niedziela, 31 grudnia 2017

No i się zaczęło

Czasami nasze życie toczy się w matni schematów zachowań, działań, poczynań, wyborów i decyzji rodziców, dziadków, opiekunów, i nawet sobie tego nie uświadamiamy, nawet przez myśl nam nie przejdzie, że można inaczej. Wszystko byłoby OK, gdyby to nam służyło; gorzej, jak nie, i czekamy by się w końcu coś zmieniło. Samo. Myślimy o tym i marzymy, ale nie robimy nic. Tak było u mnie. Moje życie próbowałam układać na wzór tego, co już znałam, widziałam, obserwowałam. Nie sprawdziło się. Było mi w tym źle. Od jakiegoś czasu czuję, że jest właśnie tak, jak sama chcę. To mój wielki sukces. Szczególnie, że nie przyszło samo i łatwo. Przeciwnie, kosztowało sporo wysiłku. 

Kończący się rok przyniósł w moim życiu wiele dobrego i zapowiedź... chyba jeszcze lepszego. Choć nie twierdzę, że był to tylko łatwy, miły i wypełniony przyjemnościami okres (przeciwnie - były chwile, godziny, dni, a nawet tygodnie okropne i trudne), to efekty są bardzo zadowalające i obiecujące. Kolejny już raz przekonałam się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, a cierpienie potrafi uzmysłowić, co jest naprawdę ważne, i w efekcie przynosi duże zmiany. Z mojego doświadczenia wynika, że zmiany są zawsze korzystne. Rozwijają. Sporo było u mnie pierwszych razów i przełamywania barier (malutkich i wielkich) w 2017 roku. Każdy, nawet najprzyjemniejszy, jak jazda na rolkach nocą, czy snorkeling przy rafie koralowej (co z tego, że trwał jakieś 4 minuty, bo paraliżował mnie strach?) lub podpisanie umowy deweloperskiej na moje pierwsze i własne mieszkanie, niósł za sobą obawę, niepewność, niepokój, a nawet lęk i strach. Jeszcze parę lat temu biernie czekałam, aż moje życie się zacznie (pisałam o tym tu: Czas robi swoje. A ty, człowieku?). Dziś mogę śmiało powiedzieć, że... się zaczęło. 

Każdy człowiek powinien znaleźć sposób na i dla siebie. Jak? Zmienić coś. Niekoniecznie wielkiego i spektakularnego. Wystarczy, jak będziesz ciągle próbować czegoś nowego: potrawy, sportu, sposobu spędzania wolnego czasu, przestawienia mebli, jak zaniechasz rytualnego powtarzania dzień w dzień tych samych czynności, tej samej trasy z pracy do domu, sztampowego spędzania weekendów. Tylko wówczas przekonasz się, co naprawdę lubisz i... zasmakujesz życia. Czasami będzie gorzkie, czasami kwaśne, czasami pikantne lub słone, ale czasami słodkie, jak miód lany na zbolałą duszę. Będzie różnorodne. I o to w nim chodzi. Oscar Wilde napisał: "Umieć żyć to najrzadziej spotykana rzecz na świecie. Większość ludzi tylko egzystuje". Wystarczy... wystartować wreszcie i już nie czekać! Bo "Kiedyś... Może... - to choroba, która każe nam zabrać wszystkie nasze marzenia do grobu".* Tego Ci życzę. Na cały 2018 rok i jeszcze dłużej.




* To już nie cytat Oscara Wilde, a mojego przyjaciela, który zapewne nie chciałby być tu wskazany z imienia i nazwiska. 

sobota, 23 grudnia 2017

(Ziemia) Święta

Odwiedziłam niedawno Jerozolimę. W zasadzie był to ostatni moment, w którym było tam bezpiecznie. To piękne, bardzo klimatyczne miejsce, na które miałam zdecydowanie za mało czasu, do którego obiecałam sobie wrócić, ale w świetle ostatnich okoliczności nie wiadomo kiedy znowu będę mogła je odwiedzić bez strachu i obawy o własne życie. Swoją drogą, żeby słowa jednego człowieka miały tak wielkie przełożenie na sytuację całego kraju, a nawet kilku? Szczególnie, że były moralnie wątpliwe, celowo prowokacyjne i niezgodne z prawem międzynarodowym. Niewyobrażalne.. Wracając jednak do tematu. To tutaj stąpałam po kamieniach, po których stąpał sam Chrystus. Dotknęłam płyty, na której miał być złożony po męczeńskiej śmierci. Widziałam miejsce zatknięcia krzyża, na którym został ukrzyżowany. Weszłam do Grobu Pańskiego. Doświadczyłam bycia "tam". Dziś, z dala, w ciszy i zadumie, jest to dla mnie przeżycie dużo bardziej mistyczne niż gdy byłam tam na miejscu. Gwar, harmider, mnóstwo ludzi, z jednej strony słychać Różaniec odmawiany w języku hiszpańskim, a z drugiej - konkurencyjny - w angielskim. Stacje Drogi Krzyżowej znajdują się w centrum targowiska. Jerozolima to połączenie różnych kultur, różnych religii, ale też miejsce kultu Boga. Jedynego, bo tylko taki przecież jest. Co za różnica jak Go nazywamy? Co za różnica, jak inni ludzie (zwierzchnicy kościołów i religii) nakazują nam Go wielbić?

Mała dygresja. Do Starego Miasta Jerozolimy można się dostać jedną z ośmiu bram. Przy czym jedna, Brama Złota, jest permanentnie zamknięta (przynajmniej do czasu Sądu Ostatecznego). Według tradycji żydowskiej, opartej na Księdze Ezechiela, przez Bramę Złotą do Jerozolimy wjedzie Mesjasz. Wyznawcy Islamu wierzą, iż tutaj będzie miał miejsce sąd Allaha nad światem (tak zostało zapisane w Koranie). A gdy Chrystus w Niedzielę Palmową wjechał Bramą Złotą do Jerozolimy, chrześcijanom wypełniły się słowa Starego Testamentu - "Raduj się wielce, Córo Syjonu, wołaj radośnie, Córo Jeruzalem! Oto Król twój idzie do ciebie, sprawiedliwy i zwycięski. Pokorny – jedzie na osiołku, na oślątku, źrebięciu oślicy." - [Księga Zachariasza 9,9]. To tutaj mają paść słowa: "Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale i wszyscy aniołowie z Nim, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych [ludzi] od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. Owce postawi po prawej, a kozły po swojej lewej stronie. Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: "Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie". Wówczas zapytają sprawiedliwi: "Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię? lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?" A Król im odpowie: "Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili"Wtedy odezwie się i do tych po lewej stronie: "Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom! (...) Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, Tegoście i Mnie nie uczynili". I pójdą ci na mękę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego». (Mt 25, 31-46) i decyzja, kto godzien jest wejść do Domu Ojca. Czy to wszystko nie wskazuje poniekąd, że Bóg jest jeden, tylko ludzie zinterpretowali słowa innych ludzi w odmienny sposób? 

W każdym razie zmierzam do tego, że uruchomił mi się pewien ciąg skojarzeń: Ziemia Święta. Święta. Boże Narodzenie. Okres radości, pokoju. Magiczny czas, który przekształca wielu Polaków w ludzi ciepłych, uśmiechniętych, dobrych i przepełnionych miłością bliźniego. Zastanawiałam się z czego to może wynikać. Czy z chęci czynienia dobra drugiemu? Czy może uciechy ze zbliżającego się urlopu świątecznego? A może okazji do spotkań w gronie bliskich? Przecież każdy dzień naszego życia jest święty. Dlaczego zachowywać dobre samopoczucie, uśmiech, serdeczność, dobroć i miłość, którymi dzielimy się w te grudniowe dni, tylko na nie właśnie? Takie... Boże Narodzenie trwające cały rok. Tego właśnie Ci życzę, Drogi Czytelniku, na każdy dzień 2018 roku.








niedziela, 17 grudnia 2017

Varia: jesteśmy sobą nawzajem

Kiedyś na fejsbukowej tablicy znajomej zobaczyłam zabawne zdjęcie. Podpisane było tekstem: jeśli jestem tym, co jem, to już wiem, czemu ze mnie taka fajna babeczka. Uśmiałam się i zamieściłam podobne na swoim profilu. 

Zdanie to przypomniało mi się ostatnio, gdy usłyszałam inne, z podobnym wydźwiękiem, ale - dla odmiany - bardzo prawdziwe. Brzmiało: we are each other

Jesteśmy sobą ma dwojaki wydźwięk. Jesteśmy sobą, bo kimże innym niby mielibyśmy być? Ale również jesteśmy sobą... nawzajem. Wszyscy ludzie, którzy stanęli na drodze naszego życia, wzbogacili je sobą, zostawili ślad. Niektórzy pozytywnie, inni (pozornie) negatywnie. Pozornie dlatego, że właśnie ci nauczyli nas najwięcej, bo efektem było co prawda cierpienie, ale tylko ono pozwala przeskoczyć kolejny etap rozwoju osobistego. 

Obecnie - w imię hasła: jestem tym, co jem - panuje moda na zdrowe odżywianie się. A może tak przełożyć, analogicznie, ów trend na: jesteśmy sobą nawzajem, i tak dobierać otoczenie, byśmy wspólnie wzrastali?  To by dopiero było!

sobota, 28 października 2017

Varia: usprawiedliwienie

Jakiego mnie Panie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz. To najprostsze zaklęcie usprawiedliwiające na świecie. Najłatwiejsza z możliwych wymówek. Mam jakieś tam wady. W zasadzie, zgodnie z moim kodeksem moralnym, używanie ich nie uchodzi, więc wolałabym ich nie mieć, ale... kurcze... mam. A zmienić coś, zdyscyplinować się, by były mniej widoczne, kosztowałoby sporo, więc... trudno... niech już są; widocznie tak miało być. W końcu sam Bóg mi je dał więc, kto, jak kto, ale On chyba wie co robi. I bach! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znika poczucie winy, niezadowolenie z siebie, dyskomfort. Szkoda tylko, że nie znika wywołane moimi wadami charakteru, a szeroko pojmowane, cierpienie innych. Ale cóż... jakaś ofiara musi być.

A może by tak... przestać ich używać, a dokładniej rzecz ujmując, przestać z nich korzystać (bo że z tego tytułu mam profity, to chyba jasne)? Albo choć pominąć w tym wszystkim Pana Boga. Będzie przynajmniej uczciwiej. 


wtorek, 10 października 2017

Varia: szarlotka

Jabłka umyć, obrać, pozbawić gniazd nasiennych i pokroić w kostkę. Wsypać do brytfanki i podlać odrobiną syropu brzoskwiniowego. Smażyć na malutkim ogniu cały czas delikatnie mieszając. Dodać pokrojone w kostkę brzoskwinie, następnie cynamon, a całość uperfumować wanilią. Tak przygotowane staną się kwintesencją kruchutkiej szarlotki... 

Jesienna, październikowa plucha za oknem kontrastująca z roznoszącą się po cieplutkim domu wonią dopiero co zagniecionej, a już piekącej się szarlotki, przypomniała mi dzieciństwo. I jeszcze coś. Że cudownie byłoby mieć ją dla kogo robić.

Niby taka nowoczesna i niezależna, a tu proszę - taka niespodzianka...

Prawdziwy dom pachnie ciastem. I miłością.

sobota, 30 września 2017

Wolność

Leonid Afremov - Resting By The Bridge 

Siedzę nad Odrą. Jest piękny, cieplutki, słoneczny majowy poranek. Słyszę ptaki śpiewające w drzewach, sowę huczącą gdzieś z dala, dobiegają mnie krzyki i śmiech dzieci z pobliskiego przedszkola, symfonia nurtu rzeki kojąco wybrzmiewa. Jestem sama, w obcym mieście, a mimo to czuję się bezpiecznie. I bardzo chciałabym, by ten stan trwał. Szczególnie, że mam świeżo w pamięci niedawno przeprowadzone rozmowy. O wolności. I niezależności. Też poczuciu bezpieczeństwa. Wartościach niezwykle dla mnie istotnych.
Maj, 2017 r.
***
O tym, że podróże rozwijają pisałam już kiedyś (tutaj: Podróż prawdziwa i absolutna), jednak gdy doświadczam jakiejś kolejnej, przekonuję się o tym na nowo. Mój tegoroczny urlop obfitował w rozważania na temat różnych aspektów wolności. Wolności "od czegoś" (przymusu, zniewolenia, głodu, wojny) i "do czegoś" (samostanowienia o sobie, swobody wypowiedzi, "prawa do"). Wolności ciała, ducha i umysłu. Wolności od wojny, ksenofobii i nienawiści, wstydu, wspomnień, historii, byłych partnerów, toksycznych osób, nieuczciwych pracodawców, wolności w związkach i w miłości. O braku zniewolenia, które może mieć naprawdę różne oblicza, począwszy od konfliktów zbrojnych, czyli zamachu na wolność najbardziej spektakularnego, na... zakochaniu skończywszy. Tak! Przecież zakochanie nie jest wolicjonalne i często pod jego wpływem podejmujemy naprawdę głupie decyzje.

Moje rozważania na temat wolności i jej różnych aspektów zapoczątkowało spotkanie pewnej grupy ludzi - w różnym wieku, różnej płci, różnej narodowości, różnego statusu społecznego i ekonomicznego - bardzo rozwijające doświadczenie. Prawie wszyscy byliśmy Europejczykami, więc łączyło nas naprawdę sporo, jednak kilka kwestii dzieliło. Rozmawiałam z Estończykiem, Serbką, słuchałam przejmującej wypowiedzi Rumunów i Czeszki pracującej na rzecz organizacji pokojowej na terenie Doniecka. Wszyscy oni mówili o ograniczeniu swobód, o ucisku, opowiadali mrożące krew w żyłach historie. Szczególnie ujęła mnie relacja, jak wygląda życie w Doniecku. Strzały, uzbrojeni żołnierze na ulicach, czołgi, miny przeciwpancerne, wybuchy, to była i jest codzienność ludzi tam mieszkających. I dopiero wówczas zaczęłam dostrzegać, jak wielkim błogosławieństwem jest wolność i niezależność. Moja, osobista. Urodziłam się w czasie, gdy Polska była niepodległym krajem (pomijam kwestię ustroju politycznego), dorastałam bez poczucia strachu i zagrożenia zamachem na moją wolność. Pracuję, myślę, wypowiadam się, podróżuję, mam szanse rozwoju, a to wszystko wymaga ode mnie tylko decyzji (no... może nie tylko, gdyż również działania, bez którego trudno byłoby cokolwiek osiągnąć). Nie zagraża mi (przynajmniej jeszcze!) wojna, bo przyznam szczerze, że to przeraża mnie najbardziej - chłód, głód, smród to nic bohaterskiego, wynaturzone zachowania ludzkie i to wszystko w imię... czego właśnie?

Czytałam ostatnio publikację o sposobach postępowania w razie konfliktu zbrojnego. Warto było. Nawet tylko po to, by wiedzieć, co i jak należy zrobić. Wyobraź sobie, że nagle tracisz dostęp do swoich pieniędzy w banku, kończy Ci się żywność, paliwo w baku, dostęp do wody, nie możesz się wydostać poza wyznaczoną strefę. Co robisz? Na co musisz być gotów? Na co jesteś w stanie się zgodzić? Co poświęcić? To pytania, na które odpowiedzi są bardzo trudne, a w dodatku zweryfikować je może dopiero życie, ale nie zaszkodzi się nad nimi odrobinę zastanowić.

Pisząc o wojnie i wolności skojarzył mi się film o tytule "Jutro pójdziemy do kina". Jest to opowieść o młodych ludziach urodzonych w okolicach roku 1920, którzy to w 1938 stoją na progu dorosłego życia, mają świat u stóp - wykształcenie, możliwości, plany, radość życia, witalność. Niestety, rok po ich maturze zaczyna się prawdziwy egzamin dojrzałości. Taki, którego żaden z głównych bohaterów nie zda. Ekranizacja ta przywodzi mi na myśl inny odcień wolności - wolności rozumianej jako możliwość kreowania własnego życia, własnego losu. Wydawałoby się, że w wolnej Polsce każdy taką ma, ale czy na pewno?

Podczas któregoś z hotelowych śniadań - gdy jak zwykle to w trakcie urlopu bywa celebrowałam ów posiłek - wpadła mi w ręce gazeta, a w niej artykuł, który mnie zainteresował. Niestety, po kilku miesiącach nie pamiętam już tytułu ani dziennika, ani autora, ale rzecz dotyczyła opisu życia ludzi zamieszkujących malutką, zabitą dechami wioskę gdzieś na obrzeżach kraju. Pamiętam jak dziś, że po lekturze spłynął na mnie rumieniec wstydu. Kiedyś, nie tak dawno temu, mówiłam i wierzyłam w to, że jeśli tylko chcę, mogę (prawie) wszystko. I że każdy człowiek może tak samo, a tylko lenistwo, brak decyzji i determinacji oraz inne, mało pochlebne powody sprawiają, że tego nie robi. Cóż za pycha! Przecież gdyby nie fakt, że urodziłam się w Gdańsku, gdyby nie rodzice, którzy zadbali o moją edukację i rozwój, gdzie mogłabym mocą własnej decyzji dziś być? Czy taki sam start mają młodzi ludzie z malutkiej, głębokiej wsi pod wschodnią granicą kraju, gdzie minimalne wynagrodzenie jest trudne do osiągnięcia, gdzie podstawową rozrywką jest ławeczka piwna pod sklepem, gdzie od czasów likwidacji PGR-ów nie zmieniło się w mentalności tych ludzi nic? Przecież oni nawet nie mają świadomości, że można inaczej, lepiej, wygodniej, przyjemniej. Jasne, można powiedzieć, że szczęściu trzeba pomagać, że bez działania i zaangażowania nie da się nic osiągnąć, ale... no właśnie... szczęście to błogosławieństwo. Trzeba je najpierw dostać. Warto o tym pamiętać. I za swoje szanse być wdzięcznym.

Kolejna sposobność dostrzeżenia jeszcze innych wymiarów wolności pojawiła się w pociągu. Między mną, a współpasażerką przedziału wywiązała się interesująca rozmowa. Teraz już zupełnie nie pamiętam, jak do niej doszło, szczególnie, że ja nie mam potrzeby, by czas spędzony w pociągu wypełniać rozmowami z obcymi ludźmi, ale do meritum. Kobieta opowiadała o swojej córce, która od 10. lat pracuje na wysokim stanowisku w jakiejś korporacji w Dubaju. O dziwo jej wypowiedź traktowała o pozytywnych aspektach życia kobiety wśród Arabów, również muzułmanów, jednak konkluzja była następująca - te pozytywy są warunkowe. A właściwie uwarunkowane zastosowaniem się do tamtejszych zasad, do obowiązującej tam kultury. Coś, co dla mnie jako Europejki jest rzeczą naturalną - publiczny dotyk, trzymanie się za ręce, buziak na przywitanie w obecności innych ludzi - zupełnie nie wchodzi tam w rachubę, a więc w pewnym sensie stanowi zamach na moją wolność. Tylko z drugiej strony... ja tam mieszkać nie muszę, a wybierając się do kogoś w gości powinnam pamiętać, że to jego dom, jego podwórko i on ustala zasady.

Z kolei w jeszcze innych okolicznościach udało mi się dostrzec, że wolny może być tylko ktoś, kogo nie ogarnia żadna obsesja. Nie pierwszy raz zresztą i pewnie nie ostatni, byłam na otwartym mityngu Anonimowych Alkoholików. Któraś wypowiedź dotyczyła wdzięczności za wybawienie od obsesji picia. Człowiek ten opowiadał, iż takich jak on było jeszcze dwóch w budynku, w którym mieszkał. Jeden już nie żyje, zapił się na śmierć, a drugi pomimo faktu, że przebywał w placówce odwykowej, pije nadal, więc wolny nie jest. Okazuje się, że i w tym przypadku nie wszyscy mają tak samo, nie wszyscy zostali i zostaną uwolnieni. Niestety, znam osobiście kilku, których życiem etanol rządzi skutecznie od wielu lat.

Moja podróż dobiegła końca. Ale od tego czasu po głowie krąży milion myśli dotyczących jeszcze innych aspektów wolności. Między innymi dlatego tak późno powstał powyższy tekst. Czy mogę czuć się wolna, jeśli od pierwszego do ostatniego z trudem wiążę koniec z końcem? A jeśli jestem zależna finansowo od kogoś lub czegoś? Uzależniona od czyjejś dobrej woli? Uwikłana w toksyczny związek, czy inną dziwną relację? Czy mogę w pełni stanowić o sobie bez poddawania się naciskom innych? 

Wygląda na to, że trudno poczuć się prawdziwie wolnym. I tak sobie myślę... Czy za to wszystko co mam, jestem wystarczająco wdzięczna na co dzień? Ze wstydem zmuszona jestem przyznać, że nie. Na szczęście czasami wyjeżdżam (bo mogę!) i spotykam innych ludzi, a ci pomagają mi to dostrzec...

Dziękuję.

niedziela, 10 września 2017

Okazja

sjp.pwn.pl okazję definiuje jako wyjątkową sytuację sprzyjającą czemuś; niecodzienne, uroczyste wydarzenie. 

Podobno okazja czyni złodzieja. Można coś okazyjnie kupić. Z jakieś okazji zrobić coś wyjątkowo głupiego, szalonego, czy też zabawnego. Szczególna okazja może być usprawiedliwieniem własnych zachowań. Można okazyjnie się ubrać, czy też nakryć stół zastawą na szczególne okazje. Z okazji czyjegoś święta można do kogoś zadzwonić, spotkać się, gdzieś wyjść, zrobić prezent, uczcić ten właśnie dzień. Okazje mogą być powodem, że o kimś myślę, pamiętam, wspominam.


Tylko tak sobie myślę... Czy naprawdę potrzebuję tych wszystkich sposobności, by zrobić/powiedzieć to, co umożliwiają, do czego prowokują? Każdy dzień może być wystarczająco wyjątkowy, by zrobić to właśnie. Ale... czy takie szczególne okazje nie nadają mojemu życiu smaku, nie są tym, co odróżnia powszedniość od wyjątkowości? Nawet jeśli jest to... Europejskie Święto Jabłka.

środa, 16 sierpnia 2017

Ewolucja postów roboczych

Ktoś mnie kiedyś zapytał, jak powstają moje blogowe wpisy, skąd biorę tematy, o których piszę, czy potrzebuję weny, czy narzucam sobie jakąś ilość postów, i... takie tam różne. Odpowiedziałam, zgodnie zresztą z prawdą, że to bywa różnie, ale generalnie odzwierciedlają, co się dzieje w moim życiu... duchowym. Czasami mam potrzebę, by coś napisać i tekst wychodzi spod moich palców sprawnie i szybko. Na przykład najlepiej pisze mi się w silnych emocjach; niestety, im są bardziej bolesne, tym łatwiej mi idzie. Niektóre teksty są z założenia tylko dla moich oczu i opublikowane nie zostaną. Czasami jednak zaaferowana życiem, obowiązkami, pracą, rozrywkami, miewam tygodnie posuchy, więc się dyscyplinuję i postanawiam to zrobić. Wtedy zazwyczaj idzie, jak po grudzie. Czasami jakiś temat kołacze mi się po głowie, więc zaczynam pisać, ale nie mogę skończyć. Coś mi nie pasuje, gdzieś ginie sens i meritum, do którego zmierzałam. Wówczas zostawiam taki post w wersji roboczej (zazwyczaj mam takich z 10) i tak sobie czeka, aż kiedyś będę chciała do niego wrócić - musi (muszę?) dojrzeć. Od czasu do czasu przeglądam te teksty (najstarszy jest z 2015 roku!) i zdarza się, że zupełnie nie pamiętam kontekstu, w którym zaczęłam, bądź już się nie zgadzam z tezami tam zawartymi, albo zwyczajnie, z upływem czasu nabrałam stosownego dystansu i myślę odrobinę inaczej. Tak też jest z tym króciutkim, noworocznym tekstem:

"Sylwester. Godzina 00:00.

- Czego mam Ci życzyć? Czego pragniesz?
- Nie wiem. Wymyśl coś. To Ty mi życzysz przecież! :-)
- Przecież oboje wiemy, że nie...
- ???
- Mówisz, że nie wiesz, a wiesz! Życzę ci, żeby w końcu znalazł się dla ciebie fajny facet i byś była szczęśliwa.

Pozostało mi tylko się uśmiechnąć... Boże! Widzisz i nie grzmisz?! Dlaczego niektórym ludziom tak trudno jest pojąć, że "posiadanie" partnera nie jest sensem mojego jestestwa? Dlaczego większość mierzy własną miarą i sądzi, że skoro oni tak mają, to oznacza iż wszyscy inni również? I to nawet pomimo tego, że twierdzą coś zgoła innego. Przecież na pewno oszukują wszystkich wokół, a przede wszystkim siebie!  

Odpowiadając wszystkim niedowiarkom - czy chciałabym być z facetem moich marzeń i snów? Jasne! Ale i bez niego mogę być szczęśliwa. Bo przepisem na szczęście nie jest mieszanina hormonów męsko damskich, a... spokój ducha. Tak. Tego można mi życzyć. Zawsze i wszędzie. I samych dobrych wyborów."
Leonid Afremov
- Dance under the rain

Pamiętam tamten stan ducha, tamte okoliczności, tamtą mnie. Rozgoryczona, rozżalona i wściekła na mężczyznę (konkretnego i bardzo dla mnie ważnego) postanowiłam być szczęśliwa w pojedynkę. I wszystkim wokół udowodnić, że to możliwe, a nawet pożądane. Żeby nie było nieporozumień - ja nadal uważam, że szczęście to spokój ducha, ale... w wieku trzydziestu kilku lat, chyba nie taki... permanentny, gdyż euforyczny stan, w którym zakochany człowiek unosi się pół metra nad ziemią jest bardzo przyjemny.

Można być szczęśliwym w pojedynkę, można we dwoje, a nawet we troje. To jak zawsze w życiu bywa, kwestia wyboru, coś za coś...

niedziela, 13 sierpnia 2017

Varia: jak kwiat

Leonid Afremov - Happy Sunflowers
Kiedyś, na warsztatach terapeutycznych "Akceptacja siebie", dostałam zadanie, by wyobrazić sobie, jakim jestem kwiatem i w jakiej fazie rozwoju. Nie lubię takich ćwiczeń, bo mam wrażenie, że wymyślam coś na siłę, że to tak naprawdę nie jest moje, a do tego infantylne i zwyczajnie głupie. Mam taką przypadłość, że z zaangażowaniem i wigorem biorę się tylko za coś, co mnie przekonuje, co uważam za wartościowe, sensowne i celowe. Z pozostałymi rzeczami... delikatnie to ujmując, mam problem. W każdym razie wymyśliłam wówczas, że jestem pięknym, żółciutkim słonecznikiem, z mocną łodygą, dumnie pnącym się ku słońcu, w pełnym rozkwicie. Chodziło, zdaje się o to, by w tenże sposób wyrazić, jak się czuję w swoim ciele i czy siebie akceptuję. Gdyby postawiono przede mną takie zadanie w innych okolicznościach przyrody, być może powiedziałabym o innej roślinie i innej fazie jej rozwoju (delikatnym, czerwonym maku uginającym się pod siłą wiatru, bądź niezapominajce rosnącej cichutko nad rzeczką), ale mając o sobie jakieś przeświadczenie, wiedziałam, jaką siebie chcę "pokazać" terapeutce. A chodziło, rzecz jasna, o piękną, pewną siebie kobietę w kwiecie wieku. Jaki więc był sens tego ćwiczenia? 


W każdym razie... ostatnio dotarło do mnie (i spodobało się umiarkowanie), że ja... prawdziwie zakwitam przy mężczyznach. Promienieję i emanuję kobiecością. I to nie musi być wcale mój mężczyzna, w sensie partner. Wystarczy, że jest dla mnie atrakcyjny (nie tylko w aspekcie seksualnym) i wykazuje zainteresowanie. Wówczas staję się osobą, którą bardzo lubię: atrakcyjną, pełną energii do działania, uśmiechniętą, wesołą, radosną... dokładnie, jak skąpany w słońcu słonecznik. I tak sobie myślę, że jednak wolałabym taka być bez wyraźnego bodźca zewnętrznego. Ciekawe, czy to w ogóle możliwe?


niedziela, 25 czerwca 2017

Konstruktywne rozwiązywanie konfliktów

Jakiś czas temu brałam udział w (za)krótkich warsztatach o konstruktywnym rozwiązywaniu konfliktów. Co ważne, rozwiązania można zastosować zarówno do tych zewnętrznych, jak i wewnętrznych. To zaciekawiło mnie najbardziej, gdyż z drugim człowiekiem idzie mi odrobinę lepiej niż z samą sobą. Radzenie sobie z konfliktem wewnętrznym przypomina odrobinę grę karcianą Makao z samym sobą. Karty są odkryte, przeciwnika znasz jak własną kieszeń, jego sposób myślenia i analizy informacji, ruchy zanim je wykona... Jak więc wygrać z samym sobą, gdy pojawiają się schody? Tutaj z pomocą przychodzi dziewięciostopniowy model eskalacji konfliktu Friedricha Glasla. Cała rzecz w tym, by schodów nie pokonywać! Bo one nie prowadzą w górę, jak to zwykle bywa, wieńcząc całość zdobyciem szczytu. Schody eskalacji konfliktu prowadzą niżej i niżej, aż na samo dno, poprzez stopnie coraz bardziej prymitywnego i wynaturzonego, nieludzkiego sporu.

Zacznę może od początku, mianowicie od tego, że konflikty są niezbędnym elementem życia. Tylko one mogą powodować wzrost, rozwój, zmianę. Kto przy zdrowych zmysłach naprawia to, co świetnie działa i się sprawdza? Cała rzecz sprowadza się do tego, by unikać antagonizmu, by nie dopuszczać do eskalacji konfliktu, czyli sytuacji, w której silne stany emocjonalne oraz chęć zwycięstwa zaczynają wieść prym i być motorem napędowym, gdyż to powoduje uczucie wzajemnej wrogości, frustracji, lęku, a nawet nienawiści. Zanika gdzieś clou problemu, a na sile przybiera potrzeba zmiażdżenia przeciwnika. I wygranej za wszelką cenę. Zaczyna się fanatyzm, autodestrukcja podczas której wiem, że będę cierpieć, wiem że przegram, ale sprawię, że on przegra bardziej! Nawet nie pamiętam ile razy w moim życiu zdarzyło się tak, że posprzeczałam się o coś z kimś bliskim, emocje przybrały na sile i doszło do sporu, konfliktu. Zaczęliśmy wymieniać "ciosy" zapominając zupełnie, co było powodem kłótni. Całość urosła do rangi karczemnej awantury, a chodziło w sumie o błahostkę.

Model Glasla zakłada trzy poziomy natężenia konfliktu, w których to występują następujące strony: 
  1. Partnerzy: wygrany-wygrany (win-win), 
  2. Przeciwnicy: wygrany-przegrany (win-lose),
  3. Wrogowie: przegrany-przegrany (lose-lose). 
Jak się łatwo domyślić, celujemy w pierwszy, choć kończy się często na drugim; trzeci jest raczej wyjątkiem, choć zdarza się i taka eskalacja konfliktu. Dlatego też skupię się na poziomie nr 1.

Źródło: http://slideplayer.pl/slide/809970/
Konflikt zaczyna się niezgodą, powstaje napięcie między stronami. Następuje dysputa, polemika, wymiana argumentów. Ten moment jest kluczowy. Ważne, by pamiętać o kilku istotnych zasadach, którymi należy się kierować. Przede wszystkim nie dajemy się ponieść emocjom, a do rozmowy przygotowujemy się dobrze, rozważając za i przeciw własnego stanowiska. Trzaskanie drzwiami i rozbijanie talerzy jest wysoce niepożądane. :-) Uważnie słuchamy rozmówcy, tego co mówi, a nie tego, co nam się wydaje, że mówi. Staramy się nie przygotowywać riposty w trakcie jego wypowiedzi, bo wówczas nici zostają ze słuchania. Nie uciekamy się do personalnych wycieczek, osobistych odniesień, a trzymamy tematu. Zbyt daleko idące dygresje zaciemniają myśl przewodnią. Ważną kwestią jest nie używanie komunikatów typu 'ty'. To takie sformułowania, które nasz rozmówca może poczytać jako atak, personalną napaść, czy też oskarżenie, gdyż skupiają się na jego nieodpowiednich zachowaniach. Komunikat typu 'ty' powoduje chęć odwetu - cios za cios, oko za oko, policzek za policzek, a to nie przybliża wzajemnego zrozumienia. Jego dobrym przykładem jest: "Nigdy mnie nie słuchasz!", podczas gdy komunikatem typu 'ja' byłoby: "Jest mi przykro, jak na mnie nie patrzysz w trakcie rozmowy, gdyż odnoszę wrażenie, że mnie nie słuchasz.". Ten sposób wypowiedzi ukazuje ubrane w słowa moje odczucia i reakcje, nie godzi w rozmówcę. Postępując w trakcie rozmowy w tenże sposób mamy szansę na lepsze zrozumienie siebie i innych, a to zdecydowanie ułatwia podjęcie sensownej i trzeźwej, opartej na konkretnych argumentach decyzji. Możemy przy własnej opinii pozostać, albo pogodzić się z wizją rozmówcy. Wszystko zależy od konkretnych okoliczności, możliwości, osób, zależności oraz wszelkich zmiennych, których konflikt dotyczy. Odrobinę inaczej rozmowa może wyglądać z partnerem, inaczej z przełożonym, a inaczej ze znajomym, jednak postępując według powyższych zasad zdecydowanie zwiększamy szansę powodzenia, to jest dojścia do konsensusu bez wydrapywania sobie oczu, bo tutaj kończy się, niestety, konstruktywne rozwiązywanie konfliktów. Każdy następny pokonany stopień będzie tylko pogarszał sytuację. Od tego momentu zawsze będzie przegrany. Warto jednak pamiętać, że na schodach można zawrócić. Wszak ktoś, kiedyś wymyślił słowo deeskalacja. I to, jak sądzę, w jakimś konkretnym celu...


sobota, 27 maja 2017

Ludzie, którym się chce

Kwietniowe sobotnie przedpołudnie. W odrobinę nerwowej atmosferze, w akompaniamencie odbieranych tuż przed godziną "zero" dzwonków telefonów, w towarzystwie znajomych, nieznajomych i przyjaciół, zebrało się kilkudziesięciu trzeźwych (i paru nietrzeźwych) alkoholików, by wziąć udział w kilkugodzinnym warsztacie pod tytułem: Co zrobić, żeby nowicjusza sprowadzić na mityng? A później, rzecz jasna, by we Wspólnocie pozostał. Tyle że bez pierwszego nie ma nawet szansy na drugie. Chodziło o to, by spróbować odpowiedzieć na pytanie, co i jak przedsięwziąć, jakie kroki postawić, by pomóc człowiekowi, który w dalszym ciągu cierpi w związku z chorobą alkoholową. Szczęśliwie, zostałam zaproszona i ja, bo paru ważnych rzeczy się dowiedziałam. 

Słyszałam, że alkoholik jest skłonny po pomoc sięgnąć tylko w jednym, bardzo krótkim momencie, po którym zacznie sobie wmawiać, że jeszcze nie jest tak źle, że to było tylko wyjątkowo, że sam sobie poradzi, że inni mają jeszcze gorzej, a on się jeszcze tak nie stoczył. Wówczas skutecznie zafałszuje rzeczywistość i będzie przeświadczony, że to prawda. Chodzi tu o moment, w którym po jakimś ciągu picia następuje wycieńczenie organizmu. Zarówno na poziomie psychicznym, emocjonalnym, fizycznym, że o duchowym nawet nie wspomnę; po prostu kiedy poziom jego cierpienia osiągnie apogeum (a przynajmniej punkt szczytowy na tamten moment, bo to przecież choroba postępująca). To jest właśnie ten czas, w którym można takiego człowieka spróbować zachęcić do podjęcia leczenia, do zmian. Później zostaje jeszcze zatrzymać go w tym procesie, a to już nie lada wyzwanie.

Między innymi nad tym zagadnieniem deliberowali zarówno spikerzy, organizatorzy, jak i uczestnicy. Padały pomysły, by nieść posłanie w zakładach karnych, w ośrodkach terapii uzależnień, na detoksach, by z większym zaangażowaniem, wiedzą i świadomością pełnić służby AA, tworzyć grupy dedykowane na przykład kobietom, gdzie mogłyby się czuć bezpieczniej, by ofiarowywać literaturę Anonimowych Alkoholików miejskim bibliotekom, i inne. Jedne pomysły były bardziej trafione, inne mniej, ale nie to miało znaczenie, a fakt, iż tym ludziom naprawdę się chciało!

Jednym spikerem był mężczyzna, który opowiadał, że oprócz tego, że ma normalną rodzinę, pracę, przyjaciół, to dodatkowo, co dzień jeździ ulicami, szuka, wypatruje i rozmawia z - przepraszam za określenie - śmierdzącymi menelami ze śmietników, rozdaje ulotki o mityngach AA, czasami coś do zjedzenia, czy jakieś ubranie, bo wie, że on był w dokładnie takiej samej sytuacji. I żeby było jasne - facet wyglądał bardzo porządnie, nie jak zapijaczony, mocno sfatygowany czasem i piciem mężczyzna.

Takie świadectwa robią na mnie naprawdę duże wrażenie, szczególnie że większość z tych ludzi i tak nie pojawia się na mityngach, degrengolada postępuje, ale kilkoro przyszło, kolejny człowiek przeżył, więc... ów aowiec robi to dalej. Ma oczywiście świadomość, że to również jemu ratuje życie w związku z realizacją 12 Kroku Programu 12 Kroków Anonimowych Alkoholików (Przebudzeni duchowo w rezultacie tych Kroków, staraliśmy się nieść posłanie innym alkoholikom i stosować te zasady we wszystkich naszych poczynaniach.) oraz tym, że "Grupa AA bez weteranów pozbawiona jest doświadczenia, grupa bez alkoholików ze średnią abstynencją pozbawiona jest stabilizacji, grupa bez nowicjuszy nie ma przed sobą przyszłości.", nie mniej... co za różnica, skoro efekt jest dobry? Podoba mi się też hasło, które w swoich publikacjach przedstawia Meszuge: O AA mówić wtedy, gdy pytają. Żyć tak, żeby pytali.

Będąc świadkiem takich wydarzeń rośnie we mnie wiara w ludzi i ich możliwości. Świata nie da się zmienić, ale życie jednostki, owszem. Nawet, a może szczególnie wtedy, kiedy czas jakiś temu system twoich wartości nie był gruntownie przemyślany i stosowany w życiu.

I teraz tak sobie myślę... każdy alkoholik był lub jest w dalszym ciągu szują, kanalią, egoistą, może nawet kawałem s...syna, ale... kiedy ostatni raz spędziłeś sobotę nad szukaniem odpowiedzi, co TY możesz zrobić, by pomóc cierpiącemu człowiekowi? I nie ma żadnego znaczenia, że przy okazji ratując życie sobie, bo przecież lepiej upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, niż pozwolić czemuś zgnić.

Anonimowi alkoholicy mają swoją Deklarację Odpowiedzialności z 1965 roku. „Gdy ktokolwiek gdziekolwiek potrzebuje pomocy, chcę by napotkał wyciągniętą ku niemu pomocną dłoń AA. I za to jestem odpowiedzialny”. Zdaje się, że niektórzy naprawdę się do niej stosują.

czwartek, 25 maja 2017

Varia: samokrytyka

Zdałam sobie ostatnio sprawę z tego, że z łatwością potrafię być samokrytyczna (w myśli, mowie i słowie pisanym) wobec własnych postaw, zachowań i decyzji, gdy po jakimś czasie nastąpiła ich korekta. Coś na zasadzie - jaka ja byłam głupia! Dobrze, że już nie jestem. - Natomiast jeśli przejdzie mi przez myśl, iż jakieś bieżące zachowania są naiwne, przekombinowane, bądź zwyczajnie idiotyczne, umiejętność tę... jakoś tak... tracę. Głupio przecież myśleć, mówić, albo pisać o sobie źle, prawda? Co innego w czasie przeszłym. To wszystko tłumaczy, bo przecież tak miałam, ale już dawno zmądrzałam. Tja...

Odkrycie to oraz wnioski zeń płynące, jak to zwykle w takich lub podobnych przypadkach bywa, nie były specjalnie przyjemne, gdyż jedną z najgorszych obelg, którymi ktoś może mnie obrzucić jest epitet: obłudna. Bardzo nie lubię tej cechy u innych, a to oznacza nie mniej, nie więcej, a to, że sama taką posiadam, bo w innych ludziach bardzo często denerwuje nas właśnie to, czego nie tolerujemy w sobie.

Dużo rzeczy już o sobie wiem, a okazuje się, że to i tak strasznie mało...

niedziela, 14 maja 2017

Czy równowaga to zawsze "po równo"?

Odkryłam kiedyś, że nie potrafię żyć w satysfakcjonujący mnie sposób, jak zwyczajny, normalny człowiek. Nie do końca umiem zajmować się tylko i wyłącznie życiem doczesnym (praca, dom, zakupy, obowiązki, przyjemności), tym sławetnym "tu i teraz" i na co dzień praktykować uważności. Ja nawet próbowałam pójść śladem Jona Kabata-Zinna i skoncentrować się na jedzeniu tej rodzynki, ale... to nie było dla mnie. Chyba po prostu za dużo myślę, za dużo widzę, zbyt mocno czuję, a to powoduje, że potrzebuję pewnej harmonii, koherencji emocjonalnej, duchowej i psychicznej. Dopiero wówczas cegły w postumencie mojego życia spaja mocna zaprawa i nie pozwala im odpadać, jednej po drugiej. 

Gdy dotarło do mnie, że pomaga mi rozwój osobisty (przede wszystkim duchowy), z zapałem rzuciłam się w jego wir. Zajmowało mnie głównie czytanie, pisanie i rozważania egzystencjalne. Swój wolny czas spędzałam z laptopem na kolanach, bądź książką - często tematyczną - w ręku. Gdzieś obok była satysfakcja z pracy, aktywność fizyczna, wyjścia ze znajomymi. Zatraciłam potrzebę i radość z bycia z drugim człowiekiem. Kiedyś nawet ktoś na pewnym forum internetowym wytknął mi, że mam zacząć żyć i przestać taplać się w alkoholowym świecie. Pamiętam też jedną z rozmów, podczas której usłyszałam, że ja zwyczajnie marnuję czas i dziadzieję w domu. Trochę mnie to ubodło, bo nie umiałam inaczej, a tamta ja czuła się bezpiecznie w tym co robiła, pomimo faktu, iż miała świadomość, że takie życie nie jest szczytem jej pragnień. Ja byłam uśmiechnięta, zadowolona, spokojna, ale... do satysfakcji - a to widzę dopiero z perspektywy czasu - brakowało sporo.

Wydaje mi się, że ostatnimi czasy znalazłam balans między tymi dwiema kwestiami. Między "normalnym", powszednim życiem, a wzrostem duchowym. Jest mi w tym w każdym razie dobrze i spokojnie. I tak sobie myślę... może równowaga nie oznacza wcale "po równo"? Może... dla każdego człowieka punkt ów znajduje się w innym miejscu? Może wręcz na różnych etapach życia to się zmienia? Dziś potrzebuję więcej wychodzić do ludzi, a za kilkanaście lat... kto wie... może będę miała ochotę zaszyć się na dwa lata w górskiej chatce w Szwajcarii? Dobra... poniosło mnie trochę. Musiałabym już teraz znacznie zaburzyć moją równowagę, by na taką chatkę zarobić. Zmierzam jednak do tego, że może wystarczy jeśli będzie mi dobrze z ludźmi i z sobą, bo to będzie oznaczać, iż podążam właściwą drogą? Może... Oby...

sobota, 15 kwietnia 2017

Wszystkiego wesołego! :-)


"- A Ty, Tygrysie? Masz już prezent dla Kłapouszka? 
- Oczywiście! - rozpromienił się Tygrys.
- Postanowiłem odwiedzić go i świątecznie wybrykać. Wydaje mi się, że on bardzo tego potrzebuje, Krzysiu."


A Ty, Szanowny Czytelniku, wiesz już kogo świątecznie wybrykasz?


Wiosennie pozdrawiam,
Pelagia M.

piątek, 14 kwietnia 2017

Varia: sen

Zaglądam do drewnianego, dziecięcego łóżeczka z białymi szczebelkami, w którym słodziutko śpi rozkoszny brzdąc. Bezbronny, ale nie już taki całkiem malutki. Około dwunastomiesięczny i prawie zupełnie mi obcy. W głowie pojawia się myśl: wcale go nie znam, nie pamiętam kiedy tak urósł. Niepewnie pochylam się nad nim, a on otwiera oczy i uroczo uśmiecha do mnie. Gdzieś obok pojawia się moja rodzina, mój były mąż. Jesteśmy w dużym, ciepłym domu, ale wszystko jest dla mnie jakieś dziwnie obce. Odwracam się do męża, i słysząc własny głos, nieśmiało pytam - on mnie w ogóle poznaje? - Ten tylko uśmiecha się i spokojnie spogląda na dziecko. A ono wydaje z siebie najcudowniejszy dźwięk na świecie: mama. Głęboko poruszona biorę go w ramiona, a przez głowę przebiega tysiąc myśli: gdzie byłam tyle czasu? Co i dlaczego było ważniejsze? Już nigdy nie będzie! I nagle, gdzieś w środku, przeszywa mnie ból, bo uzmysławiam sobie, że przecież ja już nie kocham męża. Nie chcę z nim być, z nim żyć, tworzyć rodziny. Że jest już ktoś inny. Tylko ten chłopiec... nie mogę go znowu zostawić. Jest... mój, a ja za niego odpowiedzialna.

Morpheus and Iris
***
Ostry dźwięk budzika wyrwał mnie z objęć Morfeusza. To był tylko sen. Sen, choć wydawał się bardzo realny. Na szczęście. Bo poczułam ulgę, że nie muszę i nigdy nie musiałam dokonywać tak trudnych wyborów.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Syndrom gotującej się żaby

Przyszedł mi dziś na myśl tak zwany syndrom gotującej się na małym ogniu żaby. Podobno francuscy naukowcy zrobili kiedyś eksperyment. Wrzucili żywą żabę do wrzącej wody. Poparzone zwierzę instynktownie, jak wystrzelone z procy, wyskoczyło z naczynia, tym samym ratując własne życie. Spróbowali więc (sadyści!) innego nań sposobu; włożyli biedaczysko do zimnej cieczy i zaczęli stopniowo podgrzewać, aż do całkowitego ugotowania. Udało się. Dokładnie w ten sposób powstaje współuzależnienie, bądź inne zaburzenie związane z przystosowywaniem się do coraz trudniejszych okoliczności. Łatwiej zwrócić uwagę na to, co jest zmianą nagłą, niż na powolnie przybierające na sile procesy destrukcyjne. Doskonale pamiętam, że dla mnie wyznacznikiem destrukcji w związku była dopiero przemoc fizyczna. Gdyby były mąż mnie okładał, dużo wcześniej bym go zostawiła. A tak... musiało upłynąć trochę wody, by zrobiło mi się bardzo niewygodnie w życiu. Często można usłyszeć, że ktoś tam nie rozumie takich zachowań, nie potrafi pojąć, jak można dać się w ten sposób traktować, jak znosić upokorzenia, krzywdę, cierpienia. Otóż łatwo jest spojrzeć z boku, z dystansu, na zimno, trudniej gdy w grę wchodzą uczucia, emocje, wierzenia, poglądy. 

Uważam, że prawdziwe są słowa Wisławy Szymborskiej: "Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono". Od razu przywodzą mi na myśl tekst, który kiedyś napisałam: Egzamin z człowieczeństwa dla społeczeństwa. (Zerkam w historię bloga, by go podlinkować i oczom nie wierzę! To niemożliwe, że powstał blisko dwa lata temu! Kto mi ukradł ten czas?!). I choć traktuje on o czymś innym niż to, co chcę teraz napisać, to wspólne jest jedno: człowiek może sobie roić coś na jakiś temat, ale dopiero postawiony w określonych warunkach, będzie w stanie wiedzę tę, czy też domysły zweryfikować w praktyce. 

Wielokrotnie było już tak, że myślałam sobie coś - o sobie samej, o innych ludziach, o życiu, o wartościach - a z biegiem czasu życie rewidowało moje przekonania, czasami wręcz brutalnie rozprawiało się z nimi. Obecnie staram się pamiętać, by nie przywiązywać jakiejś szczególnej uwagi do własnych wyobrażeń, bo to że obowiązują dla mnie w tej sekundzie, nie oznacza wcale, iż tak będzie całe życie. Jasne, jest szereg wartości, którymi się kieruję, i one pozostają bez zmian, ale traktuję je raczej jak fundament, na którym można budować całą resztę mojego życia. 

Z jednej strony, to dobrze. Mam otwartą głowę, jestem gotowa na zmianę niesłużących mi wierzeń i prawd, ale z drugiej... sztywno ustalone zasady dają poczucie bezpieczeństwa (czasami pozornie i krótkofalowo, ale jednak), sprawiają że jest odrobinę łatwiej. I tylko tak sobie czasami myślę, czy dostosowując się do otaczającej mnie rzeczywistości, nie wskakuję przypadkiem w rondelek z zimną wodą, nie wymoszczam się w nim komfortowo, aż do momentu, w którym powstanie ze mnie niezły obiadek? 

Znam tylko jeden sposób weryfikacji wszelkich wątpliwości: po owocach. Problem w tym, że można go zastosować dopiero po wszystkim. A może ktoś z Was zna inne, lepsze, szybsze, takie... zanim stanie się to nieprzyjemne coś? 

środa, 8 marca 2017

Dama o typie mózgowym czyli zamach stanu

"Nacisk kładę nie na twierdzenie, że kobiecy mózg jest mniej wydolny, niż męski, gdyż to już nieraz powiedziano i dla nieuprzedzonego rzecz ta jest zupełnie jasna, ale na to, że ta niższość kobiecego mózgu jest pożyteczna i konieczna. Niektórzy dobitniej niż ja podkreślają słabe strony intellektualne i moralne płci żeńskiej, lecz sądzili przytem, że zależą one od stosunków obyczajowych i dadzą się zmienić przez wychowanie. Jest to zdaje się cechą reformatorów, że przeceniają oni znaczenie własnej woli. Polityczni i religijni nowatorzy nie rozumieją tego, że ludzkość jest cząstką natury i że wszelkie ludzkie urządzenia wynikają z konieczności istoty człowieka. (...) Feministki myślą przetworzyć kobietę zapomocą prawa i wychowania. Wprost dzieciństwem jest uważać właściwości kobiety, jakie posiadała ona we wszystkich czasach i u wszystkich ludów za wynik własnej woli. (...) wszystkie usiłowania zmierzające do usunięcia zasadniczych różnic płci, do których zalicza się także mała głowa kobiety, muszą spełznąć na niczem (...) Kobieta jest powołana, aby była matką, a wszystko, co jej w tem przeszkadza jest przewrotne i złe.

Najgorszem złem jest bieda życiowa, która odwleka termin zawarcia małżeństwa, albo go uniemożliwia, która zmusza kobietę do zdobywania sobie samej pożywienia. (...) Całkiem inaczej, niż z nędzą ma się sprawa ze samowolnem wypaczaniem kobiecego powołania. Odepchnięcie kobiety od stanowiska matki może być mianowicie przeprowadzane dwojakiego rodzaju sposobami, tak, że można mówić z jednej strony o metodzie francuskiej, a z drugiej o angielsko-amerykańskiej. Pod metodą pierwszą rozumiem buduar dam, pod drugą forsowanie pracy mózgu. (...) Taka prawdziwa dama istnieje dla przyjemności; dla przyjemności innych i dla przyjemności własnej. Wszystko co ciężkie, nieczyste, mozolne, dla niej nie istnieje, ona unosi się jak ta grecka bogini, otoczona blaskiem słonecznego piękna ponad ziemskimi oparami. Ona chce kochać, panować i mówić, a mężczyźni są od tego, aby w niej się kochali, jej służyli i z nią dysputowali. Jej tron stoi „w salonie”. (...) Tam wszystko służyło zabawie, a wszystko co poważne było wyszydzane. (...) Sztuka i wiedza były zabawą, ich właściwym sensem było dostarczanie tematu do rozmowy, a uchodziły za doskonałe, gdy przypadały do smaku damom. (...) Gnuśniejące społeczeństwo gnije, a jedną z najważniejszych oznak zgnilizny jest to, że na miejscu matki występuje dama.

Więcej godną szacunku, jakkolwiek również zgubną jest metoda angiełsko-amerykańska (...) Jest doprawdy coś wzruszającego, gdy się widzi jak młode dziewczęta rezygnują z różnego rodzaju przyjemności i marnują swoje zdrowie dla chimery wykształcenia. (...) 

Przypuśćmy nawet, że feministkom udałoby się osiągnąć ich cel i kobiety zdobyłyby dla siebie wszystkie gałęzie męskich zawodów i praw, to w najlepszym wypadku wynik ten nie przyniósłby korzyści. Kobiety bowiem robiłyby co najwyżej jeszcze raz to samo, z czem mężczyźni już poprzednio dawali sobie radę. Lecz w ten sposób liczba pracowników uległaby podwojeniu, a wartość pracy zmniejszeniu. To byłoby już złem, ale stosunkowo małem złem wobec dalszych skutków. Albowiem spadłaby przedewszystkiem znacznie liczba urodzin, ponieważ zawieranie małżeństw stałoby się rzadsze, a w małżeństwie rodziłoby się mało dzieci. (...) Ponieważ nowa kobieta nie jest w stanie rodzić dużo dzieci i dziecka nie chce, więc rozumie się samo przez się, że małżeństwa będą mieć mało dzieci. Będą to małżeństwa bezdzietne, mające jedno dziecko, najwyżej dwa.(...) Krótko mówiąc zaludnienie będzie szybko zmniejszać się liczebnie i zmieniać charakter, a naród wejdzie w okres starości. (...) W każdym razie w takim wypadku można mówić o samobójstwie społeczeństwa, a jeśli kto woli o zdradzie kraju lub stanu. Na szczęście nie potrzeba się obawiać, aby te posępne przepowiednie miały się spełnić, ponieważ rozsądek objawiający się nieświadomie w popędzie nie dopuści do zrealizowania tych feministycznych planów, dopóki tylko naród zachowa swoje siły żywotne. Jeżeli „intelektualiści” chcą utrzymać swój ród i żyć w swoim potomstwie, to muszą przedewszystkiem baczną zwrócić uwagę na to, aby żony ich były zdrowemi kobietami, a nie damami o typie mózgowym.

Cóż zatem należy czynić? Najpierw poniechać tego wszystkiego, co kobiecie przynosi szkodę jako matce. A więc przedewszystkiem wychowanie dziewcząt. Myślano, że budując wyższe szkoły żeńskie, w których dziewczęta mają pobierać ogólne wykształcenie, zrobiono coś dobrego. (...) Zgroza ogarnia, gdy się słyszy, jak ładuje się do głów daty historyczne, nazwy geograficzne, chemiczne formułki itd., jak przez opracowania absurdalnych tematów ułatwia się rozwój kłamliwości i frazeologji. (...) Właściwie każda dziewczyna w 20, a najpóźniej w 25 roku życia powinna mieć w sposób godny własne dziecko."*

Leonid Afremov - Queen of fire


No tak... jestem wykształconą, trzydziestoczteroletnią bezdzietną damą o typie mózgowym. Najwyraźniej wrodzony i fizjologiczny niedorozwój umysłowy uniemożliwił mi dostrzeżenie, że stałam się bezwiednym twórcą puczu. Może i dobrze? Raczej nie powinnam pójść siedzieć. W końcu jestem tylko kobietą, a "prawo powinno mieć wzgląd na fizjologiczny niedorozwój umysłowy kobiety"**.



Wesołej celebracji naszego święta moje niemoralne i umysłowo niedorozwinięte panie! :-)






---
Paul Julius Möbius, Katinka von Rosen, "O umysłowym i moralnym niedorozwoju kobiety", ebooks43.pl, 2012, str. 23-25

** Tamże, str. 14

poniedziałek, 13 lutego 2017

Język serca

Słowa potrafią ranić dużo bardziej niż czyny. Słowa niewypowiedziane w odpowiednim momencie, potrafią zaboleć jeszcze mocniej. Słowa użyte w niewłaściwym znaczeniu również. Ale właśnie, słowa, czy znaczenie, które im nadaję - często własne i subiektywne? Słowa, czy moje projekcje, które na nie nakładam?

Przeczytałam gdzieś, że słowo mówione to jakieś 40% treści, którą tak naprawdę chcę komuś przekazać. A gdzie pozostałe 60%? A gdzie możliwości percepcyjne mojego rozmówcy, wybiórczość jego uwagi, koncentracja, samopoczucie, skojarzenia, filtrowanie informacji, automatyczne osądzanie, przygotowywanie odpowiedzi i inne bariery komunikacji interpersonalnej? Ile zatem z tej treści dotrze do drugiego człowieka? A skoro mowa stanowi 40% przekazu, to słowo pisane musi stanowić tych procent jeszcze mniej. Może 10-15%? Nie wiem, ale to nie ma większego znaczenia, gdyż chodzi mi teraz o to, że to mało. Bardzo mało. 
Kilkakrotnie spotkała mnie bardzo nieprzyjemna sytuacja, w której zostałam źle zrozumiana, bądź też ktoś zrozumiał moje słowa opacznie. Nastąpiła koszmarna draka zakończona kłótnią i wyrzutami, podczas gdy miejsce miało zwyczajne nieporozumienie, wzajemne niezrozumienie. 

Mała dygresja. Gdy słyszę "nieporozumienie", moje pierwsze skojarzenie to scena z filmu "Pitbull. Nowe porządki", którą to ze znajomymi nazywamy "Zbigniew vel Zbyszek". Scena, jak cały film zresztą, dość wulgarna, ale doskonale obrazująca, czym skończyć może się nieporozumienie słowne. W skrócie chodziło o to, iż pewien Zbyszek z Płońska poprosił mafiozę z Grupy Mokotowskiej (to chyba nazwa własna, stąd też wielka litera), czy mógłby się posłużyć tą nazwą w celu wyegzekwowania swojej wierzytelności. Zgodę otrzymał i przystąpił do realizacji. Tylko pech chciał, że niefortunnie się przedstawił - jako Zbigniew - a wiadomo przecież, że to zupełnie inny wyraz, zatem drogą dedukcji... również inna osoba. Delikatnie mówiąc... za owe nieporozumienie został spuszczony mu... no... ten... właśnie. 

Podstawą, fundamentem relacji międzyludzkiej jest porozumienie. I partnerstwo. Psychologowie na terapiach małżeńskich powtarzają w kółko (i z tym akurat się zgadzam), należy rozmawiać, rozmawiać i raz jeszcze rozmawiać. Ale jak, skoro czasami zachodzę w głowę, czy oby na pewno mówimy w tym samym narzeczu? Odpowiedź jest niezwykle prosta, choć... trudna do realizacji - należy rozmawiać językiem serca. Nie chodzi mi bynajmniej o pieszczotliwie dobierane słowa i zdrobnienia, a pewną postawę i wewnętrzne nastawienie. Jeśli tylko obie strony dążą do porozumienia i wiedzą czego chcą, musi się udać.  

Parę miesięcy temu brałam udział w spotkaniu pewnej grupy ludzi, którzy między innymi zebrali się po to, by wspólnie podjąć pewną decyzję. Dodam, iż zanim to nastąpiło, uczestniczyliśmy w kursie, który miał nam pokazać, jak to zrobić właściwie, jakie są zasady i czym każdy powinien się kierować (zdecydowanie nie własnym widzimisię i osobistymi ambicjami). A te były proste - zrobić to w duchu przyjaźni, współpracy, partnerstwa, współdziałania, porozumienia i wspólnego dobra. Tja...
Decyzja, którą mieliśmy podjąć, nie miała rangi postanowienia w kwestii życia i śmierci. Dotyczyła pewnej puli pieniędzy, którą mieliśmy przeznaczyć na jakiś cel. I cel ów był właśnie przedmiotem naszych rozważań. Niby nic wielkiego, ale wystarczyło kilka "silnych osobowości", by dialog zamienić w serię monologów, przerzucanie się argumentami i wypieki na policzkach. Nie doszło do rękoczynów, ale do gardeł prawie sobie skoczyliśmy. Atmosfera się zagotowała, zrobiło się bardzo późno, więc na skutek braku możliwości dojścia do porozumienia, decyzję postanowiliśmy odłożyć na dzień następny. Wychodziłam stamtąd pobudzona i wewnętrznie roztrzęsiona, rano zaś z niechęcią myślałam o ciągu dalszym. Na szczęście byli z nami ludzie, którzy zgłębili tajniki trudnej sztuki porozumiewania się... językiem serca. Wyciszeni, spokojni, serdeczni, pomocni, ale jednocześnie radośni i z ogromnym poczuciem humoru. Żywe i chodzące świadectwa pokoju i miłości. Dokładnie taką chciałabym być. W każdym razie, będąc świadkami wydarzeń poprzedniego wieczoru, zechcieli nam udzielić kilku wskazówek i pomóc. Wspólnie spisaliśmy zasady i... zaczęliśmy zupełnie inaczej. Z szacunkiem i w duchu przyjaźni. Doszliśmy do porozumienia we wszystkich kwestiach! Nie było niepotrzebnych emocji, przerzucania się argumentami, osobistych docinek. Był za to uśmiech i atmosfera dobrze wypełnianego zadania. Pamiętam, że wyjeżdżałam stamtąd oszołomiona nowym doświadczeniem. Ci sami ludzie, ta sama decyzja do podjęcia, ta sama pula pieniędzy, ten sam goniący nas czas, ale jednak wszystko zupełnie inne. Niesamowite...


***


Post scriptum... Tekst ten powstał, jak zwykle zresztą, na skutek moich osobistych przeżyć i przemyśleń. Dodam, że bieżących. Często tak właśnie się dzieje. I jak dziś szukałam odpowiedniej jego ilustracji, uzmysłowiłam sobie, że jutro Walentynki. Swoją drogą odrobinę dziwne, że w Polsce przyjęło się obchodzenie tegoż święta, skoro mamy swoje, rodzime - Noc Kupały - ale nic to, nie o tym chciałam. A o tym, że poruszonym właśnie tematem idealnie wpasowałam się w datę. Jakim językiem mówi miłość, jeśli nie właśnie językiem serca? I jak tu wierzyć w przypadki? :-)

Wesołego świętowania, Szanowny Czytelniku! 


środa, 8 lutego 2017

Varia: słowo

Miłość... Bóg... Partnerstwo... Prawda... Wiara... Wspólnota...

Słowo, to tylko słowo. Prawdziwie ważne jest znaczenie, które mu nadaję. A właściwie... wszystko to, co następuje po słowie... 

I tylko po owocach je naprawdę poznasz...

środa, 1 lutego 2017

Varia: intymność

Intymność kojarzy mi się przede wszystkim ze sferą seksualną. Jednak od jakiegoś czasu, intymny, bardzo osobisty jest dla mnie również bezpośredni kontakt z Bogiem. Może nauczyłam się go przeżywać na głębszym poziomie?

Czasami modlę się słowami: "Panie Boże, wskaż mi proszę drogę, którą dla mnie przygotowałeś", albo "Niech się dzieje wola Twoja, nie moja, Panie". Zazwyczaj w głowie mam wówczas jakąś myśl, zagwozdkę, problem z którym się zmagam, decyzję do podjęcia. Niekiedy łapię się na chwili zawahania - czy aby na pewno chcę o to właśnie prosić? Często nie mam odwagi zwrócić się o coś wprost, bo nauczyłam się już, że te prośby bywają spełniane... i dopiero wówczas jest dramat. Czuję się wtedy tak, jakbym wypuszczała z rąk kontrolę, bo przecież rezultat może mnie w ogóle nie satysfakcjonować, być nie po mojej myśli... I nie pociesza nawet, że to zapewne tylko chwilowe, bo perspektywicznie z reguły wychodzi na dobre... Przecież On wie, co robi... Tylko czasami to po prostu boli...

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Dobroczynność

Okres świąteczny sprzyja dobroczynności. Ludzie są bardziej skorzy do dzielenia się tym co mają. Kiedy słyszę "dobroczynność", myślę: filantropia, czyn charytatywny - niesienie pomocy potrzebującym. Jednak nad tą króciutką definicją warto się trochę zastanowić, bo może nastręczać pewnych trudności. Przede wszystkim dlatego, że pomoc niesie się komuś, aby mu coś ułatwić, poratować w jakiejś sytuacji, wesprzeć kiedy sobie z czymś nie radzi. A potrzebujący to taki, który tej pomocy potrzebuje, wymaga. Co, jeśli nie ma potrzebującego, albo on wcale o pomoc nie prosi? Czy wówczas można w ogóle mówić o dobroczynności? Od razu skojarzył mi się tekst, który przeczytałam dawno temu. Na temat dzielenia się. Żeby komuś coś dać, ten ktoś musi wpierw o to poprosić, albo tego chcieć. W przeciwnym wypadku... co to za dzielenie się? To wpychanie na siłę... 


Trochę ponad rok temu usłyszałam hasło: jeśli jest ci źle w twoim życiu, idź i komuś pomóż. Jak usłyszałam, tak zrobiłam. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, więc zorganizowałam zbiórkę prezentów dla dzieciaczków z domu dziecka. One napisały listy do Św. Mikołaja, a ten stanął na wysokości zadania - jak to Św. Mikołaj ma w zwyczaju. Zadbałam o to, by nie oczekiwać w zamian peanów i podziękowań,  by było to w miarę anonimowe, by się z tym nie obnosić, by nie zbierać laurów. Nawet odmówiłam kartki z podziękowaniami domu dziecka, choć za moment zmieniłam zdanie - przecież fakt, że ja ich nie potrzebowałam nie oznaczał, iż "moi" darczyńcy mieli podobnie. I jeśli piszę to dziś, to tylko i wyłącznie dlatego, żeby coś unaocznić na przykładzie. Zatem, w tym roku postanowiłam akcję ponowić. Napisałam e-maila z prośbą o przesłanie listy paczek, które dzieci sobie wymarzyły i otrzymałam odpowiedź... odmowną. Prezenty imienne dla każdego dziecka zostały zarezerwowane już wcześniej przez jakąś firmę. Przez ułamek sekundy byłam rozczarowana. Tak! Rozczarowana! Że... jak to?! Nie będę w tym roku robić specjalnej listy, angażować przyjaciół i znajomych, objeżdżać ich wszystkich, by dary zebrać, a przy okazji życzyć sobie wzajemnie wspaniałych Świąt, żeby na końcu włożyć kawałek siebie w każdy pięknie zapakowany prezent? Jakim prawem ktoś (jakaś firma!) mi to odbiera?! Na szczęście za chwilę oprzytomniałam i uzmysłowiłam sobie, o co tu tak naprawdę chodzi. I dla kogo to ma być. Przecież nie dla mnie! Tylko dla tych biednych, poranionych dzieciaków, którym choć w ten sposób można odrobinę osłodzić ów trudny czas. A one przecież dostały wymarzone prezenty.


Warto pamiętać, by w pomaganiu dla kogoś było jednak odrobinę więcej, niż dla mnie. Bo tak naprawdę, komu ta "dobroczynność" ma zrobić dobrze? Odpowiedź na to pytanie nie jest już taka oczywista... Choć z drugiej strony... może to i tak lepsze niż nic?

niedziela, 8 stycznia 2017

Noworoczny post

Na wstępie może się wytłumaczę z tytułu. Tak, ów post miał być noworoczny. Zresztą tego też dnia zaczęłam go pisać. A później poprawiać i poprawiać i poprawiać. I ciągle nie byłam zadowolona z efektów. A wszystko dlatego, że to pierwszy post w tym roku. PIERWSZY! Co ja mam z tym "pierwszy" i "ostatni"?! Pierwszy i ostatni powinien być absolutnie wyjątkowy i zapamiętany! Tak jakby wszystkie pomiędzy mogły być byle jakie...

Nie wiem w końcu jak mi wyszedł, ale... Szanowny Czytelniku, nawet jeśli w Twojej opinii słabo, to nie było to wyrazem braku szacunku z mojej strony. Po prostu czasami sypię słowami, akapitami, stronami jak z rękawa, a czasami ledwie dwa zdania jestem w stanie rzeczowo sklecić. Postanowiłam jednak dziś wyzbyć się perfekcjonizmu i go opublikować w takiej... trochę poszarpanej formie. Przecież sufit mi się z tego tytułu na głowę nie zwali, prawda? No chyba żeby jednak...

***

Leonid Afremove - Trolley of The New Year
Dzięki Bogu już koniec tego całego świętowania. I żeby nie było nieporozumień, ja uwielbiam Święta Bożego Narodzenia, wspólną Wigilię, prezenty i cały ten zgiełk dookoła, ale... tegoroczny mnie po prostu wykończył. A przecież nie mogę tego jeszcze złożyć na karb wieku. Chyba... W każdym razie w galeriach handlowych i serfując w sieci w poszukiwaniu prezentów spędziłam pół grudnia. Kolejne pół na zakupach żywnościowych i szeroko rozumianych przygotowaniach przedświątecznych - sprzątanie, mycie okien, odkurzanie, porządki w szafach, gotowanie. Tak, by wszystko zostało wyglancowane na przyjazd gości. Jak pierwsze z tych 27 osób zaczęły się zjeżdżać, ja byłam jeszcze w t-shircie i dresowych spodniach, z napuszonymi od gotowania/smażenia włosami i podrapanymi paznokciami. Znowu okazało się, że telewizja kłamie. Bo jak niby miałam wyglądać, jak te wszystkie kobiety z reklam biżuterii, w wieczorowym makijażu, z pięknym manicure, rozświetloną cerą i czerwonymi ustami stojące w blasku świątecznego drzewka przy suto zastawionym, pięknie przybranym stole? Przecież większość potraw należy podać na ciepło! Ale... to głupstwo - święta, święta i po świętach, jak to Polacy mawiają. Na cztery dni do pracy i Sylwester, Nowy Rok, później znowu i Trzech Króli. Teraz do marca mamy już spokój, i całe szczęście, bo ja się nie wyrobię z pracą i różnymi terminami! PKB niziutki, a Polacy świętują. A jak! Bo kto biednemu zabroni bogato żyć?

***

Okres świąteczny i zbliżający się koniec roku skłania mnie zazwyczaj do refleksji. Refleksji nad tym, co się zdarzyło, w jakim punkcie życia się znajduję, czy jestem z siebie zadowolona, czy to co robię ma głębszy sens, czy nie marnuję czasu, czy udało mi się zrealizować jakieś plany, bądź choć zrobić jeden ku nim krok? Taki... swojego rodzaju osobisty rachunek zysków i strat za cały rok (na szczęście zawodowo mam jeszcze parę miesięcy!). Odpowiadając sobie w myślach na te pytania, przypomniał mi się pomysł, na który wespół z koleżanką wpadłyśmy półtora roku temu. Każda z nas miała napisać, jak i gdzie widzi się za 6 lat, po czym listę dokładnie schować i otworzyć w stosownym czasie, by porównać marzenia z rzeczywistością. Wiedziałam, że jak napiszę to na zwykłej kartce, nie ma fizycznej możliwości, bym ją odnalazła w odpowiednim momencie. Nie należę do "zbieraczy". Raczej wyrzucam zbędne, a czasami również... niezbędne rzeczy. (Kiedyś w ferworze świątecznych porządków zutylizowałam książeczkę RUM męża.) W każdym razie wymyśliłam, że napiszę do siebie samej e-mail z tą "wizją". To miało mnie uchronić przez zgubą. Dziś prawie nie pamiętam, co tam napisałam, ale w skrzynce poczty elektronicznej udało mi się odszukać ten list. Korciło mnie strasznie, by doń zajrzeć, przeczytać, sprawdzić, czy coś się już spełniło, czy nadal mam takie marzenia, ale... się powstrzymałam. Tytuł wiadomości napisanej do mnie samej brzmiał wyraźnie: Jak i gdzie widzę się za 6 lat - OTWORZYĆ W ROKU 2020! A że zawsze staram się szanować zdanie i wolę innych, dlatego tym razem uszanowałam i własną.

Piszę o tym dlatego, że powyższy pomysł odosobniony jest od wszystkich innych, bo ja nie robię listy postanowień noworocznych, nie stawiam sobie jakichś sprecyzowanych celów, nie mam spisu rzeczy do wykonania, marzeń do zrealizowania, a co za tym idzie, z końcem roku nie odhaczam, co się udało, a co nie. Wszak skoro nie mam stanu początkowego, to i jak zweryfikować końcowy? Jasne, w ciągu roku i na bieżąco wyznaczam sobie jakieś długo- i krótkoterminowe cele, planuję działania, ale nie wiążę tego z pierwszym stycznia Cóż jednak począć? Wszyscy robią jakieś tam podsumowania, to może i ja zrobię?

Najlepszym na to momentem wydawałby się dzień poprzedzający wigilię Nowego Roku, ale... ostatnia doba przed Sylwestrem była dla mnie koszmarem. Nawet gdybym była w stanie coś wówczas pisać - a potencjalnie problematyczne jest wystukiwanie tekstu na klawiaturze laptopa z pękającą na milion kawałków głową zwieszoną nad sedesem - to podsumowanie wyszłoby mi z pewnością na minusie. Jeszcze mam tak (niestety!), że mój stan psychiczno-emocjonalno-fizyczny przekłada się wprost na myśli, a te na słowa. Dziś, na szczęście, jestem już w stanie trzeźwo spojrzeć wstecz i dostrzec, że rok 2016 był dla mnie bardzo dobry, łaskawy, pełen emocji (zarówno pozytywnych i negatywnych), nowych doświadczeń, wspaniałych ludzi, dobrych pomysłów, przekroczonych granic, był rokiem lepszego poznawania siebie. Były chwile bardzo, bardzo trudne, były przeszczęśliwe i jeśli cokolwiek wiem na pewno to to, że... jakkolwiek źle by nie było w moim życiu, to zawsze kiedyś wschodzi słońce; jakkolwiek bym nie cierpiała, za każdym razem wychodzi mi to na dobre. Upadać można wiele razy, ważne tylko, by wstać, otrzepać się, i z każdego takiego doświadczenia wyciągać stosowne wnioski.


***

Czas... Jego upływ jest... ambiwalentny. Z jednej strony dobrze, że pędzi, bo leczy rany, ale z drugiej... z każdą chwilą mamy go tutaj coraz mniej. I nie wiem tylko, co lepsze...