Na wstępie może się wytłumaczę z tytułu. Tak, ów post miał być noworoczny. Zresztą tego też dnia zaczęłam go pisać. A później poprawiać i poprawiać i poprawiać. I ciągle nie byłam zadowolona z efektów. A wszystko dlatego, że to pierwszy post w tym roku. PIERWSZY! Co ja mam z tym "pierwszy" i "ostatni"?! Pierwszy i ostatni powinien być absolutnie wyjątkowy i zapamiętany! Tak jakby wszystkie pomiędzy mogły być byle jakie...
Nie wiem w końcu jak mi wyszedł, ale... Szanowny Czytelniku, nawet jeśli w Twojej opinii słabo, to nie było to wyrazem braku szacunku z mojej strony. Po prostu czasami sypię słowami, akapitami, stronami jak z rękawa, a czasami ledwie dwa zdania jestem w stanie rzeczowo sklecić. Postanowiłam jednak dziś wyzbyć się perfekcjonizmu i go opublikować w takiej... trochę poszarpanej formie. Przecież sufit mi się z tego tytułu na głowę nie zwali, prawda? No chyba żeby jednak...
Dzięki Bogu już koniec tego całego świętowania. I żeby nie było nieporozumień, ja uwielbiam Święta Bożego Narodzenia, wspólną Wigilię, prezenty i cały ten zgiełk dookoła, ale... tegoroczny mnie po prostu wykończył. A przecież nie mogę tego jeszcze złożyć na karb wieku. Chyba... W każdym razie w galeriach handlowych i serfując w sieci w poszukiwaniu prezentów spędziłam pół grudnia. Kolejne pół na zakupach żywnościowych i szeroko rozumianych przygotowaniach przedświątecznych - sprzątanie, mycie okien, odkurzanie, porządki w szafach, gotowanie. Tak, by wszystko zostało wyglancowane na przyjazd gości. Jak pierwsze z tych 27 osób zaczęły się zjeżdżać, ja byłam jeszcze w t-shircie i dresowych spodniach, z napuszonymi od gotowania/smażenia włosami i podrapanymi paznokciami. Znowu okazało się, że telewizja kłamie. Bo jak niby miałam wyglądać, jak te wszystkie kobiety z reklam biżuterii, w wieczorowym makijażu, z pięknym manicure, rozświetloną cerą i czerwonymi ustami stojące w blasku świątecznego drzewka przy suto zastawionym, pięknie przybranym stole? Przecież większość potraw należy podać na ciepło! Ale... to głupstwo - święta, święta i po świętach, jak to Polacy mawiają. Na cztery dni do pracy i Sylwester, Nowy Rok, później znowu i Trzech Króli. Teraz do marca mamy już spokój, i całe szczęście, bo ja się nie wyrobię z pracą i różnymi terminami! PKB niziutki, a Polacy świętują. A jak! Bo kto biednemu zabroni bogato żyć?
Okres świąteczny i zbliżający się koniec roku skłania mnie zazwyczaj do refleksji. Refleksji nad tym, co się zdarzyło, w jakim punkcie życia się znajduję, czy jestem z siebie zadowolona, czy to co robię ma głębszy sens, czy nie marnuję czasu, czy udało mi się zrealizować jakieś plany, bądź choć zrobić jeden ku nim krok? Taki... swojego rodzaju osobisty rachunek zysków i strat za cały rok (na szczęście zawodowo mam jeszcze parę miesięcy!). Odpowiadając sobie w myślach na te pytania, przypomniał mi się pomysł, na który wespół z koleżanką wpadłyśmy półtora roku temu. Każda z nas miała napisać, jak i gdzie widzi się za 6 lat, po czym listę dokładnie schować i otworzyć w stosownym czasie, by porównać marzenia z rzeczywistością. Wiedziałam, że jak napiszę to na zwykłej kartce, nie ma fizycznej możliwości, bym ją odnalazła w odpowiednim momencie. Nie należę do "zbieraczy". Raczej wyrzucam zbędne, a czasami również... niezbędne rzeczy. (Kiedyś w ferworze świątecznych porządków zutylizowałam książeczkę RUM męża.) W każdym razie wymyśliłam, że napiszę do siebie samej e-mail z tą "wizją". To miało mnie uchronić przez zgubą. Dziś prawie nie pamiętam, co tam napisałam, ale w skrzynce poczty elektronicznej udało mi się odszukać ten list. Korciło mnie strasznie, by doń zajrzeć, przeczytać, sprawdzić, czy coś się już spełniło, czy nadal mam takie marzenia, ale... się powstrzymałam. Tytuł wiadomości napisanej do mnie samej brzmiał wyraźnie: Jak i gdzie widzę się za 6 lat - OTWORZYĆ W ROKU 2020! A że zawsze staram się szanować zdanie i wolę innych, dlatego tym razem uszanowałam i własną.
Piszę o tym dlatego, że powyższy pomysł odosobniony jest od wszystkich innych, bo ja nie robię listy postanowień noworocznych, nie stawiam sobie jakichś sprecyzowanych celów, nie mam spisu rzeczy do wykonania, marzeń do zrealizowania, a co za tym idzie, z końcem roku nie odhaczam, co się udało, a co nie. Wszak skoro nie mam stanu początkowego, to i jak zweryfikować końcowy? Jasne, w ciągu roku i na bieżąco wyznaczam sobie jakieś długo- i krótkoterminowe cele, planuję działania, ale nie wiążę tego z pierwszym stycznia Cóż jednak począć? Wszyscy robią jakieś tam podsumowania, to może i ja zrobię?
Nie wiem w końcu jak mi wyszedł, ale... Szanowny Czytelniku, nawet jeśli w Twojej opinii słabo, to nie było to wyrazem braku szacunku z mojej strony. Po prostu czasami sypię słowami, akapitami, stronami jak z rękawa, a czasami ledwie dwa zdania jestem w stanie rzeczowo sklecić. Postanowiłam jednak dziś wyzbyć się perfekcjonizmu i go opublikować w takiej... trochę poszarpanej formie. Przecież sufit mi się z tego tytułu na głowę nie zwali, prawda? No chyba żeby jednak...
***
Leonid Afremove - Trolley of The New Year |
***
Okres świąteczny i zbliżający się koniec roku skłania mnie zazwyczaj do refleksji. Refleksji nad tym, co się zdarzyło, w jakim punkcie życia się znajduję, czy jestem z siebie zadowolona, czy to co robię ma głębszy sens, czy nie marnuję czasu, czy udało mi się zrealizować jakieś plany, bądź choć zrobić jeden ku nim krok? Taki... swojego rodzaju osobisty rachunek zysków i strat za cały rok (na szczęście zawodowo mam jeszcze parę miesięcy!). Odpowiadając sobie w myślach na te pytania, przypomniał mi się pomysł, na który wespół z koleżanką wpadłyśmy półtora roku temu. Każda z nas miała napisać, jak i gdzie widzi się za 6 lat, po czym listę dokładnie schować i otworzyć w stosownym czasie, by porównać marzenia z rzeczywistością. Wiedziałam, że jak napiszę to na zwykłej kartce, nie ma fizycznej możliwości, bym ją odnalazła w odpowiednim momencie. Nie należę do "zbieraczy". Raczej wyrzucam zbędne, a czasami również... niezbędne rzeczy. (Kiedyś w ferworze świątecznych porządków zutylizowałam książeczkę RUM męża.) W każdym razie wymyśliłam, że napiszę do siebie samej e-mail z tą "wizją". To miało mnie uchronić przez zgubą. Dziś prawie nie pamiętam, co tam napisałam, ale w skrzynce poczty elektronicznej udało mi się odszukać ten list. Korciło mnie strasznie, by doń zajrzeć, przeczytać, sprawdzić, czy coś się już spełniło, czy nadal mam takie marzenia, ale... się powstrzymałam. Tytuł wiadomości napisanej do mnie samej brzmiał wyraźnie: Jak i gdzie widzę się za 6 lat - OTWORZYĆ W ROKU 2020! A że zawsze staram się szanować zdanie i wolę innych, dlatego tym razem uszanowałam i własną.
Piszę o tym dlatego, że powyższy pomysł odosobniony jest od wszystkich innych, bo ja nie robię listy postanowień noworocznych, nie stawiam sobie jakichś sprecyzowanych celów, nie mam spisu rzeczy do wykonania, marzeń do zrealizowania, a co za tym idzie, z końcem roku nie odhaczam, co się udało, a co nie. Wszak skoro nie mam stanu początkowego, to i jak zweryfikować końcowy? Jasne, w ciągu roku i na bieżąco wyznaczam sobie jakieś długo- i krótkoterminowe cele, planuję działania, ale nie wiążę tego z pierwszym stycznia Cóż jednak począć? Wszyscy robią jakieś tam podsumowania, to może i ja zrobię?
Najlepszym na to momentem wydawałby się dzień poprzedzający wigilię Nowego Roku, ale... ostatnia doba przed Sylwestrem była dla mnie koszmarem. Nawet gdybym była w stanie coś wówczas pisać - a potencjalnie problematyczne jest wystukiwanie tekstu na klawiaturze laptopa z pękającą na milion kawałków głową zwieszoną nad sedesem - to podsumowanie wyszłoby mi z pewnością na minusie. Jeszcze mam tak (niestety!), że mój stan psychiczno-emocjonalno-fizyczny przekłada się wprost na myśli, a te na słowa. Dziś, na szczęście, jestem już w stanie trzeźwo spojrzeć wstecz i dostrzec, że rok 2016 był dla mnie bardzo dobry, łaskawy, pełen emocji (zarówno pozytywnych i negatywnych), nowych doświadczeń, wspaniałych ludzi, dobrych pomysłów, przekroczonych granic, był rokiem lepszego poznawania siebie. Były chwile bardzo, bardzo trudne, były przeszczęśliwe i jeśli cokolwiek wiem na pewno to to, że... jakkolwiek źle by nie było w moim życiu, to zawsze kiedyś wschodzi słońce; jakkolwiek bym nie cierpiała, za każdym razem wychodzi mi to na dobre. Upadać można wiele razy, ważne tylko, by wstać, otrzepać się, i z każdego takiego doświadczenia wyciągać stosowne wnioski.
***
Czas... Jego upływ jest... ambiwalentny. Z jednej strony dobrze, że pędzi, bo leczy rany, ale z drugiej... z każdą chwilą mamy go tutaj coraz mniej. I nie wiem tylko, co lepsze...
Tak... to był dobry rok... głównie dlatego, że przeżyłem...
OdpowiedzUsuńTeż się cieszę! :-)
Usuń