Jechałam wczoraj pierwszy raz do nowej pracy. Zadzwoniła moja siostra i spytała, jak się w związku z tym mam i czy się denerwuję. Odparłam, że - o dziwo! - jakoś niespecjalnie, że dobrym określeniem mojego stanu emocjonalnego byłaby ekscytacja, choć delikatny stresik mam. Usłyszawszy to, rozpłakała się. Początkowo lekko zdezorientowana spytałam, co się stało, a ona na to, że dnia poprzedniego pół dnia składała dwusmakowy tort urodzinowy na ósme urodziny synka (piękny nota bene - zdjęcie po prawej), a ich niesforny, trzyletni beagle właśnie wkradł się do chłodni i zżarł jego połowę, drugą oblizał. Na domiar złego jasna sierść psa wygląda teraz, jak wdzianko smerfów, barwnik spożywczy zupełnie nie chce zejść z ich salonowego dywanu w kolorze ecru, a za kilka godzin będzie mieć w domu trzydzieścioro gości urodzinowych - w większości ośmiolatków - dla których zorganizowała dyskotekę o temacie przewodnim Star Wars. A teraz nie może się pozbierać. Pocieszyłam ją jakoś i się pożegnałyśmy.
Po południu wracałam z pracy. Cieszyłam się, że pierwszy dzień upłynął bardzo miło, że załoga sympatyczna, klimat pracy bardzo dobry, a do tego nie spóźnię się na kinderbal siostrzeńca. Nie przeszkadzał mi nawet jakoś specjalnie piątkowy korek dużego miasta. Wykorzystałam ten czas na odpisywanie na esemesy i... będąc jakieś 30 metrów od mojego osiedla, wjechałam w tył samochodu jadącego przede mną. Na szczęście rozwijałam wówczas prędkość na poziomie 10km/h, ale jednak. Kierowca okazał się być bardzo kulturalnym i przyzwoitym człowiekiem. Pewnie nie bez znaczenia był fakt, że jego szkoda była zdecydowanie mniejsza niż moja, gdyż on miał auto wysokie, a przód mojego jest bardzo nisko osadzony. Spisaliśmy oświadczenie, rozstaliśmy się w miłej atmosferze, ale i tak byłam na siebie i własną głupotę po prostu zła. Rozmyślałam nad tym, że nie dość, iż sprawa będzie wiązała się z moją niewygodą, bo niemożnością korzystania z samochodu przez jakiś czas, to jeszcze dojdą jakieś formalności, na które zupełnie nie mam ochoty, jakieś wyceny, spotkania, zamówienia, że o zwyżce na składkach ubezpieczeniowych (obu) nie wspomnę.
Gdy dotarłam do domu siostry rozprawiałyśmy nad tym, jak się miał mój stres związany z pierwszym dniem w pracy i jej lament nad tortem urodzinowym, do popołudniowej kolizji? A jak miałaby się ta, czyli stłuczona lampa i pokrzywiona maska, zderzak oraz bok auta, do krzywdy, którą mogłam przecież wyrządzić drugiemu człowiekowi? Jak miałaby się, gdybym wjechała nie w drugi pojazd, ale pieszego, albo rowerzystę? Gdyby ten krótki moment zaważył na czyimś życiu?
Dzisiaj mój kolega jadąc w korku był świadkiem sytuacji, podczas której kobieta z wózkiem dziecięcym wbiegła na ulicę, i tylko szybki refleks kierowcy jadącego z naprzeciwka sprawił, że nie doszło do tragedii.
Staram się wyciągać wnioski z różnych sytuacji mnie spotykających. Jedna konkluzja jest zatem taka, że naprawdę powinnam się mocniej zastanowić, czy niektóre moje reakcje nie przekraczają przypadkiem ważności, albo znaczenia ich przyczyny, oraz nad tym, co jest rzeczywiście ważne w moim życiu? Na co przeznaczam mój cenny czas? Co zaprząta moją głowę i myśli? Niektóre wydarzenia traktuję w kategoriach tragedii, nie zwracając zupełnie uwagi na błahość tychże.
Drugi wniosek jest oczywisty - nigdy, przenigdy więcej esemesów podczas prowadzenia auta. Bez względu na to, czy jadę 5, 10, 50, czy 100 km na godzinę.