systemu wartości oceniać (łączenie z samą sobą!), bo jak można orzec, czy coś jest dobre, czy złe, skoro jeszcze nie znam owoców? Hm...

Na szczęście wówczas z odsieczą przyszła Dobra Dusza i w końcu zrozumiałam, że moralnie czyste może być co najwyżej poczucie krzywdy, ale poczucie winy zdecydowanie nie.  Że bardzo wiele zależy od ziarna, które sieję, bo może i kiedyś okaże się, że to, co postrzegałam za dobre przyniosło kruchy plon, a to, co złe - obfity, jednak najważniejsze są moje prawdziwe intencje, najważniejsze bym mogła stanąć z uniesioną głową przed lustrem i z szacunkiem spojrzeć w oczy osobie stojącej po drugiej stronie... Zagadka została rozwiązana...
 
 A Ty, co siejesz na co dzień?
 
 



---
Meszuge, "Przebudzenie. Droga do świadomego życia", Wyd. IPS, 2014, str. 143