Poczynania
związane z (przed)ostatnią próbą ratowania związku spowodowały, że na nowo musiałam
uporać się z brakiem obecności męża w moim życiu. I, pomimo że
z całej tej sytuacji wyciągnęłam dla siebie dużo, początkowo
była dla mnie bardzo bolesna. Jeszcze całkowicie nie wykluczałam wspólnej przyszłości gdyby mąż wytrzeźwiał, pomimo że im dalej w las, tym było
ciemniej, ale na rozwód zdecydowanie nie byłam gotowa. Natomiast umiałam już myśleć zdroworozsądkowo. Zawarłam
więc sama ze sobą coś w rodzaju umowy. Jeśli do końca trwania
mojej terapii, czyli mniej więcej do końca 2014 roku, mąż poczyni
jakieś realne i namacalne zmiany, przemyślę tę kwestię raz
jeszcze, natomiast jeśli nie, to… 2 stycznia 2015 r. z pozwem w
ręku powędruję do sądu. Realnie podejście do sprawy i dość
precyzyjnie określony termin spowodowały, że wówczas
czułam się z tą decyzją bezpiecznie.
Żyłam jakby w rozdwojeniu jaźni. Z jednej strony czułam się młoda, ładna, wykształcona, niezależna finansowo, a z drugiej współuzależniona, uwikłana w związek, z którego ani wyjść, ani naprawić. Z jednej strony kobieta, która twardo stąpa po ziemi, jest niezależna i wie, że to, co robi jest słuszne. Że to jedyne sensowne rozwiązanie. I druga, która wierzy, że on się zmieni, która tęskni i ma nadzieję, która użala się nad sobą, że chce partnera i związku i dzieci - słowem mały domek, biały płotek, grzeczny piesek. Jedną starałam się być, a drugiej nie pozwalam się rozczulać, ale czasami mi się to nie udawało. Klasyczny pat. Podobno można żyć z alkoholikiem obok niego, ale ja nie potrafiłam. Nie chciałam. To mnie nie satysfakcjonowało - czułam, że stać mnie na więcej.
W tamtym czasie już nie chciałam męża i jego zachowań analizować. Chciałam
widzieć zmiany, a nie ciągle tylko słuchać o nich zapewnienia. Ale
jakikolwiek z nim kontakt wywoływał u mnie automatyczne reakcje.
Głównie agresję (a pewnie strach, z którym nie umiałam sobie poradzić, więc zamieniałam go na złość, którą odreagować potrafiłam), którą dodatkowo potęgował fakt, że on
próbował mną manipulować, przymuszać do wysłuchiwania, jaki to
on nie jest biedny i nieszczęśliwy, a za mną tęskni i dlatego nie
potrafi się skupić na leczeniu. Ostatnie, czego chciałam to nim
pogardzać, ale dopóki go podejrzewałam o picie, dopóty moja
agresja wobec niego występowała, dopóki wietrzyłam, że mnie
okłamuje, dopóty działał mi na nerwy. Nieustannie rozczarowywały
mnie fakty potwierdzające to, iż się nie leczy. Bo tym razem
zamierzałam być w postanowieniach konsekwentna i umowy z samą sobą
dotrzymać. A tego się po prostu bałam.
Tak
się kotłowaliśmy w tym chocholim tańcu, aż mąż zafundował mi
pokaz swoich pijackich możliwości. Nie ma większego sensu opisywanie tych
nieprzyjemnych zdarzeń, ale pierwszy raz w życiu zastanawiałam się
poważnie nad wezwaniem policji. I z wielkim bólem z sercu obiecałam sobie i jemu, że jeśli kiedykolwiek się powtórzą zrobię to. Ależ się wściekłam! Że musiał
pić - rozumiałam, to choroba. Że tego nie widział, nie
umiał nie pić - rozumiałam, tak działa mechanizm iluzji i zaprzeczania. Nie rozumiałam, dlaczego pisał
esemesy, że czyta Kroki i Tradycje AA-owskie w momencie, kiedy był
widziany z czteropakiem w sklepie. To nawet przestawało być smutne,
tylko mnie do furii doprowadzało. Pozwoliłam sobie na ciągłe
rozpalanie w sobie nadziei na rzekome zmiany, a każde rozczarowanie
doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Tak oto na własnej skórze nauczyłam się, że nierealne oczekiwania rodzą rozczarowania, zawody, urazy i żal.
Wówczas pomyślałam o ostatniej desce ratunku. Wymyśliłam, że napiszę pozew rozwodowy, pokażę go mężowi
i uwarunkuję jego złożenie zgłoszeniem się męża na ośmiotygodniowe leczenie
zamknięte. Już wiedziałam, że sam sobie nie poradzi. Liczyłam na to, że jeśli zastosuję szantaż emocjonalny, on ulegnie. Wiedziałam też, że jakkolwiek cała sprawa by się nie skończyła, dla mnie wyjdzie na dobre. Bo jeśli mąż wytrzeźwieje, to super, a jeśli nie, to i tak nie ma sensu przedłużać tej patowej sytuacji.
Swój pomysł skonsultowałam, jak poprzednio i otrzymałam odpowiedź:
„Napisz, pokaż i... złóż ten pozew w sądzie. Pokazywanie
może nie zadziałać, ale jak dostanie pismo z sądu, to... czasem
to działa. Terminy rozpraw to i tak wiele miesięcy, a jeśli nawet
się rozwiedziecie, a jakimś cudem on wytrzeźwieje, to możecie być
razem i bez ślubu albo ponownie się pobrać.”
Niby
sobie wszystko racjonalnie wytłumaczyłam, niby jakby na to nie
patrzeć i tak miało to być z korzyścią dla mnie, ale emocje i tak
brały górę. To, co myślałam,
nie szło zupełnie w parze z tym, co czułam. Pisałam pozew i ryczałam, jak bóbr. A pomimo to, zgodnie
z hasłem jeśli chcesz, żeby coś się zmieniło w twoim życiu, to
musisz coś zmienić w swoim życiu, 14.04.2014 z łzami
płynącymi ciurkiem po policzkach nadałam listem poleconym tok
sprawie rozwodowej…
Czasem po prostu nic więcej nie jest już do zrobienia... Wspieram ciepło.
OdpowiedzUsuńAno, niestety nie.
UsuńDziękuję za odwiedzimy. :-)
Czytam z ciekawością, każdy twój wpis po kolei niczym książkę z nadzieją na dobre zakończenie (choć książek nie czytam prawie wcale). Na prawdę silną kobietą jesteś.
UsuńZastanawia mnie jedno, a nie doczytałem, byliście jakiś czas 'odseparowani' z tego co zrozumiałem, konkretnie mąż gdzie przebywał?
Nieistot....
Mąż mieszkał u swoich rodziców. Zadbałam o to, by go przyjęli pod swój dach. Zresztą... jest tam w dalszym ciągu. Zdaje się, że w eseju o "Porządnych ludziach" (http://pelagiam.blogspot.com/2015/02/porzadni-ludzie.html) trochę na ten temat pisałam.
UsuńDziękuję za miłe słowa. :-)
Ok, jeszcze do "Dobrych ludzi" nie dotarłem, jadę blogi od dołu czyli wg. pojawienia się :)
UsuńWesołej zabawy. :-)
UsuńŚwietny wpis! Ja muszę przyznać, że ostatnio popadłem w jakąś stagnację w swoim życiu i zaniedbałem wszystko dookoła. A przede wszystkim własną firmę! Dlatego teraz muszę znaleźć w sobie odpowiednią motywację, zainwestować w microsoft dynamics 365 i zająć się porządnie tym co zaniedbałem!
OdpowiedzUsuńTo prawda, żeby coś zmienić trzeba zacząć od siebie. U mnie zmianą przełomową była zmiana stanu cywilnego. Moje małżeństwo i tak było mitem. Mieszkam za granicą mąż w Polsce. Wiedziałam, że kogoś ma. Nie miałam żalu. Udało mi się wziąć rozwód za granicą i nie musiałam brać udziału w rozprawie. Szybko poszło. Myślę, że oboje jesteśmy szczęśliwi.
OdpowiedzUsuńI to jest najważniejsze. :-)
UsuńPozdrawiam!