Moja przygoda z pisaniem zaczęła się podczas psychoterapii współuzależnienia. Zalecono mi wówczas pisanie dziennika uczuć. Z czasem mój dzienniczek przekształcił się w pamiętnik. O tym jak wygląda pisałam tu: klik i nie mam zamiaru dublować wpisów. Piśmiennicza posucha, piśmienniczą posuchą, ale tak źle jeszcze ze mną nie jest. Wspominam o nim dlatego, że w dalszym ciągu go posiadam i w nim piszę. Od roku 2013. Oczywiście z przerwami na lepsze czasy oraz blogowe wpisy. Tego, czego w nim nie ma, jest tu. Dokumentacja pelagiowych perypetii, mężczyzn, wzlotów i upadków, epizodów depresyjnych i innych. Pamiętnik ów nie jest jakiś szczególny. To kołobrulion A4 w kratkę o 160 kartkach z wczesnojesiennym landszaftem. Natomiast dokładnie pamiętam uczucie, gdy go kupiłam. Kosztował kilkanaście złotych. Wówczas były to dla mnie duże pieniądze. I nie chodzi o ich wartość nabywczą, a fakt, że mieliśmy z mężem wieczne długi i czasami brakowało na benzynę, bym mogła pojechać do pracy. Kupując nowy dziennik byłam szczęśliwa, że mogłam sobie na to pozwolić. Pierwsze w nim wpisane słowa to: 30.09.2013, Pierwszy wpis w nowym zeszycie... Szkoda, że przykry... Było mi smutno, że mam coś nowego i zaczynam wpisem o umowie pożyczki z Provident'a znalezionej w kieszeni upitego w trupa - jak mi się wówczas wydawało - mężczyzny mojego życia. Pamiętam też, jaką przyjemność sprawiło mi, gdy w tamtym czasie mama zabrała mnie na zakupy do centrum handlowego i kupiła bawełnianą piżamę.
Żeby było jasne. Ja nie jestem jakaś szczególnie bogata, choć biorąc pod uwagę wytyczne Polskiego Ładu plasuję się wśród tych, którym należy zabrać. Nie zamieniłabym się również miejscami z Pelagią z roku 2013, bo pieniądze szczęścia nie dają, ale bardzo ułatwiają. Żałuję tylko, że nie wszystko i nie zawsze.