poniedziałek, 13 lutego 2017

Język serca

Słowa potrafią ranić dużo bardziej niż czyny. Słowa niewypowiedziane w odpowiednim momencie, potrafią zaboleć jeszcze mocniej. Słowa użyte w niewłaściwym znaczeniu również. Ale właśnie, słowa, czy znaczenie, które im nadaję - często własne i subiektywne? Słowa, czy moje projekcje, które na nie nakładam?

Przeczytałam gdzieś, że słowo mówione to jakieś 40% treści, którą tak naprawdę chcę komuś przekazać. A gdzie pozostałe 60%? A gdzie możliwości percepcyjne mojego rozmówcy, wybiórczość jego uwagi, koncentracja, samopoczucie, skojarzenia, filtrowanie informacji, automatyczne osądzanie, przygotowywanie odpowiedzi i inne bariery komunikacji interpersonalnej? Ile zatem z tej treści dotrze do drugiego człowieka? A skoro mowa stanowi 40% przekazu, to słowo pisane musi stanowić tych procent jeszcze mniej. Może 10-15%? Nie wiem, ale to nie ma większego znaczenia, gdyż chodzi mi teraz o to, że to mało. Bardzo mało. 
Kilkakrotnie spotkała mnie bardzo nieprzyjemna sytuacja, w której zostałam źle zrozumiana, bądź też ktoś zrozumiał moje słowa opacznie. Nastąpiła koszmarna draka zakończona kłótnią i wyrzutami, podczas gdy miejsce miało zwyczajne nieporozumienie, wzajemne niezrozumienie. 

Mała dygresja. Gdy słyszę "nieporozumienie", moje pierwsze skojarzenie to scena z filmu "Pitbull. Nowe porządki", którą to ze znajomymi nazywamy "Zbigniew vel Zbyszek". Scena, jak cały film zresztą, dość wulgarna, ale doskonale obrazująca, czym skończyć może się nieporozumienie słowne. W skrócie chodziło o to, iż pewien Zbyszek z Płońska poprosił mafiozę z Grupy Mokotowskiej (to chyba nazwa własna, stąd też wielka litera), czy mógłby się posłużyć tą nazwą w celu wyegzekwowania swojej wierzytelności. Zgodę otrzymał i przystąpił do realizacji. Tylko pech chciał, że niefortunnie się przedstawił - jako Zbigniew - a wiadomo przecież, że to zupełnie inny wyraz, zatem drogą dedukcji... również inna osoba. Delikatnie mówiąc... za owe nieporozumienie został spuszczony mu... no... ten... właśnie. 

Podstawą, fundamentem relacji międzyludzkiej jest porozumienie. I partnerstwo. Psychologowie na terapiach małżeńskich powtarzają w kółko (i z tym akurat się zgadzam), należy rozmawiać, rozmawiać i raz jeszcze rozmawiać. Ale jak, skoro czasami zachodzę w głowę, czy oby na pewno mówimy w tym samym narzeczu? Odpowiedź jest niezwykle prosta, choć... trudna do realizacji - należy rozmawiać językiem serca. Nie chodzi mi bynajmniej o pieszczotliwie dobierane słowa i zdrobnienia, a pewną postawę i wewnętrzne nastawienie. Jeśli tylko obie strony dążą do porozumienia i wiedzą czego chcą, musi się udać.  

Parę miesięcy temu brałam udział w spotkaniu pewnej grupy ludzi, którzy między innymi zebrali się po to, by wspólnie podjąć pewną decyzję. Dodam, iż zanim to nastąpiło, uczestniczyliśmy w kursie, który miał nam pokazać, jak to zrobić właściwie, jakie są zasady i czym każdy powinien się kierować (zdecydowanie nie własnym widzimisię i osobistymi ambicjami). A te były proste - zrobić to w duchu przyjaźni, współpracy, partnerstwa, współdziałania, porozumienia i wspólnego dobra. Tja...
Decyzja, którą mieliśmy podjąć, nie miała rangi postanowienia w kwestii życia i śmierci. Dotyczyła pewnej puli pieniędzy, którą mieliśmy przeznaczyć na jakiś cel. I cel ów był właśnie przedmiotem naszych rozważań. Niby nic wielkiego, ale wystarczyło kilka "silnych osobowości", by dialog zamienić w serię monologów, przerzucanie się argumentami i wypieki na policzkach. Nie doszło do rękoczynów, ale do gardeł prawie sobie skoczyliśmy. Atmosfera się zagotowała, zrobiło się bardzo późno, więc na skutek braku możliwości dojścia do porozumienia, decyzję postanowiliśmy odłożyć na dzień następny. Wychodziłam stamtąd pobudzona i wewnętrznie roztrzęsiona, rano zaś z niechęcią myślałam o ciągu dalszym. Na szczęście byli z nami ludzie, którzy zgłębili tajniki trudnej sztuki porozumiewania się... językiem serca. Wyciszeni, spokojni, serdeczni, pomocni, ale jednocześnie radośni i z ogromnym poczuciem humoru. Żywe i chodzące świadectwa pokoju i miłości. Dokładnie taką chciałabym być. W każdym razie, będąc świadkami wydarzeń poprzedniego wieczoru, zechcieli nam udzielić kilku wskazówek i pomóc. Wspólnie spisaliśmy zasady i... zaczęliśmy zupełnie inaczej. Z szacunkiem i w duchu przyjaźni. Doszliśmy do porozumienia we wszystkich kwestiach! Nie było niepotrzebnych emocji, przerzucania się argumentami, osobistych docinek. Był za to uśmiech i atmosfera dobrze wypełnianego zadania. Pamiętam, że wyjeżdżałam stamtąd oszołomiona nowym doświadczeniem. Ci sami ludzie, ta sama decyzja do podjęcia, ta sama pula pieniędzy, ten sam goniący nas czas, ale jednak wszystko zupełnie inne. Niesamowite...


***


Post scriptum... Tekst ten powstał, jak zwykle zresztą, na skutek moich osobistych przeżyć i przemyśleń. Dodam, że bieżących. Często tak właśnie się dzieje. I jak dziś szukałam odpowiedniej jego ilustracji, uzmysłowiłam sobie, że jutro Walentynki. Swoją drogą odrobinę dziwne, że w Polsce przyjęło się obchodzenie tegoż święta, skoro mamy swoje, rodzime - Noc Kupały - ale nic to, nie o tym chciałam. A o tym, że poruszonym właśnie tematem idealnie wpasowałam się w datę. Jakim językiem mówi miłość, jeśli nie właśnie językiem serca? I jak tu wierzyć w przypadki? :-)

Wesołego świętowania, Szanowny Czytelniku! 


środa, 8 lutego 2017

Varia: słowo

Miłość... Bóg... Partnerstwo... Prawda... Wiara... Wspólnota...

Słowo, to tylko słowo. Prawdziwie ważne jest znaczenie, które mu nadaję. A właściwie... wszystko to, co następuje po słowie... 

I tylko po owocach je naprawdę poznasz...

środa, 1 lutego 2017

Varia: intymność

Intymność kojarzy mi się przede wszystkim ze sferą seksualną. Jednak od jakiegoś czasu, intymny, bardzo osobisty jest dla mnie również bezpośredni kontakt z Bogiem. Może nauczyłam się go przeżywać na głębszym poziomie?

Czasami modlę się słowami: "Panie Boże, wskaż mi proszę drogę, którą dla mnie przygotowałeś", albo "Niech się dzieje wola Twoja, nie moja, Panie". Zazwyczaj w głowie mam wówczas jakąś myśl, zagwozdkę, problem z którym się zmagam, decyzję do podjęcia. Niekiedy łapię się na chwili zawahania - czy aby na pewno chcę o to właśnie prosić? Często nie mam odwagi zwrócić się o coś wprost, bo nauczyłam się już, że te prośby bywają spełniane... i dopiero wówczas jest dramat. Czuję się wtedy tak, jakbym wypuszczała z rąk kontrolę, bo przecież rezultat może mnie w ogóle nie satysfakcjonować, być nie po mojej myśli... I nie pociesza nawet, że to zapewne tylko chwilowe, bo perspektywicznie z reguły wychodzi na dobre... Przecież On wie, co robi... Tylko czasami to po prostu boli...