Jakiego mnie Panie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz. To najprostsze zaklęcie usprawiedliwiające na świecie. Najłatwiejsza z możliwych wymówek. Mam jakieś tam wady. W zasadzie, zgodnie z moim kodeksem moralnym, używanie ich nie uchodzi, więc wolałabym ich nie mieć, ale... kurcze... mam. A zmienić coś, zdyscyplinować się, by były mniej widoczne, kosztowałoby sporo, więc... trudno... niech już są; widocznie tak miało być. W końcu sam Bóg mi je dał więc, kto, jak kto, ale On chyba wie co robi. I bach! Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znika poczucie winy, niezadowolenie z siebie, dyskomfort. Szkoda tylko, że nie znika wywołane moimi wadami charakteru, a szeroko pojmowane, cierpienie innych. Ale cóż... jakaś ofiara musi być.
A może by tak... przestać ich używać, a dokładniej rzecz ujmując, przestać z nich korzystać (bo że z tego tytułu mam profity, to chyba jasne)? Albo choć pominąć w tym wszystkim Pana Boga. Będzie przynajmniej uczciwiej.