wtorek, 1 września 2015

Wierząca niepraktykująca?

Piątek wieczór. Zgraną paczką, w wyśmienitych humorach idziemy wzdłuż sopockiej Monte Cassino na clubbing. Mijając znajdującą się tam jezuicką świątynię ktoś żartobliwie rzuca:

- Mamy jeszcze trochę czasu. Może pójdziemy do kościoła?

- Nie chodzę do kościoła - odpowiadam równie wesoło, choć w moim przypadku zupełnie prawdziwie.

- Nie wierzysz w Boga?

- Wierzę.

- A... czyli jesteś wierząca niepraktykująca - skwitowała i zanim zdążyłam zaprotestować temat uległ zmianie.

Może i dobrze, bo to nie był ani czas, ani miejsce na takie rozważania. Ale to mi dało do myślenia... dnia następnego. 

Ano zastanówmy się, co znaczy "praktykować", w tym konkretnym przypadku wiarę w Boga, którą rozumiem, jako poddanie się Jego woli. Jestem chrześcijanką. Trudno uznać, iż samo to, że wierzę jest praktykowaniem, wcielaniem w życie, stosowaniem w praktyce czegokolwiek. Przecież wiara to łaska, niezasłużony przeze mnie dar, który od Niego otrzymałam. Jeśli zatem w jakiś sposób mogę ją praktykować, to raczej stosując się do Jego zaleceń. To jest moje zadanie. Przecież po owcach ich poznacie. Wierzę, że Pan Bóg zostawił mi (nam) wskazówki w postaci przykazania miłości i Dekalogu. Wierzę, że do świętości, na drodze własnej pracy i starania, pielęgnowania i rozwijania cnót, powołuje każdego z nas. I wcale nie chodzi o coś nadzwyczajnego, tylko właśnie codziennego, normalnego i powszedniego. Czy potrafię kochać innych ludzi, stawiając ich na pierwszym miejscu? Czy nie marnotrawię czasu mi tu danego? Czy potrafię być uczciwa wobec siebie i innych? Czy nie krzywdzę swoimi czynami, bądź zaniechaniami bliźnich? Czy nie okradam ich realizując swoje zachcianki? Czy nie targa mną zazdrość, żądza i zawiść?
  
Czy wyrazem wiary w Boga jest cotygodniowe, bezrefleksyjne uczestnictwo w liturgii, po której ochoczo i radośnie wracam na gapę autobusem do domu, bo przecież to tylko dwa przystanki  (Nie kradnij!), po czym z papierosem w dłoni (Nie zabijaj!) przystępuję do złorzeczenia na sąsiadkę (Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu!), bo szlag mnie trafia, że ona nie zasługuje na takiego fajnego męża, a na dodatek kupili sobie nowy samochód (Nie pożądaj żony bliźniego swego! Ani żadnej rzeczy, która jego jest!)? Z całą pewnością jest to praktyka, tyle tylko, czy oby na pewno o to chodziło?

Mam świadomość, iż powyższe zdanie jest przerysowane i głęboko wierzę w to, że są katolicy, którzy potrafią łączyć obrzędowość z wcielaniem w czyny wiary w Boga. Nawet takich znam. Po to jesteśmy ludźmi, by wybierać, co nam służy, ale również po to, by ponosić konsekwencje tych wyborów. Tyle tylko, że żeby wybrać trzeba mieć świadomość różnych dróg, czyli poświęcić trochę czasu by się zastanowić, w co ja tak naprawdę wierzę, czemu i Komu chcę i jestem skłonna się podporządkować? Moim zadaniem jest działać, a nie oczekiwać, że ceremoniały odprawiane co niedzielę na klęczkach zapewnią mi nagrodę w postaci zbawienia.

Ostatnio miałam niekłamaną przyjemność rozmawiać z sześciolatkiem o Bogu. Takie oto między innymi pytania mi zadawał: Kim jest Bóg? Jak wygląda? Gdzie jest? Czy ma skórę i krew? A co się dzieje z krwią po śmierci? Skąd się wziął Bóg Ojciec? Jak się urodził? Jak on będzie widział Boga, gdy będzie w trumnie? Dlaczego Adam i Ewa się wstydzili nagości, jak zjedli jabłko? Czy Bóg też był nagi? Czy byli tam inni ludzie? A co to jest cierpienie? A można robić psikusy, żeby Bóg nie był zły? Czy Jezus umiał stworzyć kwiatki na trawie? Od razu, czy się tego nauczył? A czemu on nie potrafi tego wszystkiego, co jego tatuś? Jak Bóg do niego mówi? itp. itd.

Czy kiedykolwiek, Czytelniku, zadałeś sobie trud, by na takie lub podobne odpowiedzieć? Nawet tylko na własny użytek? Dopiero gdy pozbędziemy się pewności właścicieli prawdy, gdy uświadomimy sobie, że jesteśmy w drodze, a nie u celu, nasza droga przestanie być błądzeniem w zaczarowanym kręgu beznadziejnego powtarzania. (Tomáš Halík „Hurra, nie jestem Bogiem!”)

Nie. Nie jestem niepraktykująca. Śmiem twierdzić, ze praktykuję nawet bardziej niż niektórzy ludzie. Ale... staram się również pamiętać, by nie osądzać innych tylko dlatego, że grzeszą w inny sposób.

Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? (Mt 7, 1-3)

14 komentarzy:

  1. „Będąc więc z rodu Bożego, nie powinniśmy sądzić, że Bóstwo jest podobne do złota albo do srebra, albo do kamienia, wytworu rąk i myśli człowieka.” (Dz. 17:29)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo podoba mi się koncepcja bycia z rodu Bożego.

      Ale taka metryka zobowiązuje, prawda?

      Usuń
    2. Właśnie o to mi chodziło! Zobowiązuje nie tylko do klepania paciorków i wrzucania na tacę co niedziela.

      Usuń
    3. "Jako fachowiec od reklamy muszę przyznać, że katolicyzm ogromnie góruje w tych sprawach nad Lutrem. Działa na fantazję, a nie na intelekt. Jego kapłani są wystrojeni jak szamanowie dzikich szczepów, a katolickie nabożeństwo ze swą barwnością, nastrojem, kadzidłem i malowniczymi obrzędami nie ma sobie równych." [Erich Maria Remarque]

      60 minut raz w tygodniu i dodatkowe kilkadziesiąt od święta stanowić może doskonały i wygodny zamiennik wypełniania woli Boga 24/7. I najgorsze jest to, że czasami zupełnie nieświadomie i z poczuciem, że robię wszystko, czego On ode mnie oczekuje i wymaga.

      Usuń
  2. A co sądzisz o przykazaniu, które katolicy usunęli z Dekalogu, bo przeszkadzało im zarabiać na dewocjonaliach?
    "Nie uczynisz sobie rzeźby ani podobizny wszystkich rzeczy, które są na niebie w górze i które na ziemi nisko, i które są w wodach pod ziemią". [Księga Powtórzonego Prawa 5, 6–21]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mniej więcej to samo, co o tym, iż "Bóg, który stworzył świat i wszystko na nim, On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką".

      To są kwestie, które spowodowały, iż świadomie i ze wszystkimi konsekwencjami, które moja postawa może pociągnąć, zaprzestałam czynnego uczestnictwa w Kościele katolickim.

      Te i jeszcze wiele, wiele innych, które różne sobory i władze Kościoła dla własnej wygody likwidowały i przywoływały; krucjaty, mordy, inkwizycje, zakazy czytania Biblii, że o restrykcji picia czekolady nie wspomnę.

      Usuń
    2. Najgorsze z tą czekoladą, bo reszta... była dawno i może nieprawda. :-)

      Usuń
    3. Tak, najgorsze! Po zeszłorocznej wizycie w fabryce czekolady La Maison Callier w Broc, w której się o tym fakcie dowiedziałam, tylko utwierdziłam się w mojej decyzji. Bo kto mi zakazuje czekolady, ten z góry jest na straconej pozycji! ;-)

      Usuń
    4. Poprosiłbym tam o azyl...

      Usuń
    5. Wbrew pozorom czekolady można zjeść ograniczoną ilość. Pod koniec zwiedzania była degustacja wszystkiego... do oporu. :-)

      Usuń
    6. Ale... jutro też jest dzień. :-)

      Usuń
  3. Pelagia M: "To są kwestie, które spowodowały, iż świadomie i ze wszystkimi konsekwencjami, które moja postawa może pociągnąć, zaprzestałam czynnego uczestnictwa w Kościele katolickim."

    I tak jesteś jego członkiem, czy ci się to podoba czy nie. Nie dokonałaś apostazji. Także biernie jesteś katoliczką, tylko zbuntowaną. Dla kościoła jesteś lekko zagubioną owieczką. Przejdzie ci, jak przyjdzie kiedyś czas i będziesz musiała ochrzcić dziecko. Wtedy grzecznie powędrujesz do kościoła, jak wszyscy inni :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy cokolwiek w moim życiu, postępowaniu, wartościach, które wyznaję - zmienia, albo powinno zmienić moje oficjalne członkostwo w Kościele katolickim?

      Skąd pomysł, że powędruję, jak wszyscy inni? Wiesz... obłuda (tym dla mnie jest branie ślubu dla fety i chrzczenie dziecka, bo co ludzie powiedzą) nie jest wartością, którą chciałabym praktykować. Na chwilę obecną bym tego nie zrobiła. A co (być może!) będzie kiedyś? Bóg jeden raczy wiedzieć.

      Usuń