poniedziałek, 18 lipca 2016

Misterium miłości - część pierwsza

Była sobie kiedyś mała, śliczna dziewczynka. Marzyła o przyszłości, o wspaniałym, przystojnym mężu, o miłości prawdziwej i nieskończonej, o białej sukni z welonem, o małym domku z białym płotkiem, o ciążowym okrąglutkim brzuszku, o uśmiechniętym łobuzie biegającym za piłką i ślicznej córeczce z zaplecionym warkoczykiem, o życiu jak w bajce z "happy endem" i "żyli długo i szczęśliwie". 

Dziewczynkę uczono, iż miłość jest cierpliwa, łaskawa, miłość nie zazdrości, nie unosi się gniewem, że wszystko zniesie, wszystkiemu wierzy i wszystko przetrzyma. Że żaden człowiek nie jest idealny, ale dokonując wyboru drogi miłości, należy się go wiernie trzymać. 

Dziewczynka dorosła. Znalazła (jak sądziła) księcia z bajki i miłość bezkresną. Był piękny bal, zapierająca dech w piersiach suknia ślubna, uroczysta przysięga i słowa Brunona Schulza "Czy to  nie jest wielka rzecz - znaczyć dla kogoś wszystko?". Życie tych dwojga upływało sielsko, aż w końcu przestało wyglądać, jak w bajce. Kobieta pamiętała jednak o tym wszystkim, co niesie za sobą słowo "kocham", więc próbowała łatać to, co od jakiegoś już czasu się rozpadało. Jej "miłość" miała sprawić, że wszystko wróci do normy; przecież miała wszystko znieść i wszystko przetrzymać. Przecież podobno nic co prawdziwe, nie może być zagrożone. Nie potrafiła zrozumieć, jak to się dzieje, że pomimo tak silnego uczucia, jej "miłość" to jednak za mało... 

Z czasem okazało się, iż pomyliła miłość ze swoistą miksturą zakochania, poświęcenia, wyrzeczeń oraz uzależnienia od drugiego człowieka...
. . .
W języku polskim jest całkiem sporo epitetów (mniej bądź bardziej bzdurnych) niby określających "miłość". Ot, choćby: wzajemna, nieszczęśliwa, prawdziwa, wieczna, wakacyjna, pierwsza, ostatnia, romantyczna, ślepa, platoniczna, gorąca, rodzicielska, ponadczasowa, gotowa do poświęceń, szczęśliwa, do grobowej deski, itp. itd. Nie mniej jednak, nie ma jednorodnej, pełnej i wyczerpującej definicji miłości. W każdym razie ja takiej nie znam. Wiem natomiast, że wielu ludzi myli się wielce co do jej natury, miesza podstawowe pojęcia i zwyczajnie nadużywa słowa kocham. Pomyślałam więc, że warto usystematyzować pewne kwestie i, choćby na własny użytek, pokusić się o zdefiniowanie miłości. Wydaje mi się, że najłatwiej zrobić to metodą eliminacji, i bynajmniej nie chodzi mi tu o krzywą Gaussa, bo czas rozwiązywania macierzy już dawno za mną, ale ustalenie, czym ona z pewnością nie jest.

Leonid Afremov - Love
Najbardziej powszechnym błędem jest mylenie miłości z zakochaniem. Są przynajmniej trzy kwestie, które charakteryzują to uczucie, jednocześnie odróżniając je od miłości. Po pierwsze ma ono wyraźny aspekt seksualny. Przeciętny, zdrowy psychicznie człowiek nie zakochuje się przecież w rodzeństwie, dzieciach, czy rodzicach i to pomimo miłości, którą czasami ich darzy, tylko raczej w kimś, kto jest dla niego atrakcyjny, kto go pociąga i działa na jego zmysły.
Po drugie, jest ono ograniczone w czasie, zawsze kiedyś się kończy. Z prostego powodu - buzowanie chemii nie może trwać wiecznie; wykończylibyśmy się narkotyzując permanentnie hormonami szczęścia. Ileż można nie jeść, nie spać, koncentrować 100% własnej uwagi na jednej tylko osobie? Owszem, zakochanie bywa początkiem głębokiego i dojrzałego uczucia, ale żeby tak się stało, trzeba włożyć w to sporo wysiłku, zaangażowania i pracy. 
Po trzecie, nie zakochujemy się mocą własnej decyzji, aktem woli, czy świadomym pragnieniem. Nie mamy większego wpływu na to, że owo uczucie się pojawi i czasami może się zdarzyć, że obiekt naszych westchnień będzie osobą zupełnie ku temu nieodpowiednią. Czyż ulokowania uczuć w ten właśnie sposób nie nazywamy często (i błędnie) nieszczęśliwą miłością? Oczywiście, fakt że nie można kontrolować strzały Kupidyna, nie oznacza, iż jesteśmy skazani na łut szczęścia, fart, bądź niefart, figle Matki Natury, czy jeszcze coś innego. Bo oprócz serca, zostaliśmy wyposażeni również w zdrowy rozsądek (a przynajmniej niektórzy) i to od nas zależy, co z tym uczuciem zrobimy, jak zareagujemy, jakie kroki postawimy i jakie decyzje w związku z nim poweźmiemy. Czy znajomość będziemy kontynuować, czy też może nie? (OK., przyznaję, zdecydowanie jest to łatwiej napisać, niż zrobić.) W pewnym więc sensie, zakochanie może podlegać dyscyplinie, ale miłością nie jest.

A może rzecz w tym, żeby zakochać się w tej jednej,  jedynej, przeznaczonej właśnie dla mnie osobie? Żeby znaleźć połówkę jabłka, pomarańczy, czy innego owocu, która sprawi, że w końcu będę pełna, spełniona i szczęśliwa? Połówkę zapisaną dla mnie w gwiazdach, dopasowaną tak, że niczego więcej już mi nie będzie trzeba, że doskonałość i harmonia nas otaczająca stanie się remedium na wszystkie bolączki świata? Że zakochanie się w TEJ właśnie osobie sprawi, że rozpali się między nami żywa, gorąca, namiętna i "prawdziwa" miłość? Nie? Ups... OK., odrobinę kpię, ale pozwalam sobie na to tylko dlatego, że pewne rzeczy przeżyłam, pewnych doświadczyłam, wiosen na moim karku już też kilka, a infantylna wiara w mit romantycznej miłości doprowadziła mnie niejako do dużego cierpienia. Tak, dokładnie tak! Wymyśliłam sobie kiedyś, że pomimo przeciwności losu, pomimo niepokojących sygnałów płynących z zewnątrz, zagram na nosie całemu światu i sprawię (tak! ja, wszechmocna, sprawię!), że moja pierwsza miłość będzie tą ostatnią, że pomimo powszechnie panującej opinii, że zazwyczaj szkolne związki nie trwają długo, ja udowodnię wszystkim wokół, że mój jednak tak. Naiwność tego przekonania polegała na tym, że przecież nikogo to nie obchodziło! Niestety, albo właśnie stety, nie udało mi się podnieść rąk w geście triumfu niczym Tom Hanks w "Cast Away", gdy on to właśnie - niczym bóg - uczynił ogień...
Tysiące, jeśli nie miliony ludzi, traci masę czasu, zaangażowania i sił na próbę ziszczenia się mitu romantycznej miłości. I to wszystko w imię... No właśnie, czego?

A może, żeby nazwać coś miłością musi... boleć?

cdn...