10 stycznia 2014 r.
Terapia behawioralno - poznawcza podziałała na mnie tak, iż obniżyłam poprzeczkę moich
oczekiwań co do mojej osoby do minimum. Że przecież ja nie muszę
mieć doktoratu, że nie muszę mieć super ambitnej pracy,
wystarczy taka ot, spokojna i w miarę dobrze płatna. Moje
wewnętrzne poczucie osiągnięcia czegoś więcej niż męża,
dziecka, czegoś swojego, zostało głęboko schowane do szafy i
chyba jest tam w dalszym ciągu. I nie wiem, czy tam zaglądać, czy
nie. Nie wiem, czy wolę się skupić na karierze (jakiejkolwiek),
czy na rodzinie. Kiedyś wybrałam to drugie i chyba dlatego teraz
jestem współuzależniona... Tak bardzo chciałam, by było
normalnie, za wszelką cenę, nawet mojego własnego zdrowia...
Ja zawsze dostawałam to, czego chciałam. Choć w żargonie psychologicznym to dość niefortunne określenie. Winnam była użyć wypracowałam sobie, bądź pokrewnego. Od dziecka wiedziałam, co chcę robić zawodowo. Miałam sprecyzowane cele już od siódmej klasy podstawówki. Wpierw technikum ekonomiczne (bezpieczniej, niż ogólniak; wówczas nikt u mnie w rodzinie nie miał jeszcze wyższego wykształcenia), matura na 5, zwolnienie z obydwu egzaminów ustnych, jako jedyna w szkole, obrona tytułu z wyróżnieniem, studia na uniwersytecie, miejsce w pierwszej 30. studentów, najbardziej szanowana i oblegana specjalizacja na wydziale, obrona pracy magisterskiej na 5, dyplom z wyróżnieniem odebrany od dziekana, fajna praca... Aż tu nagle... pierwsze stany depresyjne, pierwsza psychoterapia, diagnoza: niedojrzałość emocjonalna (depresja endogeniczna), pierwsze leki z grupy SSRI, koszmarne stany lękowe... Wolę sobie tego nie przypominać. Dałam radę! Życie płynęło... Ja radziłam sobie dobrze, mąż słabo. Z pracą, z piciem, ze wszystkim. Presja społeczna, że dzieci, że to już trzydziestka na karku, a w głowie... jak utrzymam takie maleństwo, gdy skończy mi się urlop macierzyński? Wychowawczy jest przecież bezpłatny... A przecież u męża z pracą bywa różnie, ale to pewnie kryzys światowy, da radę chłopak i się ogarnie (sam!). I znowu trach - kolejne stany depresyjne, znowu leki z grupy SSRI - tym razem diagnoza: współuzależnienie. Ale myślę sobie, to pewnie przez ojca, bo przecież nie mąż, nie, on nie może być alkoholikiem... Popija sobie, ot co. Jak poszłam na pierwsze spotkanie z psychologiem byłam tak skołowana, że zaparkowałam na zakazie, którego nie widziałam. Chudsza o 10 kilo (w półtora miesiąca!) ledwie powłóczyłam nogami, by dojść do samochodu. A tu go nie ma... Patrzę - stoi na lawecie. Cholera by to wzięła! Mandat 550 zł. Na szczęście zgodzili się, by nie zabierać go na parking policyjny, tylko łaskawie zdjęli go na dół, mogłam jechać do pracy. Na pierwszej terapii grupowej moją wypowiedź można było pomiędzy szlochami zrozumieć mniej więcej tak: "jestem bardzo sceptycznie nastawiona to tej terapii, bo może to ojciec jest alkoholikiem, ale mąż nie...".
Reasumując, przecież zawsze sobie radziłam, dlaczego teraz nie umiem?
Ja zawsze dostawałam to, czego chciałam. Choć w żargonie psychologicznym to dość niefortunne określenie. Winnam była użyć wypracowałam sobie, bądź pokrewnego. Od dziecka wiedziałam, co chcę robić zawodowo. Miałam sprecyzowane cele już od siódmej klasy podstawówki. Wpierw technikum ekonomiczne (bezpieczniej, niż ogólniak; wówczas nikt u mnie w rodzinie nie miał jeszcze wyższego wykształcenia), matura na 5, zwolnienie z obydwu egzaminów ustnych, jako jedyna w szkole, obrona tytułu z wyróżnieniem, studia na uniwersytecie, miejsce w pierwszej 30. studentów, najbardziej szanowana i oblegana specjalizacja na wydziale, obrona pracy magisterskiej na 5, dyplom z wyróżnieniem odebrany od dziekana, fajna praca... Aż tu nagle... pierwsze stany depresyjne, pierwsza psychoterapia, diagnoza: niedojrzałość emocjonalna (depresja endogeniczna), pierwsze leki z grupy SSRI, koszmarne stany lękowe... Wolę sobie tego nie przypominać. Dałam radę! Życie płynęło... Ja radziłam sobie dobrze, mąż słabo. Z pracą, z piciem, ze wszystkim. Presja społeczna, że dzieci, że to już trzydziestka na karku, a w głowie... jak utrzymam takie maleństwo, gdy skończy mi się urlop macierzyński? Wychowawczy jest przecież bezpłatny... A przecież u męża z pracą bywa różnie, ale to pewnie kryzys światowy, da radę chłopak i się ogarnie (sam!). I znowu trach - kolejne stany depresyjne, znowu leki z grupy SSRI - tym razem diagnoza: współuzależnienie. Ale myślę sobie, to pewnie przez ojca, bo przecież nie mąż, nie, on nie może być alkoholikiem... Popija sobie, ot co. Jak poszłam na pierwsze spotkanie z psychologiem byłam tak skołowana, że zaparkowałam na zakazie, którego nie widziałam. Chudsza o 10 kilo (w półtora miesiąca!) ledwie powłóczyłam nogami, by dojść do samochodu. A tu go nie ma... Patrzę - stoi na lawecie. Cholera by to wzięła! Mandat 550 zł. Na szczęście zgodzili się, by nie zabierać go na parking policyjny, tylko łaskawie zdjęli go na dół, mogłam jechać do pracy. Na pierwszej terapii grupowej moją wypowiedź można było pomiędzy szlochami zrozumieć mniej więcej tak: "jestem bardzo sceptycznie nastawiona to tej terapii, bo może to ojciec jest alkoholikiem, ale mąż nie...".
Reasumując, przecież zawsze sobie radziłam, dlaczego teraz nie umiem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz