Bardzo
mi się nie podobało, że zostałam postawiona pod murem i o rozwód
wystąpić musiałam. Ale inaczej po prostu nie mogłam. Miałam już za dużą świadomość, by zwyczajnie zaprzestać, odpuścić i czekać z założonymi rękami. Na
zawsze został mi odebrany komfort niewiedzy. Owszem, jakiś wybór
może i był, ale podobny do tego, czy ubierać kamizelkę ratunkową,
jak statek tonie, czy może nie? Skakać z czwartego pietra, jak się
pali, czy nie? Wydawało mi się po prostu, że nie byłam gotowa na
rozwód. Wiedziałam, że to dobra decyzja, że to jedyny sensowny
wybór, ale... ta gotowość była
dla mnie problematyczna. Wówczas dowiedziałam się, co
znaczy być gotową. Po pierwsze, wiem, co zrobić, po drugie,
wiem, jak zrobić, po trzecie, wiem, kiedy zrobić
(kiedy zaczynam), a po czwarte, mam wolę (postanowienie, że
zrobię, pomimo, że mi się wcale nie chce), żeby zrobić.
Wszystkie warunki wypełniałam, zatem drogą dedukcji wyszło mi, że
jednak... gotowa byłam.
Sprawa
rozwodowa sama w sobie jest paskudnym doświadczeniem. Śmiem
twierdzić, że zawsze. Niezależnie od okoliczności i sposobu, w
jaki małżonkowie się rozstają. Dodatkowy problem stanowi kwestia
orzekania o winie. Polskie prawodawstwo stanowi, że o ile
małżonkowie nie żądają zaniechania tejże czynności prawnej,
sąd z urzędu orzeka, czy i który z małżonków ponosi winę
rozkładu pożycia. Niemniej jednak przypisanie winy możliwe jest
tylko i wyłącznie, gdy sąd ustali, że obowiązki małżeńskie
zostały naruszone. I tu pojawił się problem. Bo, gdy byłam na
męża wściekła, to chciałam rozwodu z orzekaniem o winie. To
przecież była jego wina! Nie był winą alkoholizm (to choroba!), a
niepodejmowanie leczenia, okradanie domu, oszukiwanie, żerowanie
finansowe na rodzinie, przemoc werbalna, nękanie esemesami w środku
nocy, itp. Ale jak sobie myślałam, że mam wzywać świadków,
kogoś fatygować, a mąż i tak może temu wszystkiemu zaprzeczyć,
co spowoduje, że sprawa będzie
się ciągnęła i przedłużała, to miałam duże obawy, czy gra
była warta świeczki?
Często
kobiety starają się usilnie o orzeczenie winy, bo czują się
skrzywdzone,
chowają i hodują urazy, bo czują, iż wyrządzono im krzywdę.
Czasami, bo chcą niejako usprawiedliwić się przed Bogiem (jakby
sądy ziemskie miały dla Niego jakiekolwiek znaczenie...) lub chcą
wszystkim w koło udowodnić, że to nie ich wina, że one były w
porządku (naiwność takiego przekonania polega na przekonaniu, że
kogokolwiek to obchodzi). A czasami, pomimo, że to nie wpisuje się
ładnie w obraz Matki Polki, katoliczki, kobiety prawej, uczciwej,
szanowanej, godnej i bezinteresownej, z prozaicznej przyczyny, mianowicie chęci
otrzymywania dożywotnich alimentów.
Ja
nie potrzebowałam, by ktoś mi przyznał rację, że mąż był tym
złym i winnym. To w żaden sposób nie było w stanie umniejszyć
mojemu cierpieniu. Moje rozterki w tym zakresie determinował powód
niezwykle prozaiczny. Pieniądze. Obawiałam się, że jeśli
rozstaniemy się bez orzekania o winie, a sytuacja materialna męża
się pogorszy... on wystąpił o alimenty do mnie. Wiedziałam już,
że
alkoholikowi
potrafi przyjść do głowy absolutnie wszystko, jeśli chce mu się
pić,
a nie ma za co. Niektórzy kradną, żeby mieć na picie, a
wystąpienie o alimenty jest działaniem jak najbardziej legalnym,
więc... musiałam wziąć to pod uwagę. Problem w tym, że ja nie
chciałam fundować sobie dodatkowych cierpień i nieprzyjemności,
więc podświadomie kombinowałam,
by nie składać pozwu z orzekaniem o winie. Bagatelizowałam całą sytuację i umniejszałam jej powadze. Chciałam, żeby ktoś
mnie przekonał, albo usprawiedliwił przed samą sobą, że to nie
jest konieczne. Wiedziałam, że sama rozprawa będzie dla mnie
wyzwaniem, nawet bez dodatkowych „atrakcji", gdyż swoistą rozgrzewkę
miałam już, gdy byliśmy z mężem u notariusza podpisać
rozdzielność majątkową. Już wtedy z trudnością przełykałam
łzy i ledwie powstrzymywałam się przez wybuchem płaczu, a co
dopiero podczas rozwodu.
Ostatecznie przekonało mnie to, iż nie
chciałam żyć po rozwodzie w wiecznym strachu, czy mąż nie
wyrżnie mi takiego numeru. Bo on mógłby tego nie zrobić, ale mnie
ten strach by z pewnością zżerał. Więc pomimo strachu zadbałam o siebie. Chyba pierwszy raz...
Pożyteczny i potrzebny tekst.
OdpowiedzUsuńPierwszy komentarz, i od razu taki miły i od TAKIEJ osoby!
OdpowiedzUsuńTo dla mnie zaszczyt. Dziękuję. :-)
:-) a ja trzymam kciuki!
UsuńDobra robota Pelagio - tak trzymaj! :-)
OdpowiedzUsuńPostaram się. Uczę się od najlepszych. :-)
UsuńIts not my first time to pay a visit this site,
OdpowiedzUsuńi am visiting this web page dailly and take pleasant information from
here everyday.
Czytam od samego rana każdy Twój wpis po kolei... Jestem w szoku...jak bardzo zbliżone historie nas łączą..jestem dopiero na początku swojej drogi..ale bardzo pomagasz tym, że się dzielisz swoją historią z innymi. Dziękuję ♥️
OdpowiedzUsuńDziękuję. Warto wiedzieć, że to co robię, się przydaje i ma sens.
OdpowiedzUsuńCzy mogę wiedzieć, jak trafiła(e)ś na mój blog?
To był kompletny przypadek.. wpisałam w google hasło, dokładnie nie pamiętam czy było to coś o współuzależnieniu, czy też o życiu z alkoholikiem i na jednej z pozycji wyskoczył Twój blog.
UsuńDziękuję za informację. :-)
Usuń