Krótko po tym, jak rozpoczęłam terapię
współuzależnienia dowiedziałam się, co należy, a czego pod żadnym pozorem nie
można robić w stosunku do alkoholika. Przede wszystkim należy zaprzestać "pomagania" (bardzo dobry tekst)!
Natychmiast skonfrontować go z konsekwencjami własnych działań, zachowań i
postaw. Nie utrzymywać, nie sprzątać po nim, nie wyręczać, nie usprawiedliwiać,
zawiadamiać policję, kiedy tylko podejrzewam, że prowadzi samochód pod wpływem
alkoholu, przestrzegać znajomych i krewnych przed pożyczkami, itp. itd. Dla kochającej
żony bardzo trudne zadanie. Wręcz mission
impossible. Przynajmniej dla mnie.
Niemniej jednak potraktowałam sprawę zadaniowo i zaczęłam (jak mi się wydawało) stosować się do
zaleceń. Pierwszym moim krokiem było wymuszenie na mężu wizyty u psychiatry.
Poszedł, dostał leki i... zapił je. Pamiętam, że dokładnie tego dnia miałam
pójść pierwszy raz na spotkanie grupy terapeutycznej. Rano, jak zwykle,
pojechałam do pracy, a po pół godziny dostałam telefon od męża: Przyjedź po mnie proszę, bo bardzo źle się
czuję. Rzuciłam wszystko i pojechałam. Na miejscu okazało się, iż mieszanka
wódki z tabletkami spowodowała, iż małżonek ledwo trzymał się na nogach (była
godzina 08:30). Zasnął w samochodzie, jak kamień. Co chwila sprawdzałam, czy oddycha,
gdyż w ulotce jego lekarstw przeczytałam, iż mieszanie ich z etanolem może spowodować
zatrzymanie akcji serca. Koszmar. Byłam w emocjonalnie rozsypce. Przecież miało
być tak dobrze, a wyszło, jak zawsze…
Mąż przeprosił, obiecał, że więcej tego nie zrobi.
Zmusiłam go podjęcia terapii uzależnień. Zaprowadzony za rękę poszedł do
terapeuty. Twierdził, że uczęszcza na grupę, ale jak któregoś razu przyszedł do
domu pod wpływem alkoholu i z umową „szybkiej” pożyczki w kieszeni, wściekła i
rozżalona postanowiłam zwiększyć mu dawkę kontaktu z rzeczywistością. Wywaliłam
z domu, uwarunkowałam nasze dalsze „być, albo nie być” podjęciem przez niego
terapii, wymusiłam spisanie rozdzielności majątkowej, urwałam wszelkie
kontakty. Sama natomiast kontynuowałam terapię i zajęłam się sobą (cokolwiek
ten dziwny wówczas dla mnie termin znaczył). Wszystko to bynajmniej nie dla mnie
– dla niego. Mając nadzieję, że to właśnie będzie „dno”. Niby miałam myśleć o
sobie, ale w dalszym ciągu zajmowało mnie to, co jest dobre, dla niego…
Przecież ja nie chciałam tego robić! Strasznie za nim tęskniłam i go
potrzebowałam.
Mówiłam jedno i wiedziałam, co robić, ale jak go widziałam,
jak mówił, że przecież robi to wszystko, co chciałam, to miękły mi kolana...
Nie wiedziałam, nie rozumiałam, co powinno stanowić wyznacznik, że teraz już
jest w miarę bezpiecznie? Nie chciałam go wozić i odbierać z terapii, bo nie
miałam na to ani czasu, ani ochoty i wiedziałam, że przecież nie w tym rzecz. Nieustannie
zastanawiałam się, czy mogę coś jeszcze? Niestety, nie mogłam. Byłam bezsilna.
Moje poczynania nie poskutkowały, bo i sprawdzić się nie miały szans. Ale to
odkryłam dużo później i nie sama. Okazało się, że podczas, gdy ja rozpaczliwie
próbowałam skonfrontować go z konsekwencjami picia, jego rodzice zaczęli wypełniać moje
poprzednie role… Dali mu mieszkanie, jedzenie, pieniądze, miłość. Nie miał tylko mnie, ale zdaje się, że alkohol i na to
pomagał znakomicie…
Dlatego tak ważne jest, by leczyła się cała rodzina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz