czwartek, 5 października 2023

Życie czekoladą płynące

Pierwszego psa w dorosłym życiu kupiłam dla mojego męża na urodziny. Nie wiodło mu się wówczas, był przybity i nieszczęśliwy (czynny alkoholik), więc pomyślałam, że jak nasza rodzina powiększy się o cudownego, czarnego szczeniaka labradora, będzie w końcu pocieszony. Sprawa, że tak powiem, się rypła, bo i szans powodzenia nie było. Pies (tym bardziej dziecko!) nie jest lekarstwem na chorobę alkoholową. Gdy po trzech latach wyrzucałam męża z domu moich rodziców, zastrzegłam, że Ramzes może z nim zamieszkać, jeśli ten będzie w stanie zapewnić mu dotychczasowe warunki (mieszkanie w domu, spanie w łóżku, dobrej jakości karmę, mnóstwo miłości itp.), jeśli nie - psiak zostaje ze mną. I tak byłam wówczas przekonana, że mąż chorobę pokona i wróci. Do mnie. Do nas. Tak się nie stało, więc przez następne dziesięć lat tworzyliśmy z Ramziulkiem dwuosobową rodzinę. Odszedł w moich ramionach, patrząc mi cały czas w oczy, przed Bożym Narodzeniem 2022 r., po krótkotrwałej lecz intensywnej chorobie. Cierpienie moje sięgnęło zenitu. Obiecałam sobie - żadnych psów więcej. Od razu wyrzuciłam lub oddałam jego rzeczy. Nie chciałam, żeby cokolwiek w domu przypominało mi o niepowetowanej stracie. I tak otwierając lodówkę, wchodząc do mieszkania, czy budząc się rano spodziewałam się jego obecności, a tej brakowało. Parafrazując słowa Wisławy Szymborskiej, coś się nie zaczynało w swojej zwykłej porze. Coś się nie odbywało jak powinno. Ktoś ze mną był i był, a potem nagle zniknął i uporczywie go nie było. Szczęśliwie dla mnie, koniec i początek roku, to w moim fachu ogrom pracy zawodowej. To odrobinę zniwelowało ból.

Życie płynęło. Czas wolny związany z brakiem przyjaciela oraz końcem współpracy z jednym z kluczowych klientów wykorzystałam na ostre treningi, by przygotować się do 10-kilometrowego biegu OCR, który miał miejsce w lipcu 2023 r. Rzuciłam sobie wyzwanie i wespół z wspaniałą drużyną udało się je zrealizować. W tak zwanym międzyczasie powolutku kończył się mój związek i zaczynało mi czegoś brakować. Koleżanka udostępniła na fejsbuku hodowlę, a właściwie miot czekoladowych labradorków, które urodzone 15 maja (dokładnie tego dnia urodził się Ramzes, tyle że 13 lat wcześniej), w okolicach połowy lipca były już dobrze socjalizowane i gotowe do zamieszkania w nowych rodzinach. Bardzo długo nosiłam się z zamiarem. Żałoba po Ramzesiku jeszcze nie minęła. Bałam się, że nie będę kochała jednego tak samo jak drugiego. Że któryś okaże się lepszy, a ja nie będę mogła sobie tego wybaczyć. Poza tym... mam piękne mieszkanie i drewnianą podłogę (!), a doskonale pamiętałam, jakie szkody wyrządził mały Ramzes. Dodatkowo ten brak swobody w powrotach do domu o dowolnej godzinie i  konieczność ciągłego sprzątania nie były przyjemną perspektywą. Postanowiłam - jeszcze nie teraz; może za kilka miesięcy. Przecież niedługo już miałam zamieszać z ukochanym facetem. Na psa być może przyjdzie właściwy moment - pomyślałam. Właścicielka hodowli jednak dobrze wyczuła moją skłonność do tych cudownych niedźwiadków, bo co rusz podsyłała jakieś zdjęcia, jak te małe potwory, całe unurane w piachu rozkosznie bawiły się w ogrodzie. 

Data końca mojego związku skorelowała się z momentem, w którym została już tylko jedna Czekoladka. Pojechałyśmy z mamą go zobaczyć, choć zastrzegłam, że nie ma mnie na niego namawiać, bo ja chcę suczkę i może w październiku, a w ogóle to on ma krzywy nos. Spodziewacie się, co się stało? Ta kluseczka się do mnie tak przytulała, że wróciłam do domu z najcudowniejszym stworzeniem na świecie. Zupełnie nie przygotowana na kwarantannę, tj. siedzenie z nim w domu do czasu ostatniego szczepienia i tydzień po nim, czyli jakieś 10 dni, na nocne i wczesnooranne wstawanie na sisi, po prostu na dziecko w domu! Przecież ja nawet nie miałam dla niego posłania. Karmę, gryzaka i nagródki kupiłam w hodowli. A dodatkowo byłam w rozsypce emocjonalnej po odejściu od faceta moich marzeń. Zamknięta w domu. Sama z własnymi myślami, niewyspana i rozkminiająca, jak pojadę do klienta policzyć ZUSy i podatki! Drugiego dnia miałam taką huśtawkę emocjonalną - od rozkoszy płynącej z najpiękniejszych orzechowych oczu na naszej planecie, po ból związany z chęcią podzielenia się tym szczęściem z moim Rycerzem, że nie mogłam uwierzyć we własną głupotę. Siedziałam i ryczałam, że nie dość, że zdradziłam Ramzesa, to jeszcze nie jestem wystarczająco dobrą mamusią, by wiedzieć, kiedy moje dziecko chce sisi. Zużyłam chyba kilometr ręczników papierowych. Szczęśliwie mam rodzinę i przyjaciół zawsze gotowych wyciągnąć pomocną dłoń. 

Jak zaczęliśmy wspólne życie, spacery, zabawy, jak zaczęliśmy przesypiać noce, a między nami wytworzyła się więź nie do zerwania, jak wypracowaliśmy rytm dnia pasujący nam obojgu, doszłam do wniosku, że to była najlepsza decyzja w bieżącym roku. Ollie*, bo tak się wabi, jest takim zajebistym słodziakiem, tak rozkosznie niegrzecznym, i tak cudownie gryzącym, że nie mogę przestać go tulić i całować. I śpimy razem w łóżku, choć zarzekałam się, że teraz tak nie będzie. Po prostu którejś nocy wdrapał się, przytulił, i został. 

Głęboko wierzę w to, że nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Że jest jakaś Siła Wyższa, która moje życie Reżyseruje, choć pozostawia wolny wybór i swobodę podejmowania decyzji. Głęboko wierzę, że nie bez przyczyny Ollisiek urodził się 15.05, więc nie zastąpił mi Ramzesa, a jest jego kontynuacją, że koleżanka udostępniła na FB ten konkretny post, że psiak był gotowy do zaadoptowania właśnie, gdy ponownie zawalił mi się świat, i że został tylko on jeden z całego miotu. Sam. Niezaadoptowany. 
 
Życie nie znosi pustki, natychmiast czymś ją wypełnia. I na to mam wpływ. Na to wypełnienie. Moje życie płynie dziś gorzką czekoladą, tj. taką po której nie zemdli. Usłyszałam kiedyś od przyjaciela, że psa adoptuje się żeby mieć kogoś do kochania.Otóż mam i ja. Jestem zakochana na zabój.

---

* Nie mam własnych dzieci, więc moimi Skarbami są trzej siostrzeńcy. Gdy byli mali, spędzałam z nimi sporo czasu. Również oglądając bajki. I była taka, która bardzo zapadła mi w pamięć - Olinek Okrąglinek. Zapragnęłam wówczas, by kiedyś móc nazywać w ten sposób własnego synka. I się spełniło, mój szczeniaczek/syneczek to Ollie, czyli Olinek Okrąglinek.