środa, 23 września 2015

Depresja

Człowiek został fantastycznie zaprojektowany. Nawet nie próbuję zrozumieć tych wszystkich procesów w nas zachodzących, bo to jest zdecydowanie za dużo, jak na mnie. Niesamowicie skomplikowana, a przy tym (zazwyczaj) samoregulująca się machina, z tymi wszystkimi cudami, jak zmysły węchu, słuchu, smaku, wzroku, dotyku, możliwość utrzymywania równowagi, metabolizm, układ hormonalny, krwionośny, oddechowy i wiele, wiele innych, ale przede wszystkim mózg. Nasze działania, zaniechania, marzenia, plany, rozterki, problemy – wszystko to rozgrywa się przede wszystkim w wewnętrznym, neuronalnym świecie...

Problem pojawia się, jak coś w tej genialnej maszynie przestaje funkcjonować, jak jakaś śrubka się obluzuje, zamortyzuje się jakaś część, coś tam odpadnie, a coś się wyeksploatuje. Najgorsze jednak, jak ingerujemy weń fizycznie i chemicznie i nagle zaprzestaniemy, bo wpierw przejmujemy kontrolę, a później puszczamy stery i... się sypie.

Zaburzona biochemia mózgu... niesamowite, jak z dnia na dzień potrafi wyssać życiową energię, do cna, odebrać siły witalne, radość życia, pogodę ducha, stabilność emocjonalną. Sprawić, że umycie zębów staje się problemem nie do przejścia, że zjedzenie kanapki jest ponad ludzkie siły, że wyć się chce bez większego powodu, że wstanie z łóżka urasta do rangi wspięcia się na Mount Everest, że każdy ostry dźwięk drażni, że światło dzienne oślepia zwężone źrenice, że nadchodzący wieczór paraliżuje strachem, że roześmiane twarze innych powodują większy ból, że zapachy dochodzące z kuchni stają się smrodem nie do zniesienia, że widok osób spożywających posiłek napawa obrzydzeniem, że roześmiane, płonące dotąd czerwienią usta nie składają się nawet w grymas uśmiechu, że w sekundę po otwarciu oczu rzeczywistość przygniata i pojawia się ból egzystencji, że świat staje się mroczny i niebezpieczny, że przejście kilku kroków powoduje zadyszkę, że ulubiona książka to zwykła kupa makulatury leżącą na półce, że dźwięk esemesa lub e-maila od przyjaciela nie cieszy, że obolałe, wykręcone i poturbowane ciało odmawia posłuszeństwa, że każda minuta ciągnie się w nieskończoność, że chciałoby się tylko usnąć i tak po prostu być i w końcu nie czuć...


Depresja... tej pani już dziękuję. Mogę być hipokrytką. Mogę być lekomanką. Nie mogę być chora, bo tak funkcjonować się nie da. Ego boli... niesamowicie. Teraz będzie tylko lepiej...


czwartek, 17 września 2015

O mój Boże! Mam nawrót!

Leki z grupy selektywnych inhibitorów zwrotnego wychwytu serotoniny (SSRI) potocznie zwane antydepresantami, przyjmowałam w życiu (w procesie leczenia farmakologicznego i psychoterapeutycznego jednocześnie) trzykrotnie. Wiedziałam więc, że by uniknąć wystąpienia poważnych, przykrych, a czasami wręcz zagrażających życiu objawów, nie należy odstawiać ich zbyt szybko. Tylko że... ja jestem raptusem i zrobiłam to w tempie przyspieszonym. Bardzo przyspieszonym. Oczywiście skonsultowałam mój pomysł z lekarzem, bo w życiu nie zrealizowałabym go sama, ale to wcale nie zdejmuje z moich barków odpowiedzialności za taki wybór. Skróciłam ten okres z kilku tygodni do... kilku dni (stara, a głupia!). Jaki jest tego rezultat? Wróciły mi bardzo nieprzyjemne dolegliwości, których powody mogą być dwa. Zespół odstawienny, czyli w przypadku leków z grupy SSRI tak zwany zespół dyskontynuacji, albo nawrót depresji. Pierwszy występuje na skutek gwałtownego odstawienia, bądź zredukowania dawki leku. Wówczas reakcja organizmu pojawia się błyskawicznie. Już w ciągu 24-72 h od ostatniej dawki leku wracają (lub z różnym nasileniem mogą wrócić) wszystkie objawy choroby: zaburzenia emocjonalne, płaczliwość, lęki, niepokój, drażliwość, bezsenność, zaburzenia żołądkowo-jelitowe, drżenia mięśniowe oraz objawy grypopodobne takie, jak bóle mięśni i osłabienie. Charakterystyczne jest jednak, że nie nasilają się, a słabną z czasem. Natomiast nawrót depresji rozwija się raczej tygodniami i w odwrotny sposób - od mniej uciążliwych objawów, po te bardziej dokuczliwe. Nie mniej depresja jest chorobą, na którą pożywką jest strach, lęk i stres, one ją po prostu napędzają, więc snucie ponurych wizji, pisanie czarnych scenariuszy i rojenia na temat koszmarnych konsekwencji objawów, które w tym momencie władają moim ciałem i moim umysłem, a które "radośnie" i "ochoczo" uprawiam, zdecydowanie nie jest wskazane.

Zdroworozsądkowo staram się nie dowierzać projekcjom, które tworzy mój mózg - To znowu depresja! Ratuj się kto może! Mam też cały czas na uwadze to, że moja głowa może mnie oszukiwać, więc zaczęłam robić to, na czym się znam - analizować. W tym wypadku fakty i okoliczności. Zaczęłam się zastanawiać, z czego może wynikać mój obecny stan, czego potrzebuję, a w efekcie, jak sobie pomóc? A fakty są takie: rzeczywistość się nie zmieniła, problemów/spraw do załatwienia mi raczej nie przybyło, w pracy - bez większych zmian, w relacjach damsko-męskich - bez zmian, w finansach - bez zmian. Zmieniła się pogoda, pora roku i... na skutek odstawienia leków chemia w mózgu. A ta, po jakimś czasie (oby niedługim!), sama powinna wrócić do równowagi. Możliwe, że dozgonnie muszą brać antydepresanty ludzie, u których depresja jest endogenna (pochodząca "z wewnątrz" organizmu, biologiczna), natomiast moja była wyraźnie egzogenna, wynikała z konkretnej sytuacji, konkretnych wydarzeń.

Jakie są zatem wyniki mojej autoanalizy? Ja się "tylko" boję powrotu depresji. Że znowu zawładnie moim życiem, że pojawi się nie wiadomo skąd. Coś jak... i nawet nie wiem, jak znalazłem się w knajpie (żeby od tematyki bloga nie odbiegać zbytnio). Trudno mi w obecnym stanie psychofizycznym przyjąć do wiadomości i zaakceptować, że to, co było do poukładania - ułożyłam, że nie ma powodu, by choroba wróciła. Więc... boję się. Wskakuję w stare buty, gdy czuję zapach suszonych prawdziwków z kuchni, gdy na dworze jest zimno i ciemno, gdy muszę się mobilizować, by robić to, co do tej pory robiłam z przyjemnością, gdy nie bawi mnie (jak dotychczas) czytanie, odpoczywanie, zakupy, rozmowy. Przypominają mi się nerwicowo-depresyjne czasy i wraca lęk przed tym, co było. A raczej przed tym, czego już nigdy nie życzyłabym sobie doświadczyć. Gdy łykałam leki byłam "oficjalnie" chora. Nawet, gdy mi się pogarszało, WIEDZIAŁAM, że się poprawi. Teraz... "oficjalnie" chora już nie jestem, a więc i wymówek nie mam. Gorsze samopoczucie automatycznie interpretuję - O mój Boże! Mam nawrót! - a przecież... nie mam! Chyba... Choć, jak będę się nakręcać, to zdecydowanie zwiększam swoje szanse "powodzenia".

Dlaczego godzę się na to cierpienie? Dlaczego próbuję pomimo lęku, bólu i cierpienia? Bo ja chcę być obecna w swoim życiu. Bez środków zmieniających świadomość. A przynajmniej tak długo, jak będzie to tylko możliwie. Jeśli wspólnie z lekarzem poweźmiemy decyzję, iż powrót do leczenia jest mniejszym złem - trudno, przełknę tę gorzką pigułkę. Ostatecznie ważne są intencje. A moje są takie, że ja nie chcę łykać tych leków, ale nie chcę też zrobić sobie krzywdy. Nie chcę, by za dwa miesiące okazało się, że w wyniku jakichś tam okoliczności wdepnęłam raz jeszcze w to g... i pomimo dwuletniej farmakoterapii od początku będę się przyzwyczajać do lekarstw (w moim przypadku to proces około 2 miesięcy), bo nie dam rady bez nich. Unikanie cierpienia? Tak. Ale raczej przyszłego i długotrwałego, niż obecnego. Choć teraz czuję się źle. Obiektywnie, bez jakiegoś szczególnego użalania się. Wiem, że na wyciągnięcie ręki mam znieczulacz i gdyby w życiu chodziło mi o krótkotrwałe zyski, a nie długofalowe efekty moje pragnienie szybkiej ulgi wzięłoby górę. Tylko... czy to już by nie zakrawało na lekomanię? Nie chcę takiej etykietki. Nie godzę się na nią. 

Początkowo chciałam opublikować ten post dopiero, jak sytuacja się wyklaruje i z prawdopodobieństwem bliskim pewności, zarówno na poziomie odczuć i myśli, będę mogła orzec, co jest/było przyczyną mojego stanu, ale... nie po to robię, co robię, by na końcu okazało się, że jestem obłudną hipokrytką, która pisze, jak to jest wspaniale, kiedy... czasami wcale nie jest.

piątek, 11 września 2015

All That Jazz

Dzisiejszy świat to miejsce dla człowieka dość niebezpieczne. Nie mam tu na myśli wojen, terroryzmu, polityki, wszędobylskiej inwigilacji i całej tej... mafii sprawującej władzę (na których nota bene się nie znam, więc i wypowiadać nie zwykłam), choć dzisiejsza data - 11 września - niezmiennie kojarzyć mi się będzie z zamachami na WTC, ale tempo życia, które rośnie od czasu rewolucji przemysłowej. Przecież czas to pieniądz! Szybka kasa, szybkie jedzenie, szybki seks, szybkie odchudzanie, szybkie rozmowy, szybkie pożyczki. Tempo, bo nie można wypaść ze stawki, a przyspieszyć nie da się już więcej. Powszechna presja na rywalizację i autoprezentację, wyścig szczurów korporacyjnych - liczę się tylko ja, muszę być najlepszy - i to już od czasów szkolnych; dodatkowy angielski, hiszpański i chiński, judo, tenis i pływanie, lekcje śpiewu i gry na fortepianie. A to wszystko często kosztem zdrowia, rodziny, przyjaciół, relacji, więzi... miłości. Mam wrażenie, że to, co miało ludziom służyć, dziś zdecydowanie bardziej szkodzi. I jakoś przestaje dziwić, że nasze życie jest w proszku i jakością przypomina zupkę błyskawiczną.

Rośnie liczba cierpiących na zaburzenia psychiczne, depresje, napady lęku, bezsenność i uzależnienia. Przeczytałam gdzieś ostatnio, że w Polsce mamy niemal dwa razy więcej samobójców, niż ofiar wypadków drogowych i zabójstw! Przyznam szczerze, że ta informacja mnie poraziła. Z czegoś to do cholery wynika. I zapewne nie z tego, że Polaków nie stać na samochody. To, co dziś dla mnie może być mało istotne, dla kogoś innego może oznaczać koniec świata. Egocentryczne postrzeganie ludzi uniemożliwia mi realną im pomoc. Inaczej przecież przeżywa niepowodzenia szkolne, czy zwykłą kartkówkę młody człowiek, a inaczej dorosły z perspektywy swojego życia i doświadczeń. Tylko później płacz, zgrzytanie zębów i pytanie pozostające bez odpowiedzi - dlaczego to się musiało tak skończyć? 

Jestem dość wrażliwą osobą. Mam też bardzo ograniczoną odporność na stres. Te cechy sprawiają, że niektóre sprawy emocjonują mnie za bardzo i jakby automatycznie, są poza mną i moją kontrolą. Przeprowadzka, lot samolotem, ślub, rozmowa kwalifikacyjna, nowa praca, rozwód, kłótnie, nieporozumienia, choroby bliskich, urazy i złośliwości kosztują mnie za każdym razem bardzo dużo. Zdarza się, że kilka dni dochodzę do równowagi. A przecież tak naprawdę to kwestie tak mało istotne w życiu, że szkoda sobie nimi nawet myśli zaprzątać. Już dawno za mną. Przeżyłam. Mam się dobrze. To, co dziś spędza mi sen z powiek za kilka lat będzie tylko wspomnieniem, epizodem, ułamkiem mojego świata, a co dopiero za lat kilkanaście, czy kilkadziesiąt?  Niektóre wydarzenia traktujemy w kategoriach tragedii, bądź sukcesu, ale tak naprawdę kto zna całe spektrum czasu? Kto wie, co przyniesie jutro i jak wydarzenia z dziś ukształtują moją przyszłość? Cały ten zgiełk, hałas, pośpiech, harmider i ruch panujący dookoła mnie sprawia, że niektóre moje reakcje zdecydowanie przekraczają ważność albo znaczenie ich przyczyny. 


Jaki jest na to sposób? Zmienić perspektywę, przesunąć horyzont, spojrzeć szerzej i dalej. Przecież nijak się to ma do wieczności. Sprawy, zdarzenia, ludzie... wszystko to tylko proch i pył - choć dziś wydają się ważne i absorbujące. 

Milczenie świata - to rzeczywistość. Nasz hałas, nasze interesy, nasze zamiary i wszystkie pełne pretensji opowiadania o naszym zgiełku, naszych interesach i zamiarach - to iluzje. [Thomas Merton - Nikt nie jest samotną wyspą].

wtorek, 1 września 2015

Wierząca niepraktykująca?

Piątek wieczór. Zgraną paczką, w wyśmienitych humorach idziemy wzdłuż sopockiej Monte Cassino na clubbing. Mijając znajdującą się tam jezuicką świątynię ktoś żartobliwie rzuca:

- Mamy jeszcze trochę czasu. Może pójdziemy do kościoła?

- Nie chodzę do kościoła - odpowiadam równie wesoło, choć w moim przypadku zupełnie prawdziwie.

- Nie wierzysz w Boga?

- Wierzę.

- A... czyli jesteś wierząca niepraktykująca - skwitowała i zanim zdążyłam zaprotestować temat uległ zmianie.

Może i dobrze, bo to nie był ani czas, ani miejsce na takie rozważania. Ale to mi dało do myślenia... dnia następnego. 

Ano zastanówmy się, co znaczy "praktykować", w tym konkretnym przypadku wiarę w Boga, którą rozumiem, jako poddanie się Jego woli. Jestem chrześcijanką. Trudno uznać, iż samo to, że wierzę jest praktykowaniem, wcielaniem w życie, stosowaniem w praktyce czegokolwiek. Przecież wiara to łaska, niezasłużony przeze mnie dar, który od Niego otrzymałam. Jeśli zatem w jakiś sposób mogę ją praktykować, to raczej stosując się do Jego zaleceń. To jest moje zadanie. Przecież po owcach ich poznacie. Wierzę, że Pan Bóg zostawił mi (nam) wskazówki w postaci przykazania miłości i Dekalogu. Wierzę, że do świętości, na drodze własnej pracy i starania, pielęgnowania i rozwijania cnót, powołuje każdego z nas. I wcale nie chodzi o coś nadzwyczajnego, tylko właśnie codziennego, normalnego i powszedniego. Czy potrafię kochać innych ludzi, stawiając ich na pierwszym miejscu? Czy nie marnotrawię czasu mi tu danego? Czy potrafię być uczciwa wobec siebie i innych? Czy nie krzywdzę swoimi czynami, bądź zaniechaniami bliźnich? Czy nie okradam ich realizując swoje zachcianki? Czy nie targa mną zazdrość, żądza i zawiść?
  
Czy wyrazem wiary w Boga jest cotygodniowe, bezrefleksyjne uczestnictwo w liturgii, po której ochoczo i radośnie wracam na gapę autobusem do domu, bo przecież to tylko dwa przystanki  (Nie kradnij!), po czym z papierosem w dłoni (Nie zabijaj!) przystępuję do złorzeczenia na sąsiadkę (Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu!), bo szlag mnie trafia, że ona nie zasługuje na takiego fajnego męża, a na dodatek kupili sobie nowy samochód (Nie pożądaj żony bliźniego swego! Ani żadnej rzeczy, która jego jest!)? Z całą pewnością jest to praktyka, tyle tylko, czy oby na pewno o to chodziło?

Mam świadomość, iż powyższe zdanie jest przerysowane i głęboko wierzę w to, że są katolicy, którzy potrafią łączyć obrzędowość z wcielaniem w czyny wiary w Boga. Nawet takich znam. Po to jesteśmy ludźmi, by wybierać, co nam służy, ale również po to, by ponosić konsekwencje tych wyborów. Tyle tylko, że żeby wybrać trzeba mieć świadomość różnych dróg, czyli poświęcić trochę czasu by się zastanowić, w co ja tak naprawdę wierzę, czemu i Komu chcę i jestem skłonna się podporządkować? Moim zadaniem jest działać, a nie oczekiwać, że ceremoniały odprawiane co niedzielę na klęczkach zapewnią mi nagrodę w postaci zbawienia.

Ostatnio miałam niekłamaną przyjemność rozmawiać z sześciolatkiem o Bogu. Takie oto między innymi pytania mi zadawał: Kim jest Bóg? Jak wygląda? Gdzie jest? Czy ma skórę i krew? A co się dzieje z krwią po śmierci? Skąd się wziął Bóg Ojciec? Jak się urodził? Jak on będzie widział Boga, gdy będzie w trumnie? Dlaczego Adam i Ewa się wstydzili nagości, jak zjedli jabłko? Czy Bóg też był nagi? Czy byli tam inni ludzie? A co to jest cierpienie? A można robić psikusy, żeby Bóg nie był zły? Czy Jezus umiał stworzyć kwiatki na trawie? Od razu, czy się tego nauczył? A czemu on nie potrafi tego wszystkiego, co jego tatuś? Jak Bóg do niego mówi? itp. itd.

Czy kiedykolwiek, Czytelniku, zadałeś sobie trud, by na takie lub podobne odpowiedzieć? Nawet tylko na własny użytek? Dopiero gdy pozbędziemy się pewności właścicieli prawdy, gdy uświadomimy sobie, że jesteśmy w drodze, a nie u celu, nasza droga przestanie być błądzeniem w zaczarowanym kręgu beznadziejnego powtarzania. (Tomáš Halík „Hurra, nie jestem Bogiem!”)

Nie. Nie jestem niepraktykująca. Śmiem twierdzić, ze praktykuję nawet bardziej niż niektórzy ludzie. Ale... staram się również pamiętać, by nie osądzać innych tylko dlatego, że grzeszą w inny sposób.

Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? (Mt 7, 1-3)